Fanpage na Facebooku

czwartek, 29 grudnia 2016

Prawdziwa Historia Eanwela

Prawdziwa Historia Eanwela


Wszyscy znamy legendę o Eanwelu. Elfowie opowiadają ją od pokoleń, przekazując plemienną mądrość. Jednak tylko nielicznym dane było usłyszeć prawdziwą, nieprzekłamaną wersję.

To, co ważne, zapomniane zostało,
Przeżyło to, co prawdą się zdawało.
O Eanwelu historii posłuchajcie,
W bardów pieśni złudne nie wierzajcie.
Historię prawdziwą stary szaman gada,
Kto źle zapamięta, temu wieczna biada.

Drzewiej ośnieżone szczyty były o wiele mniej łaskawe dla Pierworodnych niż ma to miejsce obecnie. Wtedy to Górskie plemiona elfów musiały porzucić swe dziedzictwo dla jedności z naturą, tylko tak mogły przeżyć.
Owe dawne czasy dały początek Śnieżnym Elfom, koczowniczemu ludowi dzikich łowców i zbieraczy, których dusza zlała się z przyrodą mroźnych grzbietów.
W tamtych czasach elfowie musieli zmagać się ze srogimi zimami, obfitującymi w straszliwe zamiecie. Zwierzynę zaś trzeba było tropić przez wiele dni, a i to nie zawsze owocowało zdobyczą.
Jednak zrodził się pośród plemion łowca Eanwelem zwany. Jego oko bystrzejsze było niż sokole, siła większa niż niedźwiedzia, a siarczysty mróz zdawał się dla niego niezauważalnym chłodem. Zaiste nie było dzielniejszego, silniejszego i zręczniejszego elfa nad Eanwela.
Śnieżny lud pokładał w swym bohaterze wielkie nadzieje, a wieszczki nie raz upatrywały w nim wielkiego wodza. Jednak losy najmocniejszego z elfów potoczyły się inaczej.
Eanwel postanowił odejść i żyć wśród osiadłych śmiertelnych, w gronie ludzi.
Bardowie i wieszczkowie różnie powiadają. Jedni mówią, że zakochał się w ludzkiej kobiecie, drudzy, że zapragnął mieszkać w kamiennym pałacu, jakie mieli w zwyczaju stawiać ludzie. Jeszcze inni plotą, że przyczyną było zwykłe znużenie życiem koczownika. Jednak, powiadam wam, prawda leży gdzie indziej.
Gdy tylko Eanwel zaczął wyróżniać się na tle pobratymców, jego los został przypieczętowany. Starsi, wieszczki, szamani, łowcy i kobiety – wszyscy upatrywali w nim przyszłego wodza. Dla wszystkich Śnieżnych Elfów było oczywiste, jakie imię będzie nosił ich przywódca. To pragnienie przepełniało serce każdego Pierworodnego… prócz Eanwela.
Tymczasem najdzielniejszy z elfów nie chciał być wodzem, nie chciał, by inni wtłoczyli go w tę rolę dla własnej wygody. Głupcy powiadają, że przeto, iż był próżny, samolubny i chciwy – przez te właśnie cechy nie zasiadł na siedzisku w jurcie wodza.
Tymczasem Eanwel był… zbyt silny. Odznaczał się tak potężną wolą, że przeciwstawił się całemu plemieniu. Nie pozwolił narzucić sobie roli, której nie chciał, w której nie mógł się odnaleźć. I właśnie to skłoniło go do wędrówki na Niziny.
I wyruszył Eanwel do świata osiadłych śmiertelników, do świata ludzi. Opuścił rodzinne strony, znajome lasy i góry. Skazał się tym samym na wieczne potępienie – kto raz opuścił klan, nie miał już prawa powrotu.
Gdy elf dotarł do ludzkiej osady, wpadł w osłupienie tak wielkie, że nie był w stanie złapać tchu. Już wcześnie słyszał opowieści o tym, jak olbrzymie są ludzkie miasta, lecz zawsze wkładał to między bajki. Tymczasem na własne oczy ujrzał ogromne, nieruchome ,,namioty”, całe z kamienia, które przewyższały go po trzykroć. Domy połączone były „ścieżkami” twardymi jak skała. Nie wiły się one jak górskie trakty, tylko prosto mknęły przed siebie, niczym strzała wypuszczona z łuku.
Dalej spostrzegł Eanwel rośliny posadzone rzędami. Jedne wydawały barwne owoce, inne zdawały się służyć jedynie za ozdobę. Człowiek stał się w oczach elfa panem natury, tym, który rozkazuje kwiatom gdzie rosnąć, i nawet na głazach wymusza przyjęcie pożądanej formy.
W jednej z izb były uchylone drzwi. Kiedy elf wkroczył do środka, odruchowo skulił się, jakby wchodził do plemiennego namiotu. Tymczasem tutaj sklepienie widniało wysoko nad głową, tak, że nawet ktoś tak rosły jak Eanwel mógł dumnie wypiąć pierś.
Gdy ludzie ujrzeli najdzielniejszego z Pierworodnych, przemówili swym niegodnym językiem, ostrym i twardym, wywołującym ból w elfich uszach. Eanwel nie rozumiał ani słowa, ale widział po grymasach na twarzach śmiertelników, że były to same przekleństwa. Chwilę później ludzie pobiegli po włócznie o dwóch grotach, które leżały w pobliżu upraw, i wygonili elfa z miasta.
Jednak Eanwel nie chciał odpuścić. Czuł, że ma wreszcie cel, którego pragnie, do którego dąży. Chciał zaimponować śmiertelnym, by ci nauczyli go panować nad naturą.
Niektórzy powiadają, że pragnął później wrócić z nową wiedzą w góry i sprawić, by Śnieżne Elfy żyły w dostatku i bogactwie – jednak nie wiem, czy jest to prawda. Przodkowie nie wyjawili mi tej części legendy.
I najdzielniejszy z elfów udał się do lasu w pobliżu miasta, by zapolować na zwierzynę, wszak plany obmyśla się najlepiej z pełnym żołądkiem. Gdy wracał ze zdobyczą, napotkał człowieka z ogoloną głową, odzianego jedynie w szarą szatę. Był to wędrowny asceta.
Mędrzec od razu spostrzegł, że serce elfa jest pełne trosk, spytał go więc o nie. Pałający gniewem Eanwel w krótkich słowach wyjaśnił, co stało się, gdy przybył do miasta oraz jaki jest jego cel.
Asceta roześmiał się głośno, a następnie wytłumaczył elfowi, na czym polegał jego błąd. Pierworodny myślał, że ludzie przyjmą go z otwartymi rękoma, ponieważ jest dzielny lub silny. Tymczasem dla śmiertelnych cnota honoru, odwagi czy mocy jest nieistotna, liczy się coś innego: złoto.
I Eanwel popadł w rozpacz. Śnieżne Elfy nie posiadały złota, bo nigdy nie było im ono potrzebne. Wtedy to asceta opowiedział o opuszczonej krasnoludzkiej kopalni, w której znajdowała się żyła Płynnego Złota, coś, czego ludzie pożądali ponad wszystko. Ponoć wystarczyło kilka kropel, by zdobyć szacunek każdego śmiertelnika.
I wyruszył Eanwel ku sierocej skarbnicy, z nadzieją, że zdobędzie to, na czym zależy ludziom. Jego podróż trwała wiele dni i wiele nocy. Czasem głodował, czasem marzł, jednak podążał niestrudzenie do swego celu.
Po długiej wędrówce wreszcie odnalazł wejście do kopalni. Bez wahania zanurzył się w mroczną otchłań, by odszukać Płynne Złoto.
Im niżej schodził, tym bardziej czuł moc płynącą ze skarbu. Jednak zaczęło dziać się coś jeszcze. Mroczna magia tego miejsca sprawiała, że im głębiej w podziemia zapuszczał się elf, tym słabiej pamiętał powierzchnię.
I tak po kilku dniach wędrówki elf zapomniał o życiu łowcy, ośnieżonych szczytach gór, nawet o chęci zaimponowania ludziom. Jego umysł przepełniało jedynie Płynne Złoto, które stało się celem samym w sobie.
W tym czasie Eanwel ani trochę nie przypominał już najdzielniejszego z elfów. Jego ciało stało się słabe i wychudzone, zniknęła pewność siebie, która zawsze przepełniała migdałowate oczy, a noszony z dumą strój łowcy stał się teraz nic nieznaczącymi łachmanami.
Elf stawał się coraz słabszy, aż w końcu, pewien swej porażki, upadł na zimną, czarną skałę. Wtedy to dostrzegł w oddali nikłe światło. Ostatkiem sił pobiegł w jego stronę, by trafić do ogromnej pieczary, rozświetlonej złotym światłem przepływającej przez środek rzeki. Rzeki złota.
I tak Eanwel odnalazł cel swojej podróży. Jedyną rzecz, o której jeszcze pamiętał. Gdy zanurzył palce w rozlewającym się leniwie żółtym płynie, poczuł przyjemny chłód. Spróbował nabrać ciecz w ręce, ale ta wypłynęła mu między palcami. Zdarł więc z siebie koszulę, by ją napełnić drogocennym skarbem, jednak i to okazało się bezskuteczne. Wreszcie wylał resztki wody z bukłaka i podstawił go pod prąd złotej rzeki… jednak Złoto w ogóle nie wpływało do środka.
Eanwel próbował najróżniejszych sposobów, ale za każdym razem drogocenny skarb wypływał i wracał do koryta. Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące… Mroczna magia złocistej cieczy utrzymywała Pierworodnego przy życiu, sprawiając, że nie musiał pić ani jeść. Był zawieszony na granicy śmierci i pochłonięty całkowicie swoim jedynym celem, którego nie mógł osiągnąć.
I tak trwał Eanwel niezliczoną ilość dni, do reszty zniewolony ułudą chimerycznej magii.

