Fanpage na Facebooku

piątek, 13 listopada 2015

Garść Dusz: Sillmallirion cz.2

Wpis 63:
Morrowind, ojczyzna Dunmerów - Mrocznych Elfów. Tych, którzy stulecia temu porzucili szlachetne tradycje naszych przodków na rzecz czczenia daedrycznych książąt, a później także trójce czarowników, których zowią bogami. Nawet wyglądają inaczej od nas, Altmerów - ich oczy są czerwone niczym zalane krwią, a skóra szara niby popiół. Czy przyszło mi żyć pośród przeklętych kuzynów mojej dumnej rasy?
Nie zdradzam się kim jestem - prawdziwe oblicze skrywam pod zszarganym płaszczem, który znacznie ucierpiał podczas podróży przez Czarne Mokradła. Siedzę na kamieniu i piszę te słowa. Zamiast poszukać strawy i noclegu, piszę ten przeklęty dziennik... Ale czy pozostało mi coś więcej? Jestem uciekinierem, moja tożsamość, tytuły i myśli muszą pozostać w obrębie mych skroni - piszę zatem, by nie zwariować.

Wpis 64:
Udało mi się znaleźć gospodę z noclegiem i wyżywieniem. Gospodarz pozwolił mi mieszkać na poddaszu w zamian za pomoc w rozładunku. I właśnie tak zostałem tragarzem. Jutro mam stawić się z samego rana na targu...
Dowiedziałem się, że trafiłem do Bal-Sanlud, wioski leżącej na ziemiach Indorilów – rodu, z którego wywodzi się Trójca, wspomniani trzej potężni czarodzieje, czczeni tutaj jako bogowie.
Dunmerowie są dumni i pewni siebie, za nic mają sobie mnie - ich bardziej cywilizowanego kuzyna. Wszędzie pełno straży świątynnej w tych dziwnych maskach, do tego ta prowincjonalna architektura będąca nieudolną parodią naszej - altmerskiej.
Miejscowi nie są zbyt zadowoleni z mojej obecności - tolerują mnie, to dobre słowo. Spodziewałem się, że gdy zobaczą Wysokiego Elfa, okażą skruchę i będą zakłopotani, wszak to my, Altmerowie, wiemy najlepiej jak bardzo Mroczne Elfy odeszły od pięknej starożytnej tradycji i kultury... Tymczasem gardzą mną, traktują jak intruza, co jakiś czas wspominając tylko, że moje miejsce jest na Wyspach a nie tutaj. Co za bezczelność! Powinni być wdzięczni, że ktoś pokazuje im ich grzechy!
Ja niestety milczę... Nie chcę awantur, nie chcę by się mną zbytnio interesowali. „Jestem wędrownym alchemikiem”, tak im mówię. Zresztą nie ja na to wpadłem - tak uznał mój gospodarz, gdy wszedłem do jego przybytku. „Przez grzeczność” nie zaprzeczyłem i tak już zostało - przynajmniej do czasu, kiedy będą chcieli ode mnie jakąś miksturę. Z drugiej strony, moja wiedza z każdej dziedziny przewyższa tych prymitywów po dziesięciokroć...

Wpis 65:
Minął jeden dzień. Nie czuję pleców.
Cały ranek nosiłem rozmaite bagaże dla tego Dranasa Barena - gospodarza. Głównie worki Popielnych Bulw – czyli ichni lokalny przysmak, który otrzymałem w ramach zapłaty na śniadanie i kolację. Obiadu nie dostałem, bo za wolno pracowałem. Jestem generałem a nie tragarzem! Tymczasem robię za parobka u Mrocznego Elfa... Co za upokorzenie! A najgorsze jest to, że jutro czeka mnie to samo, i pojutrze też! Miałem udać się wieczorem po zioła na pobliską łąkę - w końcu mam udawać alchemika – oczywiście jeśli łąką można nazwać nieco podeschniętej trawy rosnącej na czerwono-szarej glebie. Ostatecznie nie ruszyłem się z miejsca. Gdy tylko skończyłem robotę, mój organizm po prostu odmówił posłuszeństwa. Niemniej obecna kryjówka wydaje się bezpieczna. Altmerski alchemik-włóczęga, mimo wzbudzającej niechęci, nikogo tu nie dziwi. Ten cały Dranas, abstrahując od jego prostackości, wydaje się być w porządku. Dał mi klucze do mojego pokoiku, jest w nim czyste łóżko i kufer. Schowałem do niego dobytek i zabezpieczyłem zaklęciem. Jeśli ktoś otworzy skrzynię, będzie mu się wydawać, że jest pusta - prosta sztuczka, ale na tutejszych powinna zadziałać.

Wpis 66:
Pisząc te słowa, uświadomiłem sobie co robię. Trzymam swój generalski pancerz i broń w skrzyni obok mojego łóżka... Przecież gospodarz z pewnością ma zapasowy klucz i może przeszukać pomieszczenie podczas mojej nieobecności, chociażby w poszukiwaniu jakichś eliksirów, jeśli już trzymamy się wersji z alchemikiem. Z tanimi sztuczkami też nie warto ryzykować - z pewnością nawet tutaj mają jakichś magów. Z kolei śmiertelne pułapki nie wchodzą w grę.
Ta myśl chodziła mi po głowie przez cały czas, toteż nawet nie odczułem zmęczenia przy pracy. Była za to ulga, kiedy wróciłem na poddasze i zobaczyłem, że wszystko jest w porządku. Problem w tym, że nie wiem co zrobić, jak się zabezpieczyć.
[schematyczny szlaczek]
Znalazłem! Ziemia najlepszym strażnikiem! Po prostu zakopię moje rzeczy, kiedy już udam się na rzekomą wyprawę po zioła. Do tego czasu zabezpieczam kufer mocnym zaklęciem zabijającym - nie mogę ryzykować rozbrojenia.
Ach, mój kark! Chyba zmęczenie z całego dnia dopiero teraz daje mi się we znaki.
Spać.

Wpis 67:
Kolejny dzień. Zarobiłem obiad! To była najgorsza walka w moim życiu, bestia zwała się: zupa z Popielnej Bulwy. Z jednej strony męczył mnie straszliwy głód, z drugiej miałem wrażenie, że jedzenie wypali mi wnętrzności! Co oni do tego sypią!? Czy wszystko musi być tutaj tak ostre!? Za to byłem dziś na wspomnianej wyprawie „po zioła” - zwiedziłem nieco okolicę, a gdy byłem pewien, że nikt mnie nie śledzi, zakopałem swoje rzeczy umieszczając je uprzednio w magicznej bańce. By zyskać na czasie, musiałem użyć czarów także do kopania - na szczęście było późno, a ja nie miałem czego się obawiać.

Wpis 68:
Powoli nabieram wprawy w noszeniu pakunków. Niestety płacę za to odciskami, a plecy bolą mnie coraz bardziej. Inni tragarze – Dunmerzy - oczywiście śmieją się ze mnie. Dali mi nawet przezwisko "królewicz", że niby taki delikatny i słaby. Parszywe ścierwa! Żyją z dnia na dzień jak zwierzęta, tylko jedzą i śpią. Wszyscy wydają się tacy sami... No może prócz Dranasa. Widać, że mu się nie przelewa, a jednak dotrzymuje naszej umowy i traktuje mnie w miarę normalnie - w przeciwieństwie do reszty. To przeklęta ziemia, ojczyzna upadłych elfów. Wśród nich to ja jestem gorszy. To co na Wyspach było cnotą, tutaj jest powodem do szyderstw.
Tymczasem ja miałem na tej ziemi szukać przyjaciela, rodaka, generała. Lecz nie wiem jak, nie wiem kiedy...

Wpis 69:
Minęły dwa tygodnie. Plecy przyzwyczaiły się do na poły niewolniczej pracy, a gardło uodporniło się do na poły płonących potraw. Tylko dusza jakaś nie rada, że codziennie jadam to samo. Czuję, że schudłem, wynędzniałem. Jestem tragarzem.
Boję się pytać o innego Altmera - w ten sposób mogę podać się na tacy tym, którzy mnie szukają. A może zmyliłem pościg na bagnach? Może...

Wpis 70:
Jutro mam jechać z Dranasem do Almalexii. To ogromne miasto będące nie tylko stolicą rodu, ale i całej prowincji Morrowind. Obawiam się zdemaskowania... Z drugiej strony, tam będę anonimowy - jakkolwiek wygląda ta ichnia "metropolia", z pewnością nie będzie to zadupie, na który mieszkam obecnie. Taką mam przynajmniej nadzieję.
Może wreszcie dowiem się czegoś o moim druhu, Adahallinie... Teraz został mi tylko on, jest moim jedynym sojusznikiem w tej nierównej walce. Będę musiał porozmawiać z Dranasem, być może już tutaj nie wrócę... Chyba, że po pancerz i broń. Niech leżą, są dobrze ukryte.

Wpis 71:
Dranas nie był zbyt zadowolony, słysząc o perspektywie mojego odejścia - nic dziwnego, w końcu jestem jego niemal darmową siłą roboczą! Jednak ostatecznie uznał, że to moja sprawa co zrobię - przez chwilę przypomniało mi się, że jestem jego AŻ półniewolnikiem. "Pół" robi dużą różnicę. Wyruszyliśmy o świcie - spora karawana z guarami (takie tutejsze gadzie zwierzę juczne). Prócz mnie idzie jeszcze sześciu tragarzy, do tego kilku wojowników jako eskorta. Na szczęście nie są to ci strażnicy świątynni w maskach. Widziałem ich tylko raz przy jakiejś kaplicy, i w zupełności mi to wystarczy. W miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy wyziera jedynie zimna czeluść - może to jakieś demony?
Ci tutaj to normalna rodowa straż. Noszą cudaczne kościane pancerze, ani to wytrzymałe, ani lekkie. Z kolei Dranas przyodział coś, co zostało wykonane z chitynowych części tutejszych owadów - sam nie wiem co gorsze.
Wędrowaliśmy cały dzień. Powiadają, że trakty na ziemiach Indorilów należą do tych najspokojniejszych, ale i najbardziej zadbanych... No i jak na razie mogę się z tym zgodzić. Ot monotonna jazda po przeciętnej jakości drodze. Jak na tutejsze warunki, może być.
Okolica przypomina skrzyżowanie łąki z zapuszczonym ogrodem. Co jakiś czas mijamy kępy powykręcanych drzew i klombów, wyglądających jakby poprzycinał je początkujący ogrodnik. Na horyzoncie majaczy Czerwona Góra - ogromny wulkan znajdujący się w sercu tego kraju...

Wpis 72:
Po trzech dniach jesteśmy. Miasto faktycznie robi wrażenie - co rusz w niebo wystrzeliwuje kolejna wieża, a lekko zadarte, pozłacane lub turkusowe dachy przywodzą na myśl kolonię dziwacznych grzybów. Są też niestety moi ulubieńcy - Straż Świątynna, zwana też Ordynatorami. Niemal na każdym kroku. W dodatku traktują mnie jak jakiegoś recydywistę, co chwilę wspominając o karach dla przestępców. Nawet zatrzymywać się za bardzo nie pozwalają! Gdzie ja trafiłem...
Na szczęście są i miłe niespodzianki - tym razem Dranas będzie płacił złotem zamiast jedzeniem! Zastanawiałem się nawet, czy nie ma gorączki... 20 Septimów za dzień - śmieszna suma, ale pozwoli mi przeżyć tu parę dni, by powęszyć w sprawie Adahallina.
Tymczasem znów bolą mnie plecy od noszenia towarów - czyżbym zdołał się od tego odzwyczaić po tych kilku dniach przerwy?

Wpis 73:
Dranas wraca z karawaną do siebie - uzgodniliśmy, że jeśli nie odwiedzę go w przeciągu miesiąca, to raczej nie warto się mnie już spodziewać. Dowiedziałem się, że Altmerów w Morrowind jest bardzo mało, toteż tworzą dość zwartą społeczność. Dunmer skierował mnie do jedynego Wysokiego Elfa, którego znał w tym mieście - i tak poznałem Silironwe, urodziwą kobietę o srebrnych włosach.
Zacna z niej niewiasta, od razu widać, że wychowana w duchu naszej kultury. Zaoferowała mi nocleg i obiecała popytać znajomych o mojego przyjaciela. W Almalexii mieszka mniej niż dwudziestu Altmerów.
Silironwe mieszka w dwupiętrowym domku na przedmieściach - przytulny, zwłaszcza gdy przyzwyczaiłem się już do obskurnych warunków poddasza. Kiedyś uznałbym tutejsze standardy za dostateczne, teraz jest to dla mnie szczyt luksusu! I wannę ma!
Oczywiście przedstawiłem się jako alchemik. Tallahin - tak się nazwałem. Gdybym miał do czynienia z kapłanem Auri-ela, albo którymś z Sapiarhów, w żaden sposób by to nie przeszło. Od razu przeanalizowaliby moją datę urodzenia i doszli do wniosku jak nazywam się na prawdę... Jednak nie każdy Altmer jest znawcą astronomii i numerologii, i całe szczęście.

Wpis 74:
Obudziłem się o jedenastej... Pierwszy raz odkąd pamiętam.
Czekało już na mnie śniadanie - sałatka z jakichś różnobarwnych liści i chleb. Ku mojemu zaskoczeniu posiłek nie był ostry, mogłem nawet poczuć smak tego co jadłem (w przypadku kuchni Dranasa czułem jedynie ogień).
Czekała na mnie w salonie, ubrana jakoś tak bardziej elegancko. Powiedziała, że rozmawiała z tutejszymi Wysokimi Elfami i dowiedziała się gdzie muszę szukać Adahallina. Necrom - święte miasto-krematorium Dunmerów. Oficjalnie mogą tam mieszkać jedynie Mroczne Elfy, ale ponoć władze często przymykają oko i nie mam się czego obawiać. Dodała też, że moi pozostali rodacy z chęcią mnie poznają.
Poczułem nutkę żalu, kiedy pośpiesznie wychodziłem. W żadnym wypadku nie mogłem zrobić niczego innego - nie chcę przecież narażać przychylnych mi osób... Sojuszników? Tak na prawdę nic o nich nie wiem, równie dobrze może to być podstęp - z drugiej strony z chęcią pomieszkałbym u Silironwe dzień czy dwa... I mam wrażenie, że i ona by się nie obraziła.
Kupili mi konia i dali nieco Septimów na drogę - elfka tylko machnęła ręką, kiedy zapierałem się, że to pożyczka. I tak wyruszyłem na północny wschód, do Necrom.

Wpis 75:
Jadę już kilka dni. Dali mi bardzo dobrego konia, aż zaczynam doszukiwać się czegoś... Sam nie wiem czego. W ojczyźnie, podczas rywalizacji pomiędzy wielkimi rodzinami, moi rodacy potrafili być nie gorsi od wilków - ci tutaj są gościnni i aż nadmiernie życzliwi. Czyżby bycie na obczyźnie tak zbliżało?
Lecz teraz skupiam się na generale Adahallinie - muszę go w końcu odnaleźć i razem obmyślimy plan. Skrytobójcy nie odpuścili, czuję to w kościach... Czy do końca życia będzie mi dane zwać się alchemikiem Tallahinem? Mój przyjaciel z jakiegoś powodu zdecydował się zdradzić tutejszym rodakom swoją prawdziwą tożsamość - to nie jest naiwny młodzik, ma głowę na karku. Dlaczego to zrobił? Czyżby poznał, że mają dobre intencje? A może jednak stracił czujność?

Wpis 76:
Miejscowi powiadają, że jestem coraz bliżej celu. Jadę wciąż tym samym traktem. Powietrze jest tutaj nieco lżejsze niż w okolicach stolicy, jednak wciąż ma specyficzny, nieprzyjemny pylisty posmak.

Wpis 77:
Jestem u celu - Necrom. Miasto wygląda zupełnie inaczej niż Almalexia, żadnych daszków i łukowatych okienek. Tutaj budynki są ciężkie i toporne, często zwieńczone kopułami pokrytymi jakby miedzią. Ściany są kremowo-białe, wszędzie dominuje surowość i majestatyczne pylony. Są też oni - Ordynatorzy. Jednak ci są jeszcze gorsi - ich maski mają kolor niczym kość i zdobią je smugi przywodzące na myśl strugi po czarnych łzach. Reszta pancerza również w tonacji czarno-białawej, no i oczywiście ta czeluść ziejąca z otworów maski. Zaczynam się zastanawiać, czy oni w tym śpią... Czy w ogóle śpią.
Niestety nie udało mi się zorganizować noclegu - gdy dotarłem do miasta było już dość późno, więc zdążyłem tyko trochę "pozwiedzać" (tyle w kwestii nie wpuszczania cudzoziemców). Później strażnicy delikatnie zasugerowali, że jeśli nie mam gdzie spać, to powinienem opuścić miasto. Mam tylko nadzieję, że mi się te kościane gęby nie przyśnią...

Wpis 78:
Minął tydzień... Wreszcie się obudziłem, Banas twierdzi, że rana zaczyna się goić - ale od początku.
Czuję pustkę. Nie, czuję się winny. Przepełnia mnie to w całości, a wiedza, że nie mogłem nic zrobić wcale nie dodaje otuchy.
Siedem dni temu udało mi się zatrzymać w jakimś Domu Pielgrzyma nieopodal miasta. Straszna rudera, w dodatku spaliśmy na szorstkich pledach porozkładanych bezpośrednio na podłodze. Widać tutejsi pielgrzymi, w przeciwieństwie do moich obolałych kości, do wybrednych nie należą... Gdy tylko wzeszło słońce, ruszyłem do miasta na poszukiwanie gospody Ćma i Płomień - ponoć Adahallin miał tam wynajmować pokój.
Gdy wszedłem do środka, zamarłem. Mój przyjaciel zataczał się, trzymając jedną dłonią za krwawiący obficie brzuch, a drugą opierając się o stół. Wystraszeni goście biegali w panice, część schowała się pod krzesłami.
Tymczasem Adahallin chciał mi coś powiedzieć, lecz uniemożliwiała mu to tocząca się z ust krew. Patrzył na mnie nienaturalnie wielkimi oczami, kiedy został trafiony drugi raz, tym razem z tyłu. Zesztywniał momentalnie, by za chwilę osunąć się na ziemię, bezwładnie niczym kukła. Stał za nim - długi czarny płaszcz, żółty woal zakrywający twarz, złoty sztylet z podłużnymi nacięciami. Altmerskiego skrytobójcę z Gildii Złotych Sztyletów nie da się pomylić z nikim innym. Tak więc znaleźli go na chwilę przede mną... By chwilę później znaleźć i mnie. Patrzeliśmy na siebie przez czas kilku uderzeń serca - ja i mój niedoszły zabójca. Chwilę później już biegł z moją stronę, to miała być szybka egzekucja. Nie miałem broni, pancerza - lecz byłem przygotowany, a on zmęczony i prawdopodobnie nie wziął Adahallina z zaskoczenia. Wykonałem lekki unik, po czym rzuciłem zaklęcie ognistej kuli. Celowałem w twarz - bardzo skondensowany czar o minimalnym obszarze oddziaływania, ale ogromnej mocy. Upuścił sztylet i zaczął miotać się niczym oszalały. Jego twarz płonęła jaśniej niż dziesięć pochodni, musiał czuć straszny ból. Niestety niewystarczający, by ugasić moją rządzę zemsty. Generał Adahallin był moim ostatnim sprzymierzeńcem, jedynym łącznikiem z ojczyzną i tym, kim kiedyś był... Tym, kim kiedyś i ja byłem.
Dopiero po dłuższej chwili zauważyłem, że jestem ranny w prawe ramię. Banas Indaren, karczmarz, przyniósł mi bandaże - ktoś inny rzucał jakieś zaklęcie. Na całe szczęście wielu gości widziało zajście i nie było wątpliwości kto jest oprawcą a kto ofiarą... A tak się złożyło, że ja akurat zostałem w tej bajce bohaterem. Niestety broń Złotych Noży to nie przelewki. Ich unikalna struktura oraz zaklęcia, którymi są obłożone sprawiają, że zahamowanie krwotoku jest bardzo trudne. Moja rana była ledwo draśnięciem, dlatego żyję. Niemniej krew lała się ze mnie nie gorzej niż woda z królewskiej fontanny i już po piętnastu minutach straciłem przytomność. Ostatnie co widziałem, to maski Ordynatorów - z tego co udało mi się zarejestrować, próbowali mnie podnosić lub przenosić.
A później obudziłem się w czystej pościeli... Obudziłem się przed chwilą. Pierwsze co ujrzałem to pakunek z moimi rzeczami - wyprana szata, mieszek Septimów oraz mój dziennik. Nie wydaje mi się, aby ktoś go czytał - od dłuższego czasu obkładam go delikatnym zaklęciem zamykającym, toteż wyczułbym pękniętą magiczną lakę. Koło mnie stoi śniadanie, a dalej kałamarz i pióro.
I wtedy wszedł Banas. Przedstawił się i opowiadał, opowiadał - a ja raczyłem się tradycyjnie ostrym, lecz wcale wysublimowanym posiłkiem. Tymczasem elf uśmiechał się lekko i wciąż mówił. O tym jak przyszedł do niego po raz pierwszy Adahallin by zatrudnić się do sprzątania, by raptem po kilku tygodniach zostać kelnerem i dobrym przyjacielem Banasa. O tym jak mój nieżyjący już sojusznik dokładnie opisywał karczmarzowi moje rysy twarzy, zaznaczając, że jestem jego przyjacielem i najprawdopodobniej go szukam. Wreszcie o tym jak pewnego dnia dziwny gość wszedł do karczmy i cały dzień popijał rozwodnioną Sujammę (ponoć na tej ziemi to herezja), by potem w jednej chwili podejść do schodzącego z poddasza Adahallina i zadać mu cios w brzuch. Na koniec zaś opowiedział o Ordynatorach niosących mnie do kaplicy oraz o świątynnych kapłanach, którzy godzinami hamowali mój krwotok i nakładali na mnie zaklęcia leczące - oraz o zapaści, której dostałem pierwszej nocy.
A ja słuchałem, żując powoli jakiś lokalny gatunek sera i popijając słodkawo-ostrą zupą. W końcu spytał mnie kim jestem dla Adahallina. Już chciałem powiedzieć wyuczone „Tallahin, alchemik”, lecz słowa ugrzęzły mi w gardle. Poczułem, że już nie chcę się ukrywać. Wiedziałem, że nie odpuszczą - lecz i ja nie odpuszczę. Pragnę zemsty za odebranie mi mego przyjaciela! Gdy mnie znajdą, poczują mój gniew... Lub wykonają swoje zadanie, a ja umrę z ulgą w sercu, że walczyłem w imię przyjaciela.
Wracając do Banasa, nalegał bym został u niego póki nie wydobrzeję. Szczerze mówiąc nie mam innego wyjścia, wciąż jestem słaby i nawet krótkie spacery za potrzebą są dla mnie nie lada wyzwaniem. Po głowie chodzi mi Silironwe, chciałbym ją jak najszybciej odwiedzić i opowiedzieć o wszystkim, a w szczególności o tym, kim na prawdę jestem. Pora też wyciągnąć mój zakopany pancerz, czas znów stać się generałem! Ach, jestem taki senny...

Wpis 79:
Banas mówi, że strasznie dużo śpię, czasem po czternaście godzin. Straciłem przez to rachubę czasu. Czasem budzę się o czwartej w nocy, innym razem o świcie. Na szczęście mogę już funkcjonować dłużej niż jedna czy dwie godziny – a wcześniej ciągle dopadała mnie senność. Czuję, że mam do spłacenia dług wobec Banasa... I wobec Silironwe.

Wpis 80:
Odwiedził mnie dziś kapłan Świątyni Trójcy, na szczęście w charakterze lekarza i bez obstawy Ordynatorów. Nawet nie chcę myśleć ile wyciągnął od Banasa za wizytę. Ponoć mój stan jest już stabilny i za dwa tygodnie będę w pełni zdrów.