Gdy po wielu latach Eanwel, jak zawsze, próbował uchwycić Płynne Złoto, usłyszał nagle swoje imię. Zamarł, myśląc, że się przesłyszał, lecz po chwili usłyszał je raz jeszcze. Poczuł, jak coś dzieje się z jego duszą, zupełnie jakby ktoś przedarł się przez zakrywającą oczy zasłonę.
Elf podniósł głowę i spostrzegł na drugim brzegu kapłankę Księżycowej Bogini. Była to Mane, dziewczyna z jego plemienia, która teraz, jak widać, poświęciła życie dla świata nadprzyrodzonego.
Jednak po chwili Eanwel znów wrócił do wcześniejszego zajęcia. Żółty blaski bijący od Płynnego Złota był tak silny, że magia kapłanki nie była w stanie oswobodzić rodaka z mocy uroku.
Wtedy to Mane odrzuciła swe szaty, by te nie krępowały jej magicznej aury i naga stanęła przed Eanwelem, w swej czystości skupiając całą moc na zdjęciu zeń uroku.
Elf poczuł się, jakby wybudzono go z długiego snu. Dopiero teraz mógł zdać sobie sprawę z pułapki Płynnego Złota oraz bezsensu pracy, którą wkładał w próby pochwycenia żółtej cieczy. Poczuł też głód i pragnienie, poczuł, że wraca do życia.
– Dlaczego to robisz? – spytał z trudem najdzielniejszy z elfów. – Dlaczego narażasz życie dla kogoś takiego jak ja? Opuściłem własny lud, by wkupić się w łaski śmiertelnych. Ostatecznie stałem się tym, co widzisz. Niewolnikiem Płynnego Złota.
– Nie pamiętasz mnie – odparła kapłanka – lecz twoja twarz jest mi znana od dawna. Odkąd pierwszy raz cię zobaczyłam, stałeś się bliski memu sercu, ale nigdy nie miałam odwagi ci o tym powiedzieć, ani nawet do ciebie podejść.
Eanwel oczywiście nie pamiętał Mane. Zawsze cieszył się dużym powodzeniem, jednocześnie nie przykładając większej wagi do otaczającego go orszaku wielbicielek.
– Kiedy odszedłeś – mówiła dalej kapłanka – poprzysięgłam wbrew woli Śnieżnych Elfów, że cię odnajdę. Udałam się do krainy śmiertelnych i przez wiele lat tropiłam, pytałam i kluczyłam, aż w końcu osiągnęłam swój cel.
Mane podeszła powoli do Eanwela i zaplotła palce na jego szyi.
– Teraz – szepnęła mu do ucha – czas na twój krok. Odegnałam od ciebie magiczną zasłonę, ale moje moce słabną. Tylko twoja wola jest w stanie zniszczyć urok i uwolnić cię z okowów Płynnego Złota. Chodź ze mną, odejdźmy stąd, daleko w las…
W tym momencie Eanwel uświadomił sobie, że sens jego życia, zdobycie Płynnego Złota, był tym, co trzymało go w pułapce bierności. Przebywając na brzegu rzeki żółtego płynu, doskonale wiedział co, go spotka jutro, pojutrze, za miesiąc i za rok. Wszystko było przewidywalne, niezaskakujące… Myśl o wyzwoleniu z matni uroku niosła za sobą wolność, podążanie za tym, co nieznane, dążenie do nowych celów.
Eanwel chwycił Mane za ramiona po czym… cisnął ją w sam środek rzeki.