Wpis 81:
Minęło kilka dni. Funkcjonuję już prawie normalnie, czasem gawędzimy z Banasem. Jest w porządku, niestety nie ma dla mnie zbyt wiele czasu, bo od rana do nocy prowadzi swoją karczmę. Dowiedziałem się, że jest samotnym wdowcem. Ostatnimi czasy interes szedł nad wyraz dobrze, toteż postanowił zatrudnić kelnera, był nim Adahallin. Niestety wizyta skrytobójcy podziałała na klientów jak strach na wróble, trzeba też było wynająć cieślę, by zajął się zniszczeniami po całym zajściu. Obiecałem mu, że wesprę go, jednak zważywszy na to, że nie mam nic - a moim ostatnim sukcesem jest podróż za potrzebą bez zasłabnięcia, musiało to zabrzmieć dość zabawnie.

Wpis 82:
Opowiedziałem Banasowi o Silironwe. Cały czas głupawo się uśmiechał i potakiwał, nad wyraz akcentując samogłoski, kiedy to tłumaczyłem, że chcę jedynie uregulować wobec niej mój dług...

Wpis 83:
Śniła mi się Ladinee... Nic nie mówiła, po prostu wymownie patrzyła. Jej złote tęczówki pytały „już o mnie zapomniałeś?”. Jednak obawiam się, że chcę zapomnieć. Jestem na drugim końcu świata, nie mam pojęcia czy dziewczyna żyje. Nie chcę przez wieczność nosić w sercu niespełnionej miłości. Świat, z którego ona pochodzi już dla mnie nie istnieje. To świat arystokracji i generałów, Wyspy Summerset, moja ojczyzna. Teraz jestem tutaj. Nie chcę żyć przeszłością.

Wpis 84:
Czuję się coraz lepiej. Rozmawiałem z Banasem na temat ewentualnych ataków skrytobójców. Podarował mi amulet, który „pozwoli mi uniknąć śmiertelnego ciosu”, cokolwiek to znaczy. Nie chciał powiedzieć ile za to dał, ale z tonu głosu wywnioskowałem, że sporo. Czuję się wobec niego coraz większym dłużnikiem, a co najgorsze - nie mam na siebie pomysłu.
Pojutrze wyjeżdżam do Almalexii, do Silironwe. Mam cichą nadzieję, że po drodze spotkam skrytobójcę. Że za pomocą magii sprawię, że jego ciało będą toczyć płomienie, powoli i dokładnie, cal po calu. Czuję jak chęć zemsty trawi mnie od środka, nie zgaśnie póki nie zabiję ich co najmniej kilku - lub gdy sam nie zostanę zabity.

Wpis 85:
Jestem w trakcie podróży do Almalexii. Zatrzymałem się w przydrożnym zajeździe. Przyszedł do mnie w nocy... Spałem, śniąc o Ladinee, wciąż ten sam sen, to samo spojrzenie - gdy nagle poczułem silną wibrację na wysokości klatki piersiowej. Amulet Banasa. Nie wiedziałem czy ostrzeżenie jest prawdziwe, ale w mgnieniu oka zerwałem się na nogi, czując jak serce podchodzi mi do gardła. Następnie zdjąłem z siebie ubranie i ułożyłem je pod kołdrą wraz z podróżną szatą, tak by wyglądało na to, że śpię. Sam ukryłem się w rogu, maskując silnym zaklęciem niewidzialności.
Drzwi otworzyły się bezgłośnie, widać, że asasyn użył do tego magii. W tym czasie ja kumulowałem w sobie moją własną magię. Zakradł się powoli w stronę łóżka by po chwili zorientować się, że to pułapka. Ostatnie co zobaczył przed śmiercią, to wściekłego nagiego Altmera o płonących dłoniach i iskrach skupionych wokół skroni. Najpierw poraziłem go małą błyskawicą, a później - gdy otworzył usta - wtłoczyłem w niego tyle ognia, na ile pozwoliła mi skumulowana moc. Gdy miałem pewność, że skrytobójca nie ma sił na obronę, zmniejszyłem przepływ energii. Cienka struga ognia płynęła powoli przez całe jego ciało, rozświetlając wnętrzności tak, że widać było wszystkie zakamarki jelit. Nie krzyczał, nie był w stanie. Jego agonia trwała dziesięć minut. Dopiero po wszystkim spostrzegłem, że przygląda mi się wystraszony właściciel przybytku w asyście dwóch strażników - tym razem zwyczajnych, w kościanych pancerzach.
Kolejną godzinę spędziłem na tłumaczeniach i wyjaśnianiu oraz słuchaniu opowieści o tym, co by było, gdybym puścił tą ruderę z dymem. Pozwolono zostać mi do rana - a później kazano wynosić się.
Oczywiście nie mogę zasnąć - dla tego piszę te słowa. Czuję, jak powoli uchodzi ze mnie chęć zemsty. Czuję ulgę. Czuję coś jeszcze - siłę. Uciekałem, kryłem się, znów uciekałem. Ile czasu minęło, gdy opuściłem ojczyznę, wciąż czując za sobą kroczący cień skrytobójcy? Teraz zabiłem dwóch, i wiem, że jestem w stanie zabić kolejnego. Nie jestem już zwierzyną, staję się łowcą.

Wpis 86:
Almalexia wita! Dobrze jest zmów poczuć przytulne cztery kąty w gościnie u Silironwe. Powiedziałem jej wszystko gdy tylko ją ujrzałem. Wyjawiłem kim jestem, dlaczego uciekam i co zaszło w Necrom. Przez cały czas nic nie mówiła - jedynie na koniec uśmiechnęła się lekko, zupełnie jakby powiedziała „to co, zostajesz teraz na zawsze?”. Chcę zostać... Jednak kiedy patrzyłem dziś w te jej wielkie oczy, uświadomiłem sobie pewną kwestię - ściska mnie w żołądku gdy tylko o tym pomyślę. Jej oczy, usta - do złudzenia przypominają Ladinee. Tak, uświadomiłem to sobie dopiero teraz i nie wiem co począć. Czy faktycznie ciągnie mnie do Silironwe? A może chcę jedynie zrekompensować sobie brak Ladinee. Chciałbym wiedzieć, że chcę zostać z Silironwe dla niej samej. Chciałbym przestać żyć niespełnioną miłością sprzed lat - jednak nie wiem co czuję.

Wpis 87:
Poznałem dziś kilku Altmerów mieszkających w mieście. Obczyzna zbliża. Tutaj nie jest istotne czym zajmują się te osoby, jaką posiadają wiedzę lub jaki mają charakter. Są Altmerami, moimi rodakami - to wystarczy. Gdybym przed laty spotkał w mojej ojczyźnie któregokolwiek z nich, łącznie z Silironwe, zapewne nawet nie spojrzałbym w ich stronę - tutaj są dla mnie bliżsi niż rodzina, pomimo, że poznałem ich dopiero dziś.

Wpis 88:
Minęło kilka dni. Z Silironwe rozumiemy się bez słów, wystarczy spojrzenie czy uśmiech... Niestety. Od wczoraj specyficznie patrzy na mnie przy śniadaniu. Doskonale wiem o co jej chodzi, a ona wie, że ja wiem. Ja wiem, że ona wie, że ja wiem i tak dalej.
Chce bym się zdeklarował, dookreślił jakie mam plany względem niej. Zaczął jawnie adorować, lub powiedział „nic z tego”. Tyle, że ja wciąż nie potrafię stwierdzić, czy faktycznie coś do niej czuję, czy jedynie tęsknię za cieniem przeszłości.

Wpis 89:
Jestem w drodze do Dranasa Barena - czas odkopać "skarby" oraz zajrzeć na stare śmieci. Ostatnia rozmowa z Silironwe nie należała do najprzyjemniejszych. Jak zwykle czekała ze śniadaniem, a jej mina nie zwiastowała nic dobrego.
„Tak więc ona nazywa się Ladinee”. Tak powiedziała, gdy zasiadłem do stołu. Okazało się, że wymówiłem to imię przez sen (jej pokój jest piętro niżej, musiała mnie obserwować gdy spałem - czuję się podle). Nie miałem wyjścia, opowiedziałem jej o wszystkim. Ciągnęła mnie potem za język bym powiedział co czuję. No i powiedziałem. Że nie wiem, czy czuję coś do niej, czy do ducha przeszłości i o tym, że jest podobna do Ladinee. Odpowiedziała krótko: „Wróć, gdy tamta kobieta przestanie mieszkać w twoim sercu”.
Kazała mi znów wziąć konia. Na siodle zastałem także nieco prowiantu i mieszek Septimów. Nie chciałem tego przyjąć, ale to nie był czas na demonstracje honoru - pogorszyłbym tylko sytuację.
No i odjechałem, zmierzając tam, gdzie zacząłem swą przygodę na tych ziemiach. Moje sprawy stare problemy rozwiązane, jednak narobiłem sobie długów. Dług lojalności wobec Altmerów z Almalexii, dług wdzięczności wobec Banasa... I dług serca wobec Silironwe. A może mam jeszcze jednego dłużnika? Może gdybym jakoś załatwił sprawy z rodziną Ladinee... Tylko jak?

Wpis 90:
Jestem na miejscu. Znajoma łąka, znajoma karczma. Odszukałem pancerz i broń. Ciekaw byłem jak zareaguje stary Dranas, gdy mnie zobaczy.
Przeliczyłem się... Nie poznał mnie, ale za to zażyczył sobie sześćdziesięciu Septimów za nocleg! Ale cóż, wyglądałem na takiego, którego stać. Zgodziłem się - jutro rano zejdę na dół bez pancerza, może coś mu się rozjaśni w głowie. Że też wciąż trzymają się mnie takie żarty...
Tymczasem stale myślę o moim dzisiejszym śnie. Kochaliśmy się w nim, ja i ona. Sęk w tym, że nie wiem, która to była! Obrazy ich twarzy nakładały się na siebie tak, że mogła to być tak Ladinee jak i Silironwe. Czuję, że powinienem trzymać się od tej dziewczyny z daleka. Okazała mi tyle dobroci, nie chcę by przeze mnie cierpiała.

Wpis 91:
No więc zszedłem rano bez pancerza, będąc tylko w starej szacie podróżnej. Dranas popatrzył na mnie spode łba i rzekł jedynie "mam zupę z Popielnej Bulwy". Nie potrafiłem się zmusić, by to kupić (co gorsza musiałbym to później zjeść!). Dopiero gdy zbierałem swoje rzeczy, wspomniał coś o altmerze-alchemiku, który swego czasu u niego mieszkał. "Ale Panie, chuchro jakich mało" - i tyle w kwestii wspomnień starego Dranasa... Czego ja się spodziewałem?
Po południu spotkałem podróżnego - jakiś lokalny szlachcic, który zatrzymał się tutaj, będąc w drodze do dworu swojego rodu. Długo oglądał mój pancerz, podziwiając jego kunszt, aż w końcu zapytał, czy nie szukam pracy - bo jego ojciec poszukuje najemników.
Z początku wydało mi się to niedorzeczne, ale później dostrzegłem w tym swoją szansę. Tutaj, wśród nieokrzesanych i prymitywnych Mrocznych Elfów, bez trudu zrobię wrażenie na lokalnej arystokracji. Mógłbym wykorzystać swoje umiejętności bojowe jako trener możnych, czy nawet książąt. Przecież oni są tutaj jak dzieci, nawet hełmu nie potrafią wyklepać, stąd bawią się w cudaczną obróbkę kości.

Wpis 92:
Jesteśmy w drodze do Akamory - ponoć to spore, malownicze miasto. Mój przewodnik i towarzysz podróży, Sathas Indares, należy do jednej z najbardziej wpływowych rodzin w regionie. I o to mi właśnie chodzi. Nie muszę się już ukrywać. Chcę narobić dużo szumu, szybko zdobyć jakąś poważną pozycję i zwabić ewentualnych skrytobójców, choć wydaje mi się, że przeszła im na mnie ochota.