Nim kapłanka zdążyła utonąć, elf znów wpadł w stare koleiny, zatopił się w ciepłych objęciach uroku, by po wsze czasy próbować zdobyć Płynne Złoto. Wybrał je, ponieważ było to dla niego wygodne. Nie musiał planować, nie musiał trudzić się przeciwnościami losu, trwał jedynie w sieci marazmu, niczym w pułapce ogromnego pająka.
I po dziś dzień Eanwel klęczy na skraju rzeki Płynnego Złota i próbuje na wszelkie sposoby zdobyć choćby kilka kropel…

Co zaś się tyczy Mane, legenda o tym nie wspomina, ale wierzę, że Księżycowa Bogini pochwyciła ją, i wyrwała z toni złotej śmierci, po czym pozwoliła udać się daleko w las, gdzie czekał już na nią nowy początek, nowe wyzwanie.


ARHIZ

Ps. Link do oryginału.

sobota, 3 grudnia 2016

Aztekowie i Ludzie zza Wielkiej Wody

Podróż...

Najpierw obok wyspy plemienia Tainów, później wzdłuż brzegu Odrodzonego Imperium Majów, a następnie przez bezkres Wielkiej Wody, aż do Wysp Nowego Trójprzymierza, zwanych przez tubylczych dzikusów Islas Canarias.
A później ostatecznie do Nowego Tenochtitlan, zwanego przez miejscowych Espanya.

Gdy Tlacaelel dotknął stopą suchego lądu, wyszczerzył szeroko białe zęby. Czuł jak rozgrzany piasek zamorskiej prowincji dodawał mu sił, równie mocno jak ten w ojczystym Cihuatlan.
Zielony potrójny pióropusz od razu został zauważony przez komitet powitalny. Fakt przybycia do kolonii samego Cihuacolatl, wicekróla i naczelnego generała, był wielkim wydarzeniem. Był koniecznością.

Brzeg morza zdawał się zakryty zwartym, żółtym parawanem. Setki trapezowatych żagli powiewało w równych rzędach, zawstydzając rozmiarami lokalne portowe łodzie. Kolejne ogromne dalekomorskie statki typu Wężowe Canoe dobijały do brzegu, by ze swoich pękatych kadłubów wylewać rzeki wojowników, które formowały zwarty szyk na gigantycznej, wykładanej kamieniem grobli.
Wielki generał-wicekról Tlacaelel stąpał dumnie na czele potężnej armii, podnosząc obsydianowy miecz, starożytną broń będącą dziś jedynie symbolem wojskowej rangi. Zewsząd dobiegał zgiełk wiwatującego tłumu.
Wicekról z podziwem patrzył na krajobraz Espanyi. Równe, rozciągające się po obu stronach grobli rozgałęzione kanały wodne, tworzyły przypominające pajęczyny wzory. Na horyzoncie zaś majaczyła piramidalna Druga Coateocalli, wzniesiona na rozkaz samego Montezumy świątynia poświęcona wszystkim bogom.

- Ximopanōltih, bądź pozdrowiony, o wielki wicekrólu! Serce, krew! - zagrzmiał odziany w złote szaty kapłan, podając Tlacaelelowi czarkę z kakao. Generał zanurzył usta w świętym napoju. Tutejsze ziarno kakaowca było sprowadzane aż zza Wielkiej Wody, wiedział o tym każdy, kto odznaczał się bardziej wyrafinowanym podniebieniem. Wicekról powoli opróżnił naczynie, po czym złożył je na, pomalowane na czarno, dłonie akolity. Możni ruszyli w stronę świątyni.
- Wciąż powstają nowe kanały - rzekł dumnie kapłan, wskazując na otaczający groblę system rowów. Tlacaelel zwrócił uwagę na liczne trójkątne wysepki, do których ozdobienia nie poszczędzono barwnych kwiatów.
- Jeszcze sto lat temu był to kraj dziki i pogański - ciągnął duchowny. - Wyobraź sobie, o wicekrólu, że tutejsi używali koła w celach transportowych. Korzystali też ze specyficznych naziemnych dróg, specjalnie przeznaczonych do wyposażonych w koła toboganów, zaprzężonych w ogromne psy.
- Co za plugastwo - skrzywił się wicekról.
- Na szczęście nasza misja cywilizacyjna przynosi sukcesy, a Nowe Tenotchitlan jest tego przykładem. Drogi rozkopaliśmy, domy i świątynie zburzyliśmy a koła trafiły tam, gdzie ich miejsce. Do świątynnych kalendarzy.
Słuchający słów kapłana generał był dumny ze swojego narodu, z wielkich Mexico. Czuł autentyczną radość, kiedy myślał o tym, jak dzięki kulturze i mądrości jego krajanów, pogańskie narody na krańcu świata zyskują szansę wyrwania się z mroków ignorancji i podążenia w stronę światła cywilizacji.
Twarz duchownego przyjęła poważniejszy wyraz.
- Jednak doskonale wiesz, o wicekrólu, że nie ściągnęliśmy cię tutaj po to, by chwalić się naszymi osiągnięciami. Niestety...
- Raporty są bardzo oszczędne. Ilu ich jest? Czy naprawdę nie są ludźmi? - Oczy Tlacaelela rozbłysły. W ojczystych stronach osiągnął wszystko, pnąc się na wyżyny hierarchii. Nowy kontynent oferował zupełnie nieodkryte możliwości wykazania się... i zdobycia jeszcze większej sławy. - Niestety nie wiemy zbyt wiele - odparł duchowny. - Ci co przeżyli, wspominają o białych, pokrytych stalą potwornych ludziach-jeleniach. Nie wiemy ile w tym prawdy, ale liczby, o których pisaliśmy, są prawdziwe. Straciliśmy cały oddział Kojotów, połowę Czaszkowych Wojowników i jedną trzecią włóczników. Musieliśmy wycofać wojska z głębi kontynentu, by chronić zachodnie tereny. Obecnie nie wiemy, co dzieje się w naszych posiadłościach na wschodzie.
- Czymkolwiek są, posmakują gniewu bogów. Wyruszamy z samego rana.

******

Im dalej na wschód, tym bardziej dziko. Coraz mniej kanałów wodnych, coraz mniej typowej dla ludu Mexico zabudowy.
Wicekról i jego wojownicy szli dumnie przez obcą krainę, w nieznane. Zwarty las pióropuszy i proporców, szeleszczący i grzechoczący, nie pasował do tutejszej okolicy, szarej i posępnej. Nawet niebo nie dodawało otuchy, zakrywał je ciasny całun chmur. Czyżby nawet Głodne Słońce nie zaglądało w te strony?
Na niewielkim wzgórzu rozciągał się częściowo zrujnowany zamek, a trochę niżej pogańska świątynia. Tlacaelel spoglądał z ciekawością na dziwaczną architekturę, szarą i kwadratową, kojarzącą się nieco ze skalnymi formacjami. Szczególną uwagę zwracał na siebie dach świątyni, zwieńczony pogańskim symbolem zwanym przez miejscowych Kreuz. Fakt, że tubylcy wznosili tak okazałe budynki sugerował, że pomimo niskiego stopnia rozwoju musieli posiadać sporą wiedzę matematyczną.

Późniejsza droga wiodła przez las. Przysadziste, posępne drzewa miały liście w kształcie igieł. Wszędzie dominowały odcienie brązu, szarości i ciemnej zieleni. Jaskrawe stroje wojowników Mexico kontrastowały z każdym elementem otoczenia. Zupełnie, jakby cała kraina chciała wykrzyczeć - nie pasujecie tutaj, jesteście nie z tego świata! Odejdźcie!
Jednak wicekról i jego wojownicy wciąż podążali na wchód. Z czasem tereny stały się całkowicie dzikie i opustoszałe. Jedynymi towarzyszami były podróży porośnięte mchem konary, które co rusz wyłaniały się z gęstej mgły. Raz z prawej, raz z lewej. Z każdą chwilą widoczność stawała się coraz gorsza.
Armia tonęła w białych oparach. Otwierający pochód wojownicy nie byli w stanie dostrzec swoich kompanów z ostatnich szeregów, toteż Wicekról zarządził by zamykający z tyłu szyk Czaszkowi Wojownicy co sto oddechów sygnalizowali swoją pozycję. Grobową ciszę przerywały jedyne ciche pobrzękiwania ozdób oraz odzywające się co jakiś czas grzechotki. Mgła snuła się na tyle nisko, że pozwalała wychylać się co wyższym, szpiczastym czubkom drzew, niczym grotom włóczni gotowym do przyjęcia intruzów... którymi bez wątpienia byli Mexico.
Coś wisiało w powietrzu.

Z czasem drzew było coraz mniej, aż w końcu zniknęły całkowicie. Pozostała tylko mgła i brązowa, gdzieniegdzie pokryta mchem ziemia. Generał zakładał, że musieli wejść na jakąś polanę, ale mógł jedynie zgadywać jej rozmiary. Mleczna ściana mgły uniemożliwiała nawet pobieżne oględziny.

Szczęk stali, cisza


- Gdzieś tu są... - szepnął do siebie Tlacaelel, po czym z całej siły zaczął wygrywać grzechotką sygnał: formacja iguany.
Posiadający parasolkowate ozdoby wojownicy błyskawicznie wyskoczyli naprzód, tworząc podwójną, naszpikowaną grotami włóczni ścianę.
W kilka chwil wojsko przyjęło kształt kolczastego koła, a barwne pióropusze poszczególnych rodzajów wojowników utworzyły skomplikowaną mozaikę. Wszechobecny wypadkowy dźwięk setek dzwoniących koralików i szeleszczących piór ustał wraz z ostatecznym uformowaniem się szyku.

I znów nastała cisza.

Wicekról wpatrywał się w ścianę bieli, czując jak serce podchodzi mu do gardła. Nie wiedział z kim będzie walczył, ale jednego był pewien, byli blisko.

Nagle ziemia zaczęła lekko drżeć, a powietrze wypełnił odgłos przywodzący na myśl mknące stado bizonów.
Tlacaelel słyszał coraz szybsze i bardziej nierówne oddechy towarzyszy. Mgła wciąż stanowiła jednolitą kurtynę.

Christ ist erstanden
Von der Marter alle;
Des solln wir alle froh sein,
Christ will unser Trost sein.
Kyrieleis.

Grube, niskie głosy zdawały się dobiegać z każdej strony jednocześnie. Posępna, bucząca pieśń narastała wraz z drżeniem ziemi i odgłosem pędzącego stada. Byli tu, byli wszędzie. Byli coraz bliżej.

Nagle z mgły zaczęły wyłaniać się kontury wojowników. Potężnych postaci poruszających się na czterech nogach. Wielu z nich trzymało nad prostokątnymi głowami ogromne miecze.

Zwarta grupa potworów uderzyła z północy niczym polujący jaguar, łamiąc szyk zaskoczonych włóczników. Ku przerażeniu Mexico, spod białych strojów połyskiwały zimno... stalowe kończyny. Istoty były na tyle duże, że bez problemu cięły z góry długimi, kanciastymi mieczami. Wysokie cztery nogi sprawiały, że tułów potwora zaczynał się na wysokości ludzkiej głowy.
Tlacealel wiedział, że pozostało mu tylko kilka chwil, by przeważyć szalę zwycięstwa na swoją korzyść. I wtedy usłyszał za plecami parsknięcie. Odruchowo uskoczył w bok unikając ciosu, pochwycając w międzyczasie od martwego kompana włócznię. Przez wzgląd na gabaryty wroga, ta broń jako jedyna wydawała się odpowiednia. Potwór ponownie zamachnął się mieczem.
- Czymkolwiek jesteś, twoim słabym punktem musi być krtań - syknął generał, po czym z całej siły pchnął w stronę szyi stalowego monstra. Wielki miecz wbił się w ziemię, a zaraz później... spadła metalowa istota. Spadła.
Wicekról wykonał kilka głębszych oddechów. Spod stalowego hełmu z symbolem Kreuze płynęła struga krwi. - To są zwykli ludzie... To są zwykli ludzie - wyszeptał, by chwilę później ryknąć co sił - To są zwykli ludzie! - Grzechotki! Czaszkowi i Kojoty, odwrót. Włócznie na przód, formacja Ptasi Klucz!
Rytmiczny sygnał z trudem przebił się przez bitewny gwar. Wojownicy Mexico poczuli, jakby ktoś wybudził ich ze snu. Złamany szyk zaczął powoli powracać do oczekiwanego kształtu, a pomiędzy wrażą kawalerią a dokonującymi odwrót oddziałami Mexico, zaczęła rosnąć żywa, kłująca setką grotów zapora.
Tlacealel usiadł na ramionach Wojownika-kojota, a ten starał się stanąć jak najwyżej. Generał wymachiwał obsydianowym mieczem, w drugiej ręce trzymał ociekającą krwią głowę Stalowego Wojownika.
- To są zwykli ludzie! To są zwykli ludzie! - zaczęli skandować wojownicy.
- Kije Ogniste! - zagrzmiał Wicekról.
Jeźdźcy nie mogli podejść bliżej, ponieważ stanął im na drodze żywy mur włóczników, grożących grotami nie mniej strasznymi niż zęby samego Quetzalcoatla, Pierzastego Węża. Pozwolili w ten sposób, by za ich plecami uformowało się pięć rzędów Czaszkowych Wojowników.
Kije Ogniste były teraz wycelowane wprost w plecy włóczników.
- Ptaki Odlatują! - rozkazał generał.
Zwarta ściana włóczników podzieliła się na dwie części. Biegli ile sił w nogach, by jak najszybciej zejść z linii wzroku Czaszkowych Wojowników. Ci, którzy wiedzieli, że nie zdążą, padali na ziemie.
Zaskoczeni Stalowi Wojownicy, tratując część włóczników, ruszyli przed siebie. Wprost na Czaszkowych Wojowników.