Wpis 93:
Jesteśmy na miejscu - miasto całkiem ładne, jak na tutejsze warunki. Zewsząd otaczają mnie powykręcane drzewa wyglądające jak ogrodowe, do tego liczne pawilony z ozdobnymi, lekko zadartymi daszkami i ciekawe garbate mostki. Sama Akamora, prócz tego, że leży nad rzeką, wznosi się też częściowo na strzelistej skale, która góruje w centrum aglomeracji. I właśnie na tych kamiennych półkach znajdują się posiadłości znaczących rodów, w tym ta należąca do Indaresów.

Wpis 94:
Wszystko idzie jak po maśle - nikt nie miał wątpliwości, że nie raz trzymałem ostrze w dłoni. Po krótkiej rozmowie z Berasem Indaresem - głową rodu i ojcem Sathasa, zostałem przyjęty do najemników. Na razie na miesiąc, a później się zobaczy. Już nie mogę doczekać się pierwszej okazji, by pokazać tym Dunmerom ile wart jest altmerski generał!

Wpis 95:
Nic nie rozumiem. Leżę teraz w łóżku z obandażowaną ręką i mam wrażenie, że głowa pęka mi na dwoje. Aż dziw, że chce mi się to pisać - ale może dzięki temu pozbędę się tego nieprzyjemnego niesmaku w ustach... Niesmaku upokorzenia.
Podczas mojego pierwszego treningu, Sathas oprowadził mnie po rodowej sali ćwiczebnej. Duże schludne pomieszczenie wyłożone dziwnymi matami. Elf zaproponował krótki pojedynek, ród chciał poznać moje umiejętności. Zebrała się większość najemników.
Gdy rozpoczęła się walka, byłem pewien, że wygram - zwłaszcza, że miałem moje ostrze i pancerz. Tymczasem ten Dunmer... Jego ruchy były tak nierówne i dziwaczne, a technika władania mieczem wręcz absurdalna. Nie trzymał postawy bojowej, odsłaniał się co chwila, popełniał błędy w stawianiu kroków - ale jednocześnie jego sposób walki był tak cudaczny, że w najmniej oczekiwanym momencie ciął mnie w ramię a potem staranował tą swoją kościaną tarczą. I było po pojedynku.
Rzekł na końcu: "Nieźle jak na Altmera. Z czasem poznasz techniki walki starożytnego Resdayn i będziesz walczył tak dobrze jak my." Nieźle jak na Altmera... Byłem wściekły, przez cały czas zastanawiałem się jak to się mogło stać.
Olśniło mnie dopiero teraz, podczas zapisywania wspomnienia dzisiejszego dnia. My, Wysokie Elfy, podobnie jak Moamerowie - walczymy podobnie. Nasze techniki są zbliżone, podobnie jak sposób prowadzenia wojny i formowania szyków. Dunmerowie żyją w zupełnie innych warunkach, znacznie oddalili się od tradycji Altmerów, którym my wciąż hołdujemy. Mroczne Elfy poszły swoją własną drogą, także jeśli chodzi o sztukę wojny. Jako generał jestem doświadczony jeśli chodzi o walkę z moimi rodakami i z naszymi południowymi sąsiadami - również w wielu aspektach bardzo nam podobnymi. Nie boję się też ludzi, którzy mają zbyt gorącą krew by nauczyć się porządnie jakiejkolwiek techniki bojowej... Jednak okazało się, że nie dałem rady Dunmerowi.
Tylko co mam zrobić, by zacząć zwyciężać z moimi czerwonookimi kuzynami?

Wpis 96:
Czuję się już lepiej, za kilka dni rozpoczynam treningi. Kto by pomyślał, że po tylu latach znów zostanę żółtodziobem? Rozmawiałem dziś z Sathasem. Z chlubą opowiadał o tradycjach wojennych, tak dunmerskich jak i charakterystycznych tylko dla rodu Indoril. Ja w zamian opowiedziałem mu o wojnach z Moamerami i mojej karierze wojskowej. Śmiał się - ale nie szyderczo... serdecznie. "Wy Altmerzy jesteście po prostu zbyt dumni. Zlekceważyłeś mnie, a to dało mi już połowę zwycięstwa. Nie uczyli was tego w strzelistych, wykładanych marmurami altmerskich akademiach? Gdy zlekceważysz przeciwnika, pokona cię, nawet gdy to ty jesteś silniejszy."
Miał rację - zlekceważyłem jego, mającą setki lat tradycję, z góry zakładając, że moja wiedza jest uniwersalna. Nie jest. Dlatego muszę poznać tutejsze techniki.

Wpis 97:
Pierwszy dzień treningu. Uczę się wszystkiego od podstaw i wiem, że nie tędy droga. W końcu nie zostanę lepszym Dunmerem od samych Mrocznych Elfów. Nie czuję tych ich dziwnych kroków podczas parowania, nie rozumiem tego chwiejnego bujania się na boki podczas blokowania tarczą. Gdzie ja trafiłem...

Wpis 98:
Mijają kolejne dni. Wciąż uczę się technik walki Dunmerów. Często przegrywam.

Wpis 99:
Kolejny tydzień... Nadal przegrywam, ale chyba zdobyłem sobie szacunek wśród straży za sprawą swojej determinacji. Pokora pozwala mi uczyć się.

Wpis 100:
Pierwszy sukces! Wyzwałem Sathasa na pojedynek. Wcześniej długo obserwowałem trenujących strażników. Próbowałem też ich technik walki (co szło mi tragicznie) oraz pożyczałem od nich kościane zbroje (w tym się nie da chodzić!). Jednak nie było już dla mnie niewiadomych. Sztuka wojny Mrocznych Elfów nie była mi już obca. Prawda, nie jestem żadnym adeptem, ale wiem już na czym to polega.
Walkę zacząłem od tradycyjnej altmerskiej postawy bojowej, ale kiedy zaatakował uchyliłem się w bok chwiejnym krokiem, tak jak robią to Dunmerscy strażnicy, by razić przeciwnika zaklęciem. Wciąż obserwowałem nadgarstki Sathasa - tak jak mnie uczył. Zamachnął się w typowo dunmerski sposób, odsłaniając się z lewej. Wtedy ciąłem metodą klasyczną, jednocześnie blokując zaklęciem jego cios, by pod koniec staranować go barkiem - tak jak nieraz robili to ze mną na treningach tutejsi wojownicy. Sathas upadł - nim zdołał się podnieść, czuł już na swojej szyi moje ostrze.
Wtedy zauważyliśmy, że nie byliśmy sami - przyglądał się nam sam Beras, głowa rodu.
Rzekł do mnie, doglądając jednocześnie syna: "Obserwowałem cię długi czas, Cudzoziemcze. Gdy tutaj przyszedłeś miałeś w oczach specyficzny błysk, typowy dla twojej nacji. Wzrok pełen pogardy i ignorancji, spojrzenie, w którym nie było niczego prócz pustej buty. Sathas po cichu zachwycał się twoim kunsztem, lecz ja widziałem tylko nadętego paniczyka. Ignorując nas, sam odebrałeś sobie szansę na zwycięstwo w pojedynkach. Chciałem wyrzucić cię na bruk już po pierwszym tygodniu, lecz syn nalegał bym dał ci szansę. Z czasem próżność zaczęła powoli znikać z twoich oczu. Zastąpiła ją pokora i zdyscyplinowanie. To dzięki niej udało ci się połączyć oba style walki: wschodni - Dunmerski, i zachodni – Altmerski, czy jak wolisz: klasyczny. Tworząc nową jakość, wykonałeś ukłon w stronę naszej kultury, hołdując jednocześnie mądrości swoich przodków. Dzięki temu stałeś się potężnym wojownikiem, takim jakiego potrzebuje mój ród."
I tak zostałem jednym ze strażników domu Indares. Lecz nawet przez myśl nie przychodzi mi, by napisać "pokazałem im!", czy cokolwiek w ten deseń. Auri-elu, dzięki ci za kolejną ważną lekcję!

Wpis 101:
Dni płyną leniwie, wszystkie takie same. Trenuję z pozostałymi, uczymy się od siebie nawzajem. Raz ja pokażę im jakąś altmerską sztuczkę, innym razem oni mnie czymś zaskoczą. Jednak coraz częściej wędruję myślami gdzie indziej. Wciąż jestem dłużnikiem tych, którzy mi pomogli, a zwłaszcza Silironwe.
Muszę coś z tym zrobić! Jutro porozmawiam z Sathasem, kilka dni wolnego z pewnością nie będzie problemem.

Wpis 102:
Sathas wspominał o karawanie kupieckiej, którą mielibyśmy osłaniać. Nalegał bym niezwłocznie pozałatwiał swoje sprawy, bo podróż będzie bardzo długa.
Dlatego też jestem w drodze do Almalexii - do Necrom niestety nie zdążę zajrzeć, więc wysłałem Sadasowi paczkę z zadośćuczynieniem w postaci niemałej kwoty... A może zostanę u Silironwe na dłużej? Sathas chyba coś przeczuwa, bo mówił, że jeśli nie zjawię się o wyznaczonej porze, to wezmą kogoś innego.

Wpis 103:
Droga dłużyła mi się niemiłosiernie, lecz w końcu dotarłem na miejsce... Kiedy zbiegły się nasze spojrzenia, tradycyjnie słowa były zbędne. Zamieszkał z nią Saladis – alchemik z tego samego miasta. Podczas moich odwiedzin panowała miła, ciepła atmosfera. Wpadł jeszcze Taradis – miejscowy zaklinacz. Ja opowiedziałem o mojej nowej pracy i tym jak mi się powodzi, Silironwe o tym, że chciałaby wziąć z Saladisem ślub, lecz niestety na tych ziemiach cudem jest uświadczyć choćby jednego kapłana Auri-ela (prócz dominującego Kultu Trójcy trafiają się jedynie biedne kaplice ludzkiej Dziewiątki dla cesarskich legionistów oraz stare daedryczne chramy zasiedlone przez sekty kultystów). Wszyscy piliśmy wino z wodą, panował należyty obyczaj – iście altmerski. Tylko czasami moje spojrzenie natrafiało na wzrok Silironwe.
Spóźniłem się.
Przez całe spotkanie unosiła się pomiędzy nami dwojgiem eteryczna nutka żalu, nieuchwytna dla nikogo innego...
Pisząc te słowa, czuję jak żołądek podchodzi mi do gardła – jednak mam wrażenie, że tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Spotkałem już wcześniej tego alchemika (prawdziwego!) – spokojny, ułożony facet. Z pewnością, w przeciwieństwie do mnie, pewny swoich uczuć. Tak będzie lepiej – chcę w to wierzyć. Jutro z samego rana wracam do Indorilów i jadę z tą ich cholerną karawaną, byle jak najdalej stąd.

Wpis 104:
Wyruszamy razem z Sathasem oraz kilkunastoma najemnikami – liczba wozów robi niemałe wrażenie, tworzymy istny korowód. Wyrosłem już z naśmiewania się z dunmerskiej kultury – oczywistym jest, że karawany handlowe w mojej ojczyźnie są okazalsze, lecz wiele zależy od warunków życia. Tutaj w Morrowind wszystko jest prostsze, bardziej surowe. Przyznaję, brakuje mi nieco kunsztu Wysokich Elfów, jednak są i zalety - proste są także serca Mrocznych Elfów.

Wpis 105:
Większość czasu spędzamy na podróżowaniu. Gdy w końcu dobijamy do jakiegoś miasta, to zazwyczaj gościmy tam tylko przez kilka godzin, wyjątkowo ponad jeden dzień. Sathas opowiadał mi o Popielnych, koczowniczych plemionach dunmerskich, mieszkających jeszcze w centrum kontynentu. Nigdy nie słyszałem o tym ludzie, ale mam wrażenie, że zaczynam doskonale rozumieć co znaczy słowo „koczować”. Dni mijają jeden za drugim, a my wędrujemy od miasta do miasta. Ponoć niedługo opuścimy ziemie Rodu Indoril.