Huk.
Kije Ogniste rozbłysły jasnymi płomieniami, by zgasnąć po czasie szybszym niż jeden oddech.
A później jeszcze raz i jeszcze raz.
Pięć następujących po siebie salw.

Wiele metalowych ciał runęło na ziemię. Wierzchowce Stalowych Wojowników wpadły w popłoch, próbując rozbiec się na wszystkie strony. Jednak dwie grupy włóczników zdążyły już uformować po obu stronach szyki, które uniemożliwiały ucieczkę na boki.

Huk.
Kije Ogniste po raz kolejny zionęły płomieniami.

Ci, którzy jeszcze trzymali się wierzchowców, zostali dobici przez włóczników. Reszta uciekła w popłochu na północ, przez lukę, którą zostawił im Wicekról, by powiedzieli swoim co ich czeka.
Grzechotki wygrywały dziką melodię, co rusz zwalniając i przyspieszając.
- Tlazohcamati Cihuacolatl! Chwała Wicekrólowi! - skandowali wojownicy Mexico.
Generał uciszył ich gestem.
- Wielcy wojownicy! - zawołał. - Ci, którzy przeżyli, i ci, którzy polegli Kwiecistą Śmiercią. Przekonaliśmy się, że czworonożne stalowe potwory są niczym więcej, niż zakutymi w stal ludźmi, dosiadającymi wielkich dziwacznych psów. A to oznacza, że pokonamy ich jak pozostałych. Na gruzach ich posiadłości postawimy nasze miasta, poprzecinamy ich drogi kanałami, a nimi samymi nakarmimy Głodne Słońce!
- Tlazohcamati Cihuacolatl! Chwała Wicekrólowi! - zagrzmiały ponownie setki gardeł wojowników Mexico.

- Kapłanie - Tlacealel przywołał gestem mężczyznę o długich, zlepionych czerwoną mazią włosach. - Nuć pieśń, syp kwiaty.
Duchowny skinął głową, po czym skierował się w stronę ciał zabitych Mexico, które były składane w jedno miejsce.

Ye maca timiquican
Ye maca topolihuican
Być może nie umrzemy,
Być może nie zginiemy.

W czasie gdy kapłan deklamował poezję na część poległych, Wicekról oddalił się i wszedł na niewielkie wzniesienie. Mgła rozrzedziła się na tyle, że było widać całe pole bitwy. Dalej zaś, na północy, widniał posępny szary zamek. Zamek Stalowych Wojowników.
Generał wciąż trzymał odciętą głowę w hełmie. Spojrzał na złoty symbol Kreuze, który zdobił przód hełmu.
- Wy, ludzie z Nowego Lądu, nie jesteście tacy głupi - Tlaceal mówił do głowy, jakby była starym druhem.
- Widzisz, wiele rzeczy nauczyliśmy się od Majów. Kilkaset lat temu ich cywilizacja stała na skraju zagłady, ponieważ zabrakło jedzenia. Sami sobie zgotowali ten los, sadząc nadmiernie drzewa kauczukowe i nierozważnie zmieniając bieg rzek. To było w Czasach Brązu, wiele lat temu. Widzisz, gdyby jednak cywilizacja Majów upadła tak wcześnie, my, Mexico, nie moglibyśmy korzystać z ich dorobku. Nie znalibyśmy stali, prochu, kompasu. W miejscu, gdzie narodziło się nasze imperium, zastalibyśmy jedynie technologię obróbki brązu.
Generał złapał oburącz ściętą głowę i wyciągnął ją przed siebie, zupełnie jakby chciał pokazać zmarłemu panoramę.
- Popatrz... Myślę, że gdyby Majowie nie pozbierali się po tym upadku, losy potoczyłyby się inaczej. To my bylibyśmy dzikusami, a wy, Ludzie zza Wielkiej Wody, przypłynęlibyście do nas. Zburzylibyście nasze piramidy, zasypali nasze kanały wodne, a tym, którzy przeżyli, odebralibyście nawet dusze, sprawiając, że jak wy wznosiliby szare świątynie ze znakiem Kreuze.


ARHIZ

wtorek, 9 sierpnia 2016

Wachlarz

Gorący wiatr smaga mi czułki. Idę w pełnym rynsztunku w stronę małej wioski, której nazwy nawet nie próbuję wymówić. Wszystko dzięki tej przeklętej Wojnie o Ziemie Tasha, barbarzyńskim waśniom, które mój naród musi stabilizować, by nie dopuścić do katastrofy w regionie. Wspierając wojska Tona mamy szansę na przywrócenie dominacji w regionie i ukrócenie samowoli Tashan.
Czuję jak piasek sypie mi się do sandałów, co ponoć po trzecim dniu przestaje być irytujące. Tak mówił ten wysoki generał, jakieś dwa tygodnie temu.
Zastanawiam się, z jakiej odległości jestem widoczny. Trzysta metrów? Pięćset? W tym świetle, na tle tego przeklętego szaropomarańczowego piasku, moja jaskrawoczerwona zbroja zdaje się pochodnią w środku nocy, a południowe słońce odbijające się od złoceń sprawia, że i dostrzeżenie mnie z kilometra nie jest wyczynem.
Idę i myślę, jakie to idiotyczne. Kilka kilometrów na wschód stacjonuje mój oddział, cztery tysiące chłopa, jednak żaden z nich nie może mi towarzyszyć. Nie mogę też podróżować w maskującym stroju.
Nerwowo lustruję horyzont, spodziewając się czujki tych dzikusów Tashan. Tylko jedna myśl wciąż sprawia, że idę przed siebie, a nie wracam do obozu.
Pomimo że nie chcę, Wojna o Ziemie Tasha wciąż zaprząta mi głowę. To przez nią straciłem najlepszego przyjaciela, Sahdīna Kryształowe Ostrze.
To z jego powodu tu jestem. To z jego powodu dałem w łapę temu staremu kapłanowi. Wszystko po to, by przeniesiono mnie do Dwudziestego Oddziału Włóczników, który stacjonuje koło zapadłej dziury, do której właśnie zmierzam. Właśnie tam zginął mój przyjaciel, właśnie tam zostawił swój honor…

Mija mnie jakaś karawana. Adżańscy kupcy prowadzą nieznane mi dwa pociągowe insekty, podobne do ogromnych mrówek. Handlarzy jest niewielu, pięciu. Wgapiają się we mnie tymi swoimi czarnymi, zwierzęcymi ślepiami, a jeden z nich krzywi się i kręci głową.
Kładę dłoń na rękojeść miecza i lekko wysuwam fragment z pochwy. Moje wiszące, złote ozdoby cicho dźwięczą. Tyle wystarczyło, by zasugerować tym obszarpańcom, że mają do czynienia z anańskim generałem. Pokraki pośpiesznie popędzają swoje owady pociągowe, co chwilę szepcąc coś między sobą w swoim niegodnym języku. Wymijają mnie i oddalają się powoli.
W chwili, gdy już mam zamiar przestać ich dyskretnie obserwować, nieznajomi zrzucają z siebie jasnobrązowe płaszcze, prezentując proste drewniane łuki.
Kim oni, na macki Pana Zła, są? Grabieżcy-przebierańcy? Agenci Tashan? Czy ma to teraz jakiekolwiek znaczenie!?
Nim pierwsze strzały przetną powietrze, dobywam miecz i zasłaniam się tarczą. Ledwo zdołałem wykonać wyuczony ruch, a już słyszę, jak jeden z grotów z brzękiem odbija się od wygrawerowanego na mojej osłonie Aloesowego Węża. Trzy kolejne zostają uwięzione w piasku kilka kroków ode mnie. Ostatnia zaś poleciała w zupełnie innym kierunku.
Jedna seria i już wiem z kim mam do czynienia – totalna amatorszczyzna. Niestety ich jest pięciu, a jak rzecze Zwój Wojenny: "Nawet najlepszy wojownik ma tylko dwoje oczu, dwie nogi i dwie ręce".
Druga seria. Strzały, choć słabej jakości, świszczą wściekle. Dwie wbijają się w tarczę, trzecia z gwizdem przelatuje mi obok ucha. Pozostałe udały się do koleżanek w piachu.
Chowam miecz do pochwy, są dostatecznie daleko i nie zanosi się, by chcieli podejść. Dostrzegam, że każdy z nich ma około dwudziestu strzał.
Znów gwizd. Odruchowo kulę się i robię krok do tyłu, chowając głowę za tarczą. Słyszę dwa następujące po sobie dźwięki uderzeń grotów, trzecia strzała wbija się w miejsce, gdzie przed chwilą była moja stopa.
Szybkim ruchem sięgam do pasa sukni i wyjmuję mały, jedwabny woreczek. Jedną ręką rozplątuję złoconą nić, modląc się w duchu, bym nie musiał marnować tak potężnej broni na grupę brudasów.
Opuszczają łuki. Zaczynają krzyczeć coś między sobą, jeden głośniej od drugiego. Korzystając z chwili zamieszania, powoli wsuwam palec do woreczka, rozchylając go nieznacznie. Mam złe przeczucia.
Nie muszę znać ich języka, by wiedzieć, że się naradzają. Mam tylko nadzieję, że za chwilę nie zjadą się tu jeszcze dwa takie "wozy kupieckie". Albo cztery? Wtedy nawet moja tajna broń może nie pomóc.
Chowają łuki. Czyżby uznali swój ostrzał za bezcelowy? Tym lepiej dla mnie, bo jeśli mieliby mnie załatwić, to tylko tak. Zbliżają się powoli, chowając się za wozami. Dwóch nadal trzyma łuki, choć luźno, pozostali wyjęli powyszczerbiane ostrza.
I nagle jeden z nich coś krzyczy.
Uciekają, nerwowo popędzając owady pociągowe i szemrając coś do siebie. Udaje im się wzbić pokaźny tuman pyłu.
Co ich przestraszyło? Czy dostrzegli mój mieszek z nasionami roślin-wojowników? Możliwe, w końcu, jeśli te dzikusy napadają na karawany, mogli coś takiego już kiedyś widzieć. Trochę szkoda, bo już miałem w głowie plan. Szli tak, że trójka z przodu idealnie zasłaniała mnie przed tymi z łukami. Biorąc pod uwagę celność tych ostatnich, mogło być całkiem zabawnie.

Ruszam dalej przed siebie, zastanawiając się, co będzie dalej. Byli zbójcy, to może teraz Tashańska czujka? Tamci prują z łuków jak trzeba, będzie ze mnie ładny kolcozwierz…
Z czasem droga coraz bardziej gubi się w piasku. Ostrolistne trawy i kępy poskręcanych krzewów ustępują nielicznym drzewom o grubych pniach i koronach przypominających… No właśnie, przywodzą na myśl cel mojej wędrówki. Bojowy wachlarz mojego najlepszego przyjaciela, Sahdīna Kryształowe Ostrze. To w tej okolicy, jego oddział został okrążony przez Tashańskie bojówki. Gdzieś pośród tych blado pomarańczowych piasków utracił w boju swój wojenny atrybut. Ci, którzy przeżyli rzeź, widzieli jak go opuszcza, kiedy nasze rozgromione wojsko pierzchało na darmo przed wrogiem. Znałem go, wiem, że żeby upuścić wachlarz, musiał mieć powód. Jednak to nic nie zmienia, stracił honor.
Uratował mi życie trzy razy. Pierwszy raz podczas bitwy. Zabrał mnie na swój rydwan, gdy mój został uszkodzony i otoczyli mnie wraży jeźdźcy. Za drugim razem zasłonił mnie tarczą przed lecącą strzałą, zatrutą. Ostatni raz był w obozie, kiedy spałem. Gdy otworzyłem oczy, stał z zakrwawionym mieczem, a na moim łóżku leżała głowa skrytobójcy…
Trzy razy uchował mnie od śmierci, teraz ja muszę ratować jego duszę przed utratą chwały i potępieniem.