Wpis 106:
Trafiliśmy na terytoria Rodu Dres. Powietrze ma tutaj lepki, wilgotny zapach – znam go doskonale, tak pachną Czarne Mokradła. Nic zresztą dziwnego, wszak tereny te wysunięte są najdalej na południe i graniczą z Argonią. Co prawda nie jest to jeszcze dżungla, ale okazałe rośliny o pierzastych liściach oraz ogólnie wszechobecna, soczysta zieleń znacznie różnią się od podeschniętych łąk Indorilów.
Zaskoczyła mnie też odmienność samych Dresów, tak różnych od rodu, który jest mi już znany. Ich architektura jest ciężka, toporna – jeszcze bardziej niż ta z Necrom. Dominuje szary kamień, wszędzie jeżą się palisady, gęste jak kolce jeża – przy czym sprawiają wrażenie nie tyle pełnienia funkcji obronnych, co bycia jakby „ozdobą”. Zupełnie jakby każde miasto mówiło: „Nie chcemy cię tu! Odejdź!”. Jedynym elementem dodającym budynkom nieco uroku są znaki malowane świecącą farbą – co po zmroku wygląda wręcz pięknie (zwłaszcza, że nie widać wtedy jeżących się częstokołów oraz łypiących spode łba strażników o twarzach najgorszych kryminalistów).
Jeśli chodzi o faunę, dominują tutaj owady – ale nie w formie dzikich chrząszczy czy łazików jak u Indorilów. Po niebie domu Dres krążą ogromne osy - dorównujące wielkością rumakowi – i pełniące właśnie taką funkcję. Dlatego też nie uświadczysz tu porządnych dróg.
Podróż idzie mozolnie, wleczemy się na wpół brukowanym traktem do pierwszego większego miasta. Miejscowi nie chcą byśmy panoszyli się po ich ziemiach, toteż zrobili punkt handlowy w najbliższej aglomeracji, jaką mają na północy. Zwie się Sargon, czy jakoś tak.

Wpis 107:
Jechaliśmy czymś na kształt łagodnego wąwozu. Było blisko południa, wtedy się zaczęło.
Najpierw była lecąca w naszą stronę włócznia, która wbiła się kilka metrów od nas. Później wzbił się kurz, dużo kurzu.
Z obu stron ruszyli na nas Khajiici i Argonianie, jak się później dowiedziałem, była to jedna z bojówek, które tworzą zbiegli niewolnicy. Tych było kilkudziesięciu, na szczęście dla nas, bardzo słabo uzbrojonych. Nieliczni mieli na sobie fragmenty pancerzy lub stalową broń. Jednak mieli przewagę strategiczną i liczebną.
W naszą stronę pomknęły strzały, oszczepy, dziryty i kamienie. Całość przypominała międzygatunkowy rój dziwacznych owadów. Na szczęście mieliśmy dunmerskie kościane tarcze, po których broń wroga po prostu ześlizgiwała się. Trafili za to jednego z naszych guarów, zwierzak padł na miejscu. Gdy skończyli miotać, przyszedł czas na szarżę. Zbiegali na nas z dwóch stron. Widać było u nich zgranie, jednak to my byliśmy zakuci po zęby w pancerze. Niemniej nie zdążyliśmy nawet ułożyć wozów wkoło, czy zająć się zwierzętami. Każdy z taborów musiał bronić się oddzielnie. To nie był przypadek, przywódca partyzantów znał się na wojennym fachu.
Atakowali. Ciąłem każdego, kto był dostatecznie blisko, wspomagając się obszarowymi czarami ofensywnymi. Część Khajiitów była całkiem bez broni i walczyła pazurami.
Walczyłem wraz z Sathasem oraz dwoma strażnikami, broniąc pierwszego wozu. Przestraszone guary zaczęły szaleć, co było nam na rękę bo tratowały atakujących. Zauważyliśmy też, że banici nie chcieli ich zabijać, zapewne do czegoś je potrzebowali.
W pewnym momencie ujrzałem przywódcę. Duży Khajiit z chitynowym toporem i stalową włócznią, mający na sobie prowizoryczną kościano-stalową zbroję.
Tymczasem tamci nacierali falami, i powoli zaczynali wchodzić na nasze wozy. Było ich tyle, że nie mieliśmy nawet kiedy zadawać ciosów i musieliśmy skupiać się jedynie na blokowaniu.
W pewnym momencie zetknęliśmy się z Sathasem plecami, otoczeni przez wściekłych partyzantów. Straciliśmy kontakt nawet z pozostałą dwójką chroniącą nasz wóz.
Herszt co rusz gwizdał lub grał na piszczałce. Wydawał w ten sposób rozkazy i ani myślał się do nas zbliżać. Wiedziałem, że jeśli zaraz nie padnie martwy – martwi będziemy my.
I wtedy dostrzegłem guara – przebiegał akurat obok naszego taboru. Blokując dwa ciosy rzuciłem na siebie czar zwany „Żabą Tinura”. Kiedy odbijałem się od desek, czułem jak tępy gladius rozcina mi prawe udo. Sparowałem cios z lewej, a drugim ostrzem pozbawiłem głowy tego, którego ostrze wciąż cięło moją nogę. Skoczyłem.
Mój cel był dobre kilkanaście kroków ode mnie, ale dzięki zaklęciu skok był dostatecznie długi. Kiedy leciałem nad głowami wrogów, słyszałem wycie oszczepu, który przeleciał mi koło ucha. W końcu dopadłem zwierza, z trudem chwytając się lejców. Guar zachwiał się niebezpiecznie, lecz nie stracił równowagi. Był tak przestraszony, że w ogóle nie musiałem go poganiać. Wystarczyło tylko skierować go w odpowiednią stronę. Tylko... Wierzgał łbem na prawo i lewo, ignorując moje działania. Ciągnąłem za lejce z całych sił, chcąc zyskać nad nim kontrolę. Gdy wreszcie udało mi się skręcić, gnałem już prosto na przywódcę banitów. Kiedy mknąłem wprost na Khajiita, bojówkarze pierzchali przed rozpędzonym zwierzęciem. Czekał.
Czekał trzymając oburącz włócznię. Miał wystarczająco dużo czasu, by się przygotować. Wiedział, że wystarczy wyczuć odpowiedni moment, by wycelować i zrzucić mnie z „wierzchowca”, a później dobić. Jednak ja także miałem plan.
Gdy byłem już dostatecznie blisko, porzuciłem miecze i błyskawicznie zeskoczyłem z guara, wykonując przewrót. Kiedy leciałem, tuż nade mną gwizdnęła stal wroga. Zneutralizowałem upadek zaklęciem, lecz mimo to syknąłem z bólu, kiedy przetaczałem się przez lewy bark. Użyłem zyskanego rozpędu by podnieść się i odbić wprost na Khajiita. Nim zdążył cofnąć włócznię, skakałem już w jego kierunku. Wtedy odrzucił broń, a w jego lewej dłoni zamigotał sztylet.
Nie zdążył. Gdy tylko moje dłonie dotknęły jego klatki piersiowej, uwolniłem zaklęcie iskry. Chwila szoku wywołana porażeniem wystarczyła, bym przewrócił go na plecy i zmiażdżył mu krtań. Wygraliśmy.
Nim dobiegli do mnie będący w pobliżu banici, pochwyciłem za pomocą telekinezy moje ostrza i zdekapitalizowałem herszta bandy. Gdy tylko zobaczyli jego ociekający krwią łeb, popadli w panikę. Było tak jak chciałem. Ogarnął ich chaos, a ledwie chwilę później Indorile dobijali resztki uciekinierów. Bojówkarze bez swego wodza byli niczym ramiona ogromnej ośmiornicy – gdy zniszczyłem głowę, stały się bezużyteczne.
Poza martwym guarem i kilkoma lekko rannymi strażnikami, nie odnieśliśmy żadnych strat. Po niecałej godzinie gonienia wystraszonych zwierząt, układania rozrzuconych towarów i naprawy nadpsutych wozów, byliśmy gotowi do drogi. Uratowały nas grube pancerze oraz porządne miecze... A może coś jeszcze?

Wpis 108:
Dotarliśmy na miejsce, do miasta Sargan.
Tutejsze palisady zebrane są w ogromne pęki, tworząc kompozycję dłuższych i krótszych drzewców, co sugeruje, że nawet w takich miejscach miewają jakieś potrzeby estetyczne. Jednak rzuciło mi się w oczy coś innego. Gdy tylko przybyliśmy, plac handlowy od razu zaroił się od niewolników. Widywałem im podobnych już wcześniej. W mojej ojczyźnie, zniewolone gobliny pracują w kopalniach i wykonują inne niegodne dla Altmerów prace – jednak praktycznie bliżej im do podrzędnych pracowników. U Dunmerów widziałem też kilku w domach możnych jako służba – głównie zwierzoludzie, nie wyglądali na źle traktowanych.
Jednak ci tutaj byli obrazem nędzy i rozpaczy. Śmierdzący i wychudzeni, odziani w łachmany lub nadzy. W większości Argonianie łapani z pobliskich Czarnych Mokradeł, ale spostrzegłem też paru Khajiitów. Wszyscy byli dosłownie nie-wolni. Nie wykazywali jakiejkolwiek woli, ich oczy były puste. Ślepo i bezrozumnie wykonywali rozkazy, niby otępieni urokiem bądź naparami. Ich plecy co chwilę smagane były batem, czerwone od świeżej krwi toczącej się po starszej, już zakrzepłej w formie nieregularnych strupów. Miało się wrażenie, że ujrzenie u nich choćby kawałka czystej, nieporanionej skóry graniczy z cudem.
Patrząc na nich, przypomniało mi się jak byłem tragarzem. Jak bolały mnie plecy i mięśnie, jak moczyłem w wodzie nabrzmiałe pęcherze na stopach i dłoniach, jak jadłem zupę z Popielnej Bulwy... Wspominam ten okres okropnie i było mi bardzo ciężko – jednak dla tych tutaj takie życie byłoby spełnieniem marzeń.
Niewolnik, który mdlał był przebijany włócznią – i leżał tak konając, czasem dodatkowo zadeptywany przez „swoich”. Widziałem też moment karmienia – do przepełnionej klatki rzucono kilka surowych Popielnych Bulw – przez chwilę wrzało, a ostatecznie najedli się ci, którzy - może dzięki sprytowi, a może szczęściu – pierwsi złapali jedzenie, by w mig wepchnąć je sobie go gardła, bez połykania.
Nieraz widziałem jak Sathas traktował swoich niewolników – ubranych w proste lecz czyste szaty, odżywionych. Odnosił się do nich nie gorzej, niż my Altmerzy do swoich lokajów i służących. Jednak patrząc teraz na Indorilów, nie zobaczyłem w ich oczach żadnej zmiany. Kupcy koncentrowali się się na towarach, zbrojni na pilnowaniu, Sathas na liczeniu planowaniu.
Jedyną różnicą był fakt, że nie zostaliśmy na obiad tylko od razu po załatwieniu interesów ruszyliśmy znów na północ. Ruszyliśmy, by jak najszybciej opuścić ziemię rodu Dres: krainy ogromnych owadów, najeżonych częstokołów, koszmarnych traktów i bujnej zieleni. Ach tak, bym był zapomniał – krainy będącej „domem” dla spiętrzonej masy niewolników w stanie półagonalnym.

Wpis 109:
Podróżujemy w kierunku ziem Rodu Hlaalu – które znajdują się wciąż na południu Morrowind, tylko nieco bardziej na północnym zachodzie.
Pytałem Sathasa co sądzi o niewolnikach Rodu Dres. Uważa, że Dunmerowie mają prawo do posiadania niewolników, ponieważ jest to część ich tradycji, ale stwierdził też, że Ród Dres straszliwie marnuje ich potencjał. Korzystają z tego, że mają bezpośredni dostęp do Argonii, skąd mogą ich pozyskiwać za bezcen. Nie obchodzi ich, że głodny i zmęczony więzień pracuje gorzej. Dla nich sprawa jest prosta - zawsze mogą go zastąpić kolejnym. Pozostałe rody muszą niewolników kupować, często po znacznych cenach, więc i sposób obchodzenia się z nimi jest inny.
Zgadzam się z nim – marnowanie potencjału. Tylko pytanie w imię czego? Niewiedzy, tradycji czy może dla zaspokojenia sadystycznych żądz?
Zastanawiam się jak jest w przypadku niewolników w mojej ojczyźnie – pracują w pocie czoła, porządnie karmieni i z możliwością odpoczynku, tak by byli wydajni. W moim odczuciu traktowani są dobrze... ale Ród Dres może zapewne powiedzieć to samo. Gdzie jest zatem prawda? Czy na niewolników Dres powinno się patrzeć jak na źle wykorzystywane narzędzie, czy może przez pryzmat odebranego im człowieczeństwa, co spowodowało, że właśnie takim narzędziem się stali?