Nagle uchwyciłem kątem oka białą sylwetkę. Coś, co zdawało się od stóp do głów zakryte tkaniną koloru śniegu.
Zatrzymuję się, nieruchomieję. Zaciskam dłoń na trzymadle tarczy, druga spoczywa na rękojeści miecza.
To, co widziałem, mogło być powidokiem, przywidzeniem, pomniejszym Seydūrem… Jednak równie dobrze mogłem trafić na morderczego Dihrāna, świętego pustynnego owada. Nazywającego się identycznie, jak monety, które mam w sakwie.
To bez sensu, nie ma prawa go tu być. Występują na dalekiej pustyni, nie zaś w pobliżu ludzkich osad, ale wolę zakładać najgorsze. Jeżeli faktycznie dostrzegłem Dihrāna, wyczuł to i potraktował jako wezwanie do pojedynku. Jest teraz tuż za mną i czeka, aż się obrócę… oczywiście nie będzie czekał wiecznie.
Zaciskam zęby i obracam się, jednocześnie dobywając miecza. W chwili krótszej od uderzenia serca otrzymuję odpowiedź w postaci dwóch mocnych ciosów w tarczę. Kolejne dwa, mknące w moją stronę, zakończone szablasto odnóża, w ostatniej chwili paruję mieczem. Na szczęście oboma uderzył pod tym samym kątem. Biała, jakby zawoalowana postać wykonuje błyskawiczny obrót i rozpościera przez chwilę śnieżnobiałe skrzydła, które jeszcze przed chwilą szczelnie ją okrywały. Teraz przyjęły formę peleryny, odsłaniając ciało insekta. Cztery odnóża bojowe znów nacierają z impetem w moją stronę. Szable Dihrāna błyszczą nie gorzej, niż prawdziwa stal, i wszystko wskazuje na to, że są równie twarde.
Pierwszą blokuję tarczą, podczas gdy druga ścina złotą paproć z mojego hełmu. Trzecią cudem paruję mieczem, czwartą odbijam znów tarczą.
Nagle czuję przeszywający bój w lewym ramieniu. Walcząc z bólem, blokuję tarczą dwa pozostałe uderzenia. Tracę równowagę, w ostatniej chwili parując kolejny cios mieczem. Przez chwilę patrzę na zawoalowaną "twarz" przeciwnika, dostrzegając wielkie jajowate oczy i złotą płytkę pomiędzy nimi…
Płytkę wyglądającą zupełnie jak… moneta Dihrān!
Wyrzucam tarczę i miecz, po czym odskakuję w bok, czując jak jedno z ostrzy owada odcina mi pasek od sandała. Opierając się na kolanie, sięgam do mieszka z pieniążkami i rzucam w przeciwnika całą garścią, widząc, jak jego żółto-zielone ślepia odbijają się w wypolerowanej powierzchni monet… monet wyglądających indentycznie, jak płytka między oczami Dihrāna.
Podczas gdy mojemu przeciwnikowi wydaje się, że jest otoczony przez rzucających mu wyzwanie współplemieńców, wstaję, wyciągając moją ostatnią broń, dwa nieprzystosowane do walki ceremonialne ostrza.
Gdy wykonuję pierwszy krok, Dihrān strąca w locie połowę monet. Jego szable wirują w morderczym tańcu, ze świstem tnąc powietrze. Gdy jestem tuż za nim, obraca się w moją stronę. Celuję w tułów, lecz po chwili zmieniam kierunek i tnę przeguby dwóch górnych kończyn, słysząc chrzęst rozcinanych stawów.
Z rozpędu wpadam wprost na owada. Dwa pozostałe ostrza krzyżują się tuż za moimi plecami. Jestem zbyt blisko, by mógł mnie ranić.
Powalam go na ziemię, mając przed twarzą głowę pokrytą tak naprawdę niezliczonymi cieniutkimi, białymi włosami, tworzącymi zwiewny woal z dziurami na oczy. Dihrān skrzeczy wściekle, jest bezsilny. Gdy miażdżę kolanem miękki odwłok, charakterystyczny zygzak, biegnący wzdłuż każdego oka owada, rozszerza się nieznacznie.
Znieruchomiał.

Szczerze mówiąc, spodziewałem się czegoś więcej. Nie przypuszczałem, że jego budowa jest aż tak delikatna. Zdechł, zanim zacząłem na dobre gnieść ten odwłok. Z drugiej strony, po co mu mocny pancerz, skoro stwór i tak każdego kroi od razu na plasterki. No, może prawie każdego…
Podnoszę się, dotykając dłonią rany. Podłużna, lekko otwarta, tuż pod naramiennikiem, skubaniec wiedział, gdzie trafiać. Na szczęście wygląda na płytką.
Powoli chowam ceremonialne ostrza do pochew, a następnie zbieram z ziemi miecz i tarczę.
Bezwiednie spoglądam w górę, na słońce wędrujące po niebie, i właśnie dociera do mnie, co uczyniłem.
Klękam na ziemi, tuż obok zwłok, i krzyczę na całe gardło.
– Wiratadewatyū! Boże prowadzący każdego prawego wojownika! Zgrzeszyłem, zabijając twego sługę, zważ jednak na to, że pokonałem go w honorowym pojedynku! To zwycięstwo dedykuję tobie! Ahayā Wiratadewatyū! Boże-wojowniku, bądź pochwalony!
Podnoszę się na jedno kolano i szybkim gestem odrywam złotą tarczkę spomiędzy oczu Dihrāna. Faktycznie wygląda jak… Dihrān. Gdy wrócę do ojczyzny, zaniosę ją do świątyni Boga-wojownika.
Po namyśle zbieram także "prawdziwe" monety. Pobożność pobożnością, ale za coś żyć trzeba. Gdy odchodzę, pojawia się jeszcze myśl, by zajrzeć pod woal zasłaniający "twarz" przeciwnika, szybko jednak porzucam ten pomysł.
Owijam ranę jedną z chust zdobiących mój pas i ruszam w dalszą drogę.
Zastanawiam się, kogo tam spotkam. Zwoje Wojownika powiadają, że jeśli chce się zmyć hańbę generała, który poległ w bitwie, tracąc wachlarz, musi to zrobić ktoś równy lub wyższy stopniem. Jeżeli ktoś w międzyczasie przywłaszczy sobie wachlarz, musi zostać zabity.
Po cichu liczę, że po prostu wskażą mi kierunek poszukiwań. Może znajdę ten wachlarz zatknięty gdzieś przed domem, w charakterze ozdoby? Wtedy po prostu go sobie przywłaszczę. Może zabrali go Tashanie, których z przyjemnością skrócę o te fioletowe łby?
Jednak co, jeśli będzie trzymał go w rękach zwyczajny barbarzyński wieśniak? Kogo będę musiał zabić? Handlarza? Starca? Kobietę? Doskonale wiem, że nie ma innego rozwiązania, tylko w taki sposób oczyszczę imię Sahdīna. Tylko w taki sposób zapewnię mu przejście do lepszego żywota.