Wpis 110:
Z biegiem czasu coraz bliżej nam do ziem Rodu Hlaalu – nacji kupców. Tutejsze drogi są zadbane, powietrze i drzewa przypominają te z Cyrodill. Mijamy łąki porośnięte zieloną trawą lub wrzosowiska. Czasem trafiają się farmy netchów – śmiesznych latających stworzeń przypominających meduzy – są także plantacje ryżu i Popielnych Bulw. Pracuje tu wielu niewolników, ale ci są w miarę czyści i nie wyglądają na głodnych. Za lewym nadgarstkiem mają specjalne żelazne karwasze z informacją do kogo należą.
Indorile nienawidzą Hlaalu jak nikogo innego. Dziesiątki lat temu, kiedy Cesarstwo zaatakowało Resdayn – starożytne państwo Dunmerów – Hlaalu zaczęli kolaborować z okupantem tuż po zajęciu ziem Mrocznych Elfów przez ludzi. Zdradziecka frakcja szybko stała się najpotężniejszym rodem Morrowind i obsadzili nawet swojego człowieka jako króla. Władzę zyskali dzięki zdradzieckiemu spiskowaniu z wrogiem, kosztem Indorilów którzy panowali wcześniej.
Moja ojczyzna również znajduje się pod okupacją Cesarskich, lecz dzięki łapówkom i płaceniu ogromnych podatków udało nam się uchronić naszą ojczyznę przed tymi niegodnymi zwierzętami, jakimi są ludzie. Trzymamy ich z dala od naszego terytorium i płacimy jedynie daninę. W Morrowind niestety tyle szczęścia nie mieli – co rusz mijamy nowe miasteczka i zabudowania. Pobielane domy kryte strzechą, z kamiennymi murami i kwadratowymi oknami – żaden elf tak nie buduje, to styl ludzki - cesarski.

Wpis 111:
Jesteśmy na ziemiach Rodu Hlaalu. Z ulgą przemierzamy porządne szerokie drogi, często patrolowane przez rodowych strażników mających na sobie kolejną wariację kościanego pancerza. Trafiają się też patrole legionów Cesarstwa, które czują się tutaj jak u siebie.
Nie zabrakło kolejnego stylu architektonicznego – tutejsze budowle, charakterystyczne dla Hlaalu, są monumentalne i mocne, zbudowane z szarawo-zielonego kamienia. Solidne gmachy zdobią liczne okna o owalnym kształcie, z zielonymi szybami inkrustowanymi drobnymi, barwnymi kawałkami szkła. Gdzieniegdzie widać nawiązującą do stylu z Necrom kopulastą świątynię Trójcy lub murowaną cesarską kaplicę Dziewięciu Bóstw. Indorile są jacyś niespokojni, odkąd wkroczyliśmy na ziemie „Żółtych”, jak określa się Hlaalu (Indorile są „Biali”)- zdaje się, że utrata pozycji lidera wciąż ich boli, pomimo upływu lat. W Hlaalu widzą tylko i wyłącznie zdrajców, nie chcą dostrzec nic poza tym.
Ja z kolei widzę porządek i organizację, jak nigdzie na tych ziemiach. Czyste budynki, zadbane drogi, zsynchronizowany ruch karawan - o takie coś trudno nawet u Indorilów, gdzie każda rodzina dba jedynie o interes własnego podwórka.
Tutaj trafiamy na nowe mosty nawet w środku niczyich lasów, a liczne patrole każą się zastanawiać, czy aby my jako najemnicy, przypadkiem tutaj nie przeszkadzamy. Wiele budynków przeznaczonych jest do użyteczności publicznej.
Ziemie kupców – dbając o interes dogadzają jak mogą takim jak my, karawanom z dalekich stron. Niestety trafili na karawanę Indorilską, a ta zniesie wszystko prócz utraconej dumy.

Wpis 112:
Dziś mieliśmy dotrzeć do miasta. Mieliśmy.
Dostrzegliśmy ich z samego rana, kiedy zbieraliśmy się do dalszej drogi. Mały oddział Cesarskich szedł równo środkiem traktu, błyszcząc i dzwoniąc stalowym oporządzeniem. Imperialne stalowe hełmy zawsze kojarzyły mi się z wypolerowanymi wiadrami. Takie coś mógł wymyślić tylko człowiek.
Na czele pochodu kroczył nadęty jegomość w srebrnym pancerzu oraz kilku Dunmerów w żółtych szatach ozdobionych symbolami kupieckiej wagi, znakiem Rodu Hlaalu.
„Rewizja dóbr, zarządzenie Cesarza”. Tymi słowami powitał nas przełożony oddziału. W odpowiedzi usłyszałem tylko szczęk indorilskiego oręża. Sam również wyjąłem broń, choć niechętnie. Byliśmy przygotowani na atak okolicznych bandytów, a nie na starcie z regularnym oddziałem, nawet jeśli był nieliczny.
Ludzki generał nie posiadał się z radości, kiedy wyciągał w naszą stronę zaciśniętą pięść. W odpowiedzi na jego gest, pochylił się w naszą stronę las imperialnych włóczni. Dostojnicy Hlaalu zaczęli powoli wycofywać się do tyłu – w ich oczach dostrzegłem silną emocję, to był strach. Tylko jeden z nich stał nieruchomo z poważną miną – teraz wiem co robił, myślał.
„Poddajcie się dobrowolnie procedurze, inaczej będziemy zmuszeni użyć siły. Ostrzegam!” - mówił cesarski dowódca. W tym momencie całkowicie przestał ukrywać swoją radość i uśmiechał się od ucha do ucha.
Stałem w gotowości obok moich towarzyszy broni. Jedyne co mogliśmy zrobić, to poddać się kontroli. Byliśmy na nieswojej ziemi, bez jakiejkolwiek przewagi, bez jakichkolwiek szans. Jednak byliśmy Indorilami. Ja także musiałem nim w tej chwili być. Wiedziałem, że mogłem zrobić tylko jedną rzecz – czekać na rozkaz do ataku, a później walczyć i zginąć. Nie było innej drogi. Patrzyłem w oczy imperialnym legionistom – wśród nich byli także Dunmerowie, kto wie czy któryś z nich nie miał rodziny wśród Indorilów. Jednak oni, ta garstka elfów, byli w tej samej sytuacji co ja. Musieli wykonać rozkaz.
Mogłem oczywiście uciec lub opowiedzieć się po stronie Cesarstwa. Jednak zmieniłbym w ten sposób tylko jedną rzecz, poległbym jako zdrajca. Z każdym oddechem powietrze stawało się coraz cięższe. Legioniści ruszyli powoli w naszą stronę formując falangę. W odpowiedzi naprędce utworzyliśmy barykady, posługując się dwoma pierwszymi wozami naszej karawany. Na nic innego nie było czasu. Moi towarzysze czekali, czekałem wraz z nimi. Stali na wozach, ściskając miecze i zgrzytając zębami. W tym momencie całym sercem czułem się Indorilem.
„Stać!” - krzyknął nagle dostojnik Hlaalu, wskakując między nas a legionistów.
„Na mocy księgi VI Kodeksu Celnego, karawany pozaregionalne mogą skorzystać z prawa niezależności. W tym przypadku muszą zostać zawrócone na noc do punktu postojowego”.
Wszyscy zamarli. Szlachcic dyszał ciężko, a po czole spływała mu stróżka potu. Tuż za plecami miał nasze ostrza, zaś przy jego skroni drgała cesarska pika. Mimo to elf cały czas zachowywał poważną minę.
Mijały kolejne minuty. Czas zdawał się stanąć w miejscu. W końcu dowódca Cesarskich gestem zawrócił wojska, wyraźnie zniesmaczony. Sathas skrzyżował na chwilę wzrok z naszym wybawcą. Bez podziękowań, nawet bez głupiego skinienia głową. Po prostu spojrzenie, w którym było więcej niż można było rzec. To wystarczyło.
Potem jak gdyby nigdy nic, Dunmer wskazał nam wspomniany punkt noclegowy, czyli przydrożną wiatę krytą skórą guara. Sojusznik przybył do nas z najbardziej nieoczekiwanej strony, nie poznaliśmy nawet jego imienia.
Wieczorem wszyscy powoli uspokoiliśmy się. Zaczęły się żarty, śmiechy, także narzekanie i gadanie na Hlaalu – o tym jakimi są zdrajcami, o tym jacy są ulegli wobec cesarstwa. Jedynie ton głosu rozmówców był jakiś inny... cieplejszy.

Wpis 113:
W końcu pierwsze duże miasto – Isra Nium. Nazwa głupio mi się kojarzy... Jednak jest czyste, zadbane i dobrze prosperujące. Imdorile upatrują przyczyn sukcesu Hlaalu jedynie w ich zdradzie... Tymczasem ja odnoszę wrażenie, że w dużej mierze zasłużyli sobie na to sami - swoją pracowitością, przedsiębiorczością i uporządkowaniem. Kupcy nie robią łaski, że spojrzą na towary, tragarze nie pchają się jeden przez drugiego, a zamiast smrodu potu i suszonych ryb unosi się woń kadzideł lub świeżych owoców.

Wpis 114:
Opuszczamy ziemie Hlaalu i kierujemy się na północ, do Redoranów (tzw. „Redorańcy” lub „czerwoni”). Ponoć ród dumnych i pobożnych wojowników. Moi towarzysze się cieszą, ja niespecjalnie. Skończą się luksusy, skończy się ład i porządek. Będzie za to honor, dużo honoru – czyli to co Indorile lubią najbardziej.

Wpis 115:
Kierujemy się na północ. Mijamy teraz więcej drzew iglastych, a powietrze zdaje się być bardziej rześkie... Znaczy, byłoby rześkie gdyby nie pył, który jest coraz bardziej odczuwalny.

Wpis 116:
No i jesteśmy na ziemiach Rodu Redoran. O traktach wysokiej jakości można pomarzyć, ale Indorilom to nie przeszkadza – wolą opowiadać o tym jacy to Redoranie honorowi, ale jednocześnie mam wrażenie, że nimi trochę pogardzają. Traktują jak, powiedzmy, niewydarzonych Indorilów. Sami „Czerwoni” są ponoć biedni, głównie przez zarazę panującą w środkowym regionie Morrowind (gdzie jeszcze nie byliśmy).
Kolejny rodzaj kościanego pancerza noszonego przez strażników, kolejny styl architektoniczny. Tym razem jest to coś, co przypomina ogromne skorupy wymarłych dawno ogromnych insektów, ale ponoć w większości jest to zrobione z gliny... Nawet większe miasta wyglądają tu jak zbite w losowym porządku stadko dziwacznych krabów, ewentualnie cmentarzysko pradawnych stworzeń. Jedynie świątynie różnią się stylem – tradycyjnie masywny budynek z kopułą (Sathas mówi na ten typ budownictwa „velothi”).
Redoranie zdają się niespecjalnie pasować do tych terenów – teoretycznie powinni wykorzystywać sosnowe drewno, którego jest tutaj aż nadto, wszak okalają nas okazałe bory. Z kolei ich stroje bardziej nadawałyby się do podróży po pustyni, niż wśród górskich szczytów (a takie tutaj się zdarzają, i to ośnieżone). Jednak Indorile wytłumaczyli mi, że nie te ziemie są domeną „Czerwonych”, lecz centrum Morrowind – wyspa Vvandenfell i tereny wokół wielkiego wulkanu – Czerwonej Góry.

Wpis 117:
Vvandenfell – ogromna wyspa w centrum Morrowind, stanowiąca 1/3 całej prowincji. Dopiero tutaj widzę jak ogromna jest Czerwona Góra. Majaczy złowieszczo, otulona szarymi obłokami pyłu. Powietrze ma ciężki, pylisty zapach, a horyzont jest zawsze zamglony, spowity żółtawą kurtyną. Jesteśmy w Gnisis – średnim redorańskim mieście. Niedaleko mieści się też cesarski fort – i wygląda na to, że miejscowi nie najgorzej dogadują się z żołnierzami. Zastanawia mnie jednak zachowanie samych indorilów względem Redoranów – są dumni i napuszeni, oczekując jakichś nieokreślonych hołdów... Właściwie zachowują się jak ja, kiedy przybyłem do Morrowind. Podzieliłem się tą myślą z Sathasem – przyznał mi rację, tłumacząc „Białych” tym, że przez setki lat dominacji przyzwyczaili się do bycia stawianym ponad innymi i zapewne stąd to zachowanie. Osobiście jednak tego nie pochwala.
Co na to Redoranie? Przymykają oko i również chodzą pełni dumy – może nie tak znacząco jak Indorile, ale widocznie.
Honor, duużo honoru...

Wpis 118:
Im bliżej Czerwonej Góry, tym więcej pyłu. Właśnie przemierzamy Popielne Ziemie – ogromną popiołową pustynię, opustoszałą i smutną. I to właśnie pośród tych poszarzałych zboczy ma mieścić się Ald’ruhn, stolica Rodu Redoran.
Popiół – czuję go wszędzie. Mam na sobie, drażni mnie pod ubraniem, pieką mnie od niego oczy i czuję jego smak w ustach. Moje nozdrza przepełnia jego ciążki zapach, kiedy to raz po raz muszę wdychać tutejsze powietrze.
Ponoć jutro dotrzemy wreszcie do miasta – marzę o czymkolwiek, byle nie było szare i pyliste... Ponoć to właśnie popioły z Czerwonej Góry zsyłają zarazę. Sathas opowiadał mi o zarażonych, którzy odchodzą od zmysłów. Ich ciało puchnie zmieniając ich w zdeformowane monstra. Lecz Dunmerowie twierdzą, że nie mamy się czego obawiać – bo sama Czerwona Góra otoczona jest Upiorną Barierą. Magicznym murem wzniesionym ongiś przez Trójcę.

Wpis 119:
Tego dnia od samego rana, z północnego wschodu wiał silny wiatr. Od strony Czerwonej Góry.
Sathas co rusz nerwowo poganiał guary, klnąc przy tym pod nosem w nieznanym mi języku. Około południa dało się słyszeć jakby niski, przeciągły ryk – niby głos potężnego stwora lub zawodzenie konchy. Dźwięk nie ustawał i z czasem na dobre wpisał się w ponurą krainę Popielnych Ziem. Dunmerowie zachowywali się jak poparzeni, desperacko popędzając zwierzęta.
„Popielna Burza”. To jedyne dwa słowa, które wypowiedział do mnie Sathas. Jedyne dwa słowa, które wypowiedział ktokolwiek, od kiedy powietrze zaczęło wibrować od jęku czerwonej góry, niczym herold zwiastującej nadejście popielnego piekła.
Zaczęło się późnym popołudniem. Ryk wyraźnie narastał, dopiero wtedy zrozumiałem czym naprawdę jest.
W naszą stronę mknęła wściekle ściana pyłu, czarna i rycząca. Bestia, której lęka się wszystko co żyje w tych stronach.
Mieliśmy dosłownie kilka minut, by założyć specjalne płaszcze i zabezpieczyć twarze dziwacznymi maskami ze skóry netcha. Kilku Indorilów okrywało też towary, chroniąc je dodatkowymi guarzymi skórami. Wszyscy uwijali się jak w ukropie i było widać, że każdy Mroczny Elf wiedział co robić. Jednak ja jestem Altmerem, w dodatku cudzoziemcem.
I wtedy runęła na nas fala mroku. Najpierw poczułem silny podmuch, a po chwili zapadły niemal całkowite ciemności. Widoczność spadła do kilku stóp, a silny wiatr wręcz zwalał z nóg. Głośny ryk zmienił się teraz w ogłuszający gwizd, który zdawał się wwiercać w czaszkę. Do tego pył. Wszędzie pył. Ostry i duszący, uniemożliwiający oddychanie. Czułem jak wdziera mi się do płuc i oczu. Pragnąc nade wszystko powietrza, czułem jak przy każdej próbie wdechu tli się w moich piersiach piekący ból.
Po pierwszym szoku, zacząłem łapać płytkie i szybkie oddechy, połykając przy tym popiół. Płaszcz i maska zdawały się być przewiewne niczym rybacka sieć, dopiero później okazało się, że źle ich używałem – jednak i później nie mogłem nawet śnić o komforcie. Brodząc w popiele, szedłem chwiejnym krokiem, jedną ręką dociskając do twarzy maskę, a drugą opierając się o wóz. Szedłem... nie wiem jak długo. Miałem wrażenie, że istnieje tylko gryzący w oczy i płuca pył... i ten przeklęty wóz, który był moją jedyną podporą. Nie wiedziałem jaka jest pora dnia, nie wiedziałem nawet dokąd zmierzam. Ale karawana wciąż podróżowała, sunęła powoli naprzeciw wyjącej burzy. Aż w końcu poczułem pod nogami coś twardego. Kamienne schody. Wejście do grobowca.
Znaleźliśmy się we wnętrzu wykutej w skale mastaby. Gdy domknęliśmy ciężkie drzwi, zapanowała cisza. Wreszcie mogliśmy odetchnąć od pyłu i wiatru, odpocząć. Pomimo, że ogłuszający gwizd zostawiliśmy za wrotami, dzwoniło mi w uszach jeszcze dobrą godzinę.
Jesteśmy w dość dużej sali, przy ścianach stoją urny i klęczniki. Są też schody prowadzące w dół, z zamkniętymi drzwiami na końcu. Sathas mówi, że przeczekamy tutaj burzę, jednak pod żadnym pozorem nie możemy zakłócać spokoju przodków, a przede wszystkim nie wolno nam kręcić się w pobliżu tamtych drzwi, będących właściwym wejściem do grobowca.
Rozłożyliśmy posłania na wozach – jest tutaj naprawdę dużo miejsca.
Jeden z nas ma czuwać do momentu wypalenia się średniej świecy, potem zmiana warty. Ja wziąłem na siebie pierwszy dyżur, toteż mogłem napisać powyższe słowa.

Wpis 120:
Obudziły nas dźwięki skrobania. Coś drapie w te stare drewniane drzwi na dole. Sathas mówi, że przodkowie niepokoją się naszą obecnością. Niestety burza nie ustaje. Obserwując palące się świecie, szacuję, że siedzimy tu już półtora dnia. Pozostaje nam czekać, więc czekamy. Leżymy, gramy w kości, opowiadamy sobie historie. I tylko co jakiś czas ktoś nerwowo obraca się w stronę tamtych drzwi...

Wpis 121:
Coś, co jest po drugiej stronie wręcz się do nas dobija. Miast drapania słychać teraz pukanie, szarpanie, szuranie. Drzwi trzęsą się i zaczynają lekko trzeszczeć. Siedzimy z bronią w ręku, zrobiliśmy też barykadę z wozów, jednocześnie ustawiając je tak, by móc w razie czego szybko wyjechać. Co rusz ktoś sprawdza, czy pogoda na zewnątrz uspokoiła się, choć na tyle by nie zostać pogrzebanym żywcem w tych przeklętych popiołach. Tymczasem bez zmian – wciąż nie widać nic poza bezkresem szarego pyłu.

Wpis 122:
Drzwi dosłownie trzęsły się od łomotania nimi. W dodatku słychać było jakieś sapanie. Gdy szedłem sprawdzić jak wygląda sytuacja poza grobowcem, spodziewałem się tego, co zwykle. Jakież było moje zdziwienie, gdy powitały mnie promienie słońca.
Pośpiesznie opuściliśmy grobowiec, uwijając się przy tym jakbyśmy co najmniej biegli po rozżarzonych węglach. Gdy domykałem główne wrota, dostrzegłem kątem oka, jak w drzwiach na dole coś wybijało dziurę.
Pomimo, że Sathas tłumaczył, że poza grobowcem nic nam nie grozi, nie zwalnialiśmy tempa dopóki wejście do krypty nie znikło z zasięgu wzroku.

Wpis 123:
Jesteśmy na miejscu. Ponoć Ald’ruhn znaczy „Wysoki Dom”.
Po twarzach smaga nas ostry pył, który zdaje się tańczyć między budynkami, które – jak wszędzie u „Redorańców” - przypominają skorupy. Te tutaj są częściowo zanurzone w popiele – całość przypomina na wpół zagrzebane skorupiaki, które są gotowe powstać gdy tylko nadejdzie najbliższa pełnia.
Liczne, rozrzucone w nieładzie gliniane budynki zdają się być częścią krajobrazu – jak zdechłe łaziki, które mijaliśmy po drodze lub strzeliste szare skały – a i tych tutaj dostatek. Wśród domów trafiają się też większe konstrukcje – przypominające dla odmiany hełmiaste muszle morskich ślimaków.
Architektura zaskakuje dopiero we wnętrzach – nawet stosunkowo małe budynki mają ogromne podziemia z bogato zdobionymi ścianami i sufitami oraz kunsztownymi podłogami. Prostota i surowość łączy się jednocześnie z finezją i estetyką – brzmi jak oksymoron, ale po prostu trzeba to zobaczyć na własne oczy. Co większe budynki posiadają nawet podziemne tarasy i ogrody – gdzie za źródło światła dla roślin służą specjalnie hodowane grzyby. Niemniej – pomimo wysokich sklepień - wewnątrz panuje nieprzyjemna duchota... Niestety na powierzchni jest jeszcze gorzej.
Na uwagę zasługuje też „Skar” – „budynek” będący pozostałością po ogromnym krabie, który padł setki lat temu. W nim mieści się Rada rodu – ale o wspaniałościach tamtejszych korytarzy i mostów, które tworzą wewnątrz istny labirynt, dane mi było tylko słyszeć.
Będąc na powierzchni, wraz z Indorilami odczuwamy każdy mocniejszy podmuch wiatru – pył wdziera się wtedy do oczu, ust i nosa a zasłanianie twarzy niewiele daje. Redoranie – zwłaszcza strażnicy – zdają się być niewzruszeni. Ich kościane hełmy i pancerze przyozdobione są szerokimi połami materiału – co daje ciekawy efekt podczas mocniejszych powiewów wiatru (szkoda tylko, że wtedy niewiele widać).
Patrząc na Redoranów mam wrażenie, że po prostu robią to, co trzeba. Bez względu na opłakaną sytuację finansową rodu, bez względu na wojnę z Telvannimi (inny ród), bez względu na niosące popioły burze.
Sathas mówił mi, że inne frakcje postrzegają obecnie „Czerwonych” jako nieco niewydarzonych, właśnie przez ich opłakaną sytuację. Miasta z roku na rok popadają w ruinę, a Telvanni co rusz zajmują kosztem „Czerwonych” nowe tereny.
Jednak ja widzę tutaj siłę.
Ich cnotą jest obowiązkowość i dyscyplina. Warunki w jakich przyszło im żyć i przeciwności, z którymi walczą zabiłby niejeden klan. Myślę, że jeszcze przyjdzie czas, kiedy wyjdą na prostą. Ci tutaj są przyzwyczajeni, że mają ciągle pod wiatr (dosłownie!) – czego nie można powiedzieć o innych rodach... Hlaalu polegają na protekcji Cesarstwa, Indorile na rodowych konotacjach, Dres na niewolnikach – tylko Redoranie nie mają nic. Wystarczy jakiś większy kataklizm, lub większa wojna... wtedy to właśnie "Czerwoni" powstaną i otrzepią się niczym z pyłu po Popielnej Burzy.

Wpis 124:
Opuściliśmy Popielne Ziemie. Znów czuję, że oddycham! Pozostał ostatni ród – znienawidzeni przez Redoranów Telvanni (zwani „brązowymi” lub „grzybiarzami”) – dom potężnych magów.
Wieczorem Sathas wziął mnie na stronę. Uważa, że zechcę zostać na ziemiach Telvannich. Razem z ojcem uznali, że jako Altmer czuję naturalny pociąg do magii i z pewnością zaimponują mi tamtejsi czarodzieje. Ponoć Indorile mają z nimi jakiś sojusz. Sathas powiedział, że nie będzie miał mi za złe jeśli odejdę, ale prosił mnie o jedno – bym nie zapominał o jego rodzie, ani o lojalności względem niego. Poprzysiągłem mu, że zawsze pozostaną w mych serach – wszak jest to prawda.

Wpis 125:
Znów pragnę zemsty...
Udało się zatamować krwawienie u Matasa – jednego z naszych najemników. Niestety Sathas nie miał tyle szczęścia – zmarł wieczorem. Piszę te słowa, siedząc obok jego zwłok, ułożonych na wiklinowych noszach.
Kolejny nasłany na mnie skrytobójca – zwał się Davas... Podkradł się do naszego obozu w nocy, niechcący potrącił wazę, budząc Sathasa. Asasyn, ta gnida, chciał uciszyć mego przyjaciela podrzynając mu gardło – jednak Dunmer bronił się i doszło do szamotaniny. Nim Sathas otrzymał cios w szyję, zdołał narobić nieco hałasu... I to nas uratowało, mnie uratowało.
Matas był najbliżej. Od razu ruszył na pomoc naszemu przywódcy, by dostać dwa pchnięcia w brzuch – to dało mi czas. Gdy asasyn cofał rękę z ostrzem, obrócił się w moją stronę - wtedy ciąłem mieczem. Nie spodziewał się mnie, zrobił tylko zdziwioną minę, i ta została mu już na twarzy, także wtedy, gdy jego głowa toczyła się po ubitym trakcie...
Próbowałem leczyć Matasa zaklęciem. Później okazało się, że ciosy nie uszkodziły narządów. Wciąż krwawi, ale wyliże się, jakimś cudem substancja przeciwzakrzepowa nie dostała się do rany.
Tymczasem Sathas umierał sam, pośród chaosu. Widziałem go kiedy skradałem się do skrytobójcy. Kiedy obiema rękoma próbował tamować krew, na jego wybałuszonych oczach malowała się fuzja przerażenia, zaskoczenia i gniewu. Posoka pieniła się tocząc obficie z szyi. Kaszlał i charczał, by chwilę później upaść na kolana, a następnie położyć się na ziemi, podpierając przez chwilę ręką... I już nie wstać. Kiedy umierał, był najmniej ważnym elementem tego, co działo się wokół niego. Wszyscy skupiali się na skrytobójcy, na moim przeklętym rodaku. Jednak dla mnie najgorsze okazało się to, co nastąpiło później.
Najpierw ktoś krzyknął, że znaleźli list. Później okazało się, że był napisany szyfrem i nikt nie potrafił go odczytać... Prócz mnie. Jako generał znałem wiele metod tego typu. To był tzw. szyfr fasadkowy. Oto co głosiła notka:
„Davasie, jesteś naszym najlepszym człowiekiem. Z racji tego, że masz doświadczenie ze sprawą Cichej Wojny, dasz sobie radę. Udało ci się zdjąć większość generałów, którzy mieli związek z aferą. Jak wiesz, doprowadziło to do zmiany kadr na najwyższych szczeblach i ostatecznym zatarciu śladów. Jednak – z czego również zdajesz sobie sprawę – przy życiu pozostał jeszcze Sillmallirion. Działania poza Wyspami nie są twoją działką, toteż wysłaliśmy kilku zaufanych ludzi – jednak żaden nie podołał zadaniu. Generał okazał się sprytniejszy niż myśleliśmy, i dlatego ty jesteś teraz naszą nadzieją. Zabij go i uratuj honor gildii!”
Był też podpis: „H”. Cokolwiek to znaczy. Kiedy Dunmerowie pytali co było napisane w liście, moją odpowiedzią było ciśnięcie ognistej kuli w rosnący nieopodal krzak o czerwonych liściach. Przestali pytać.
Długo klęczałem nad Sathasem z listem w rękach, czytając go raz po raz.
Dowództwo nad karawaną przejął Tholer, nieznany mi bliżej szlachcic. Panuje cisza. Wcześniej zawsze ktoś gadał, nawet w nocy wartownicy opowiadali po dziesięć razy te same dowcipy. Teraz jest inaczej, wszystko się zmieniło...
A najbardziej moje wnętrze – czuję w trzewiach palący ogień, który z każdą chwilą zalewa kolejne obszary mojego ciała. Pragnę zemsty na cechu zabójców, który pozbawił mnie wszystkiego. Najpierw pozycji, domu i przyjaciół na Wyspach – a teraz tych, którzy stali się mi bliscy tutaj, na obczyźnie. Dlatego poprzysiągłem zabić ich wszystkich. Nie wiem jak, nie wiem kiedy – ale powrócę na Wyspy. Dom Złotych Sztyletów spłynie krwią!!!

Wpis 126:
Ziemie Telvannich... W innych okolicznościach rozpisywałbym się z zachwytem nad ogromnymi wieżami wyhodowanymi z magicznie uformowanych grzybów, wiszących klatkach na niewolników, strażników w hełmach zrobionych z jakiegoś głowonoga. Jednak teraz nie czuję nic innego prócz ognia zemsty.

Wpis 127:
Sandrith Mora – „Las Grzybów”. Stolica Rodu Telvanni. Minęło kilka dni od momentu śmierci Sathasa... oraz dowiedzenia się kto stoi za śmiercią moich kompanów. Zaczynam normalnie funkcjonować, wszyscy zaczynamy. Nie podróżujemy już w całkowitym milczeniu. Pojawiają się komentarze, krótkie rozmowy, żarty. Oczywiście nikomu nie jest do śmiechu, ale Dunmerowie mawiają „trzeba żyć dalej”. Ano trzeba... Tylko, że patrząc na nich mam wrażenie, że sami nie do końca w to wierzą.
Jednak ze swoimi zmartwieniami jestem ostatecznie sam. Oni stracili tylko przyjaciela. Współczują mi i złorzeczą skrytobójcom, ale nie noszą w sercu martwej elity wyższych wojskowych. Generałów, którzy byli dla mnie prawdziwymi braćmi, i tego, który był dla mnie jak ojciec. To była moja rodzina, nie ich.

Wpis 128:
Opuszczam karawanę. Indorile nie protestowali, po prostu zrozumieli. Gdy odchodziłem, przysiągłem im, że Sathas zostanie pomszczony. Przez chwilę nic nie powiedzieli, gapiliśmy się na siebie kilka uderzeń serca, aż w końcu jeden z rodowych strażników uścisnął mnie mocno jedną dłonią. „Błogosławieństwa ALMSIVI, Altmerze. Wróć do nas kiedyś” - rzekł zaciskając pięści. Odszedłem pospiesznym krokiem, widząc, że zaczyna się mazać. Nie chciałem chłopakowi robić wstydu. To był jeden z młodszych wartowników „Białych” – zamieniliśmy ze sobą słowo, raz czy dwa... Chciałbym napisać, że kiedy odchodziłem spływały mi łzy po policzkach – no może bez przesady – ale chciałem czuć cokolwiek. Jednak nie czułem nic. Podczas mojego przedostatniego spotkania ze skrytobójcą, uznałem, że wyrównałem rachunki. Spłaciłem dług za śmierć Adahallina, spłaciłem także inne długi – w złocie, dla tych którzy mi pomogli. Czułem się nawet w porządku w stosunku do Silironwe, wszak znalazła narzeczonego i ułoży sobie z nim życie.
Lecz teraz spłacenia długu domaga się Sathas i moi bracia-generałowie. Gdy tylko zamykam oczy widzę ich twarze. Patrzą na mnie z wyrzutem, a ja mam wrażenie, że pęknie mi głowa. Tylko zemsta jest w stanie uratować mnie od obłędu. Ale nie dlatego odchodzę od Indorilów. Przyczyna jest zgoła bardziej pragmatyczna.
Przyszedł do nas wczesnym rankiem. Nasza karawana usytuowała się przed wejściem do Sandrith Mory – obcym nie wolno wchodzić do miasta. Są za to specjalne zadaszone place, pod którymi mogą się rozkładać nietutejsi kupcy i karawany.
Khajiit imieniem Jo’virr miał na prawej ręce karwasz – był zatem niewolny. Nie przeszkadzało mu to jednak, by chwalić się elegancką szatą z jaskrawej tkaniny, podobnej do tych, jakie nosi się w jego ojczyźnie. Przedstawił się jako „sługa altmerskiego czarodzieja” i powiedział, że jego pan bardzo zainteresował się moją osobą i zaprasza mnie do swojej wieży.
No i zgodziłem się. Płyniemy małą łódką manewrując pomiędzy drobnymi wysepkami porośniętymi ogromnymi grzybami i ziołami o wielkich, szerokich liściach, zwanych przez Dunmerów „Zielem Kresh”. Khajiit odpycha łódź za pomocą długiej tyczki i w ten sposób nią steruje. Ponoć mamy dotrzeć do celu jutro.
Łódka jest malutka, ale wygodna. Leżę na złożonym we czworo dużym kocu, którym w razie czego mogę się nawet przykryć. A mój nowy przewodnik zdaje się nie męczyć. Czujnie obserwuje wodę i powoli odpycha kijem gondolę od dna. Nie wygląda jak wymęczeni niewolnicy od Dresów – sprawia raczej wrażenie, jakby obecna praca była dla niego czymś, co lubi. Pomimo, że macha tym drzewcem już kilka godzin.
Jegomość jest raczej małomówny, ale uprzejmy i wyglądający na szczerego. Pytając o przyczynę zaproszenia, odpowiada, że nie zna szczegółów, by chwilę potem wspomnieć, co jadł na śniadanie, albo po jakie zakupy wysyła go jego pan. Jak wszyscy Khajiici, używa tylko trzeciej osoby: Jo’virr to, Jo’virr tamto...

Wpis 129:
Przede mną Tel Dathryn, posiadłość Mistrza Dovaera. Klasyczna wieża w stylu Telvannich, z równie tradycyjną nazwą – czyli charakterystycznym „Tel” na początku. Jednak dopiero teraz jestem w stanie podziwiać kunszt tutejszych architektów... Czy może ogrodników? Kilkunastometrowa budowla będąca misterną plątaniną grzybowej plechy, poskręcanej i wilgotnej. Zamiast okien dom zdobią półprzezroczyste błony, a koronę wieży stanowią liczne kapelusze z odstającymi, z lekka świecącymi blaszkami.
Ta sama grzybo-budowla posiada w środku pokoje, schody z poręczami, łukowate przejścia i esowate wzory na ścianach – wszystko sprężyste i lekko wilgotne, pachnące intensywnie... Grzybami. Powietrze jest tutaj mokre, przepełnione czymś nieokreślonym, kojarzącym się jakby z talkiem, którego używają alchemicy do sporządzania niektórych leków. Obawiam się nieco, jak wpłynie to na moje zdrowie, pomimo, że Jo’virr uspokaja i mówi, że to typowe dla tego typu architektury i zupełnie nieszkodliwe.
O dziwo, meble stoły i inne sprzęty są już normalne – prawdę mówiąc, odetchnąłem z ulgą gdy Khajiit pokazał mi zwykłe, drewniane łóżko. Mistrza Dovaera mam poznać jutro przy śniadaniu – ponoć jest obecnie bardzo zajęty, tak przynajmniej powiedział swojemu słudze. Stąpam po ziemi nie od dziś i znam się nieco na polityce. Doskonale wiem, że ów mag chce po prostu pokazać jaki jest ważny i wielki, buduje wokół siebie otoczkę, tworzy wrażenie... Pewnie sam bym tak zrobił, będąc na jego miejscu.
Wątpię by chcieli mnie tutaj napaść – pan tej wieży po prostu ma do mnie interes. Nie wiem jeszcze jaki, ale mam nadzieję, że i ja coś zyskam... Coś, co pomoże mi w zemście.


ARHIZ