Kiedy już chcę uznać, że zabłądziłem, dostrzegam kilka niskich, prostokątnych zabudowań. Są, jak chyba wszystko na tej ziemi, szaro-pomarańczowe. Nieopodal domów widnieje kilkunastometrowa termitiera oraz małe poletko zboża. Wszystkie adżańskie wioski są takie same…
Zbliżam się coraz bardziej, aż w końcu widzę… jego.
Ma pięć, może sześć lat. Biegnie w moją stronę, odziany jedynie w szarą tunikę. W prawej ręce trzyma wachlarz ze złoconymi ideogramami.
Symbole znaczą: "Kryształowe Ostrze".
Znalazłem to, czego szukałem. Muszę zabić dziecko.
– Cześć! Jestem Ashan – krzyczy, zanim jeszcze do mnie dobiegł. Posługuje się łamaną anańczyzną i mówi jakby szeleszcząc.
Przecieram dłonią twarz.
– Zobacz, to jest Pan Motyl. Pan Motyl bardzo lubi witać gości. – Malec, wciąż roześmiany, zaczyna pozorować za pomocą wachlarza lot. Po chwili przestaje i zaczyna wpatrywać się we mnie adżańskimi, jednolicie czarnymi oczami.
– Jesteś smutny? Co ci się stało w rękę?
Sięgam do mieszka i wyjmuję tarczkę Dihrāna.
– Wiesz co to? – pytam.
Chłopiec wyrywa mi "monetę" z ręki – Zabiłeś Pustynnego Żniwiarza! – krzyczy podekscytowany.
– Jesteś bohaterem! Zaraz zawołam mamę i wszystkich…
– Cicho… – szepczę, zamykając mu usta dłonią. Nie stawia oporu, patrzy na mnie milcząc, nieznacznie strzyże krótkimi, czarnymi czułkami.
– Później ich zawołasz, później…
Zaciskam dłoń na rękojeści i wysuwam powoli ceremonialny miecz.
Dlaczego akurat dzieciak? Dlaczego nie mógł mieć tego przy sobie jeden z tamtych rozbójników?
– Jesteś może chory? Nie wyglądasz najlepiej. Przynieść ci wody? Mama mówi…
– Milcz! – wrzasnąłem.
Wioskowi zdążyli już się połapać, że coś tu nie gra.
Trzymam miecz oburącz i mierzę w szyję znieruchomiałego chłopca, który wciąż się we mnie wpatruje, podczas gdy w moją stronę biegnie kilku mężczyzn z widłami. Na przodzie zaś ona, czarnowłosa kobieta w prostokątnej sukni. Coś krzyczy.
Matka.
Wtem mój brzuch przeszywa odbierający siły ból. Spoglądam na klatkę piersiową i widzę wystającą na wylot szablę Dihrāna. Kątem oka dostrzegam dwa kikuty.
To ten sam! On wcale nie był martwy!
Zaczynam dławić się krwią. Próbuję ciąć mieczem, jednak czuję, jak opuszczają mnie siły.
Każdy ruch, każda próba zmiany pozycji potęguje ból. Mój wzrok staje się coraz mniej ostry.
Owad wyciąga ostrze. Chcę złapać powietrze, lecz nie mogę. Nagle przypomina mi się szkolenie z anatomii u tego nudnego kapłana o layańskich rysach. Co z moimi przewodami oddechowymi? Co z tętnicami?
Obracam się i próbuję utrzymać względny pion.
Dihrān bez dwóch kończyn i ułamaną tarczką, patrzy mi przez chwilę w oczy, po czym skrzeczy przeraźliwie, zupełnie jakby mówił: zwyciężyłem!
Wykonuje zamach oboma szablami naraz. Paruję jedną z nich.
Ostrze wypada mi z ręki, gdy nagle… chłopak uderza go w łeb ciężkim kamieniem.
Tracę siły. Upadam tuż obok leżącego na ziemi Dihrāna, dokładnie naprzeciw jego żółto-zielonych oczu. Spod białego woalu wycieka czerwona posoka.
Obraz staje się coraz bardziej rozmyty. Słyszę jakieś głosy, które z każdą chwilą cichną. Oddalają się? A może to ja się oddalam.
Ciemność.
Słyszę niewyraźnie rozmowy w adżańskim narzeczu, widzę pochylających się nade mną ludzi.
Chyba zakładają mi bandaże.
Coraz bardziej rozjaśnia mi się w głowie, czuję, że staję się coraz przytomniejszy.

Otwieram oczy, rozczapierzam czułki. Widzę czerwoną, zdobiącą ścianę makatę.
Leżę na prostym łóżku, tuż obok, na podłodze, siedzi chłopak. Ten sam którego miałem zabić… i który ostatecznie uratował mi tyłek.
– Jak się czujesz? Mama twierdzi, że miałeś dużo szczęścia – mówi w moim języku.
– Skąd znasz moją mowę? – pytam.
– Żołnierze stacjonują koło wioski. Wujek Dżahid handlarz. Pomagam mu, on każe uczyć się języka.
Powoli próbuję wstać. Czuję mocne ukłucie przechodzące przez klatkę piersiową, ale znoszę je. Po chwili, stojąc, doświadczam chłodu bijącego od klepiska.
Dotykam bandaży, którymi jest owinięty mój nagi tors. W kącie dostrzegam koszulę i części pancerza, nic nie zginęło.
Muszę iść. Powoli podnoszę się. Przez chwilę obraz ciemnieje mi przed oczami, ale za moment wszystko wraca do normy. Przy każdym głębszym wdechu czuję ostry ból w piersi.
Wchodzi ona.
Czarnowłosa kobieta w prostokątnej sukience. Nie jestem w stanie odczytać z jej czarnych oczu emocji.
Opowiadam chłopakowi, w jakim celu tutaj przyszedłem i co chciałem zrobić. Każę mu tłumaczyć. Nie wiem dlaczego to robię, po prostu jakaś wewnętrzna siła mówi mi, że tak trzeba.
Kobieta stoi nieruchomo z opuszczonymi rękoma. Nie odzywa się. Stoi i patrzy, nic więcej.
Powoli zapinam poszczególne elementy pancerza. Gdy zakładam hełm z chustą, w kącie pozostaje już tylko broń: trzy ostrza oraz tarcza. Przez kratę w oknie dostrzegam kilku mężczyzn, wciąż dzierżących widły.
– Będą mnie szukać – mówię w końcu do chłopaka, przerywając niezręczną ciszę. Mały szybko tłumaczy matce.
W tym momencie jej wyraz twarzy zmienia się. Czarne oczy stają się bardziej okrągłe, a niewielkie czułki podnoszą się. Nie potrafię nazwać tej emocji, ale rozumiem ją. Lekko kiwam głową.
Nagle z oddali dobiegają do mnie znajome głosy. To moi, już tu są.
Wszystko dzieje się jednocześnie. Przypinam pochwy z ostrzami do pasa, słyszę nadbiegających tutejszych oraz krzyki moich ludzi. Z sykiem dobywam miecza, odpychając ręką wiszącą na mnie, skomlącą kobietę. Rana w piersi kłuje niemiłosiernie, zupełnie jakby tlił się we mnie kawał rozgrzanego żelaza. Zaciskam zęby.

Jeden szybki ruch ostrzem, krzyk matki, poruszone głosy na zewnątrz.

Wychodzę powoli z budynku. Krew spływa po mieczu.
Widzę kilku moich ludzi, mierzących włóczniami w rozbrojonych wieśniaków. Patrzę, jak ich jaskrawe czerwone stroje kontrastują z wyblakłym pomarańczem lokalnych szat.
Podnoszę lewą rękę, ukazując rozłożony wachlarz. Wymalowane na nim ideogramy znaczą: Kryształowe Ostrze.

******

Robię głęboki wdech, czując w nozdrzach ojczyste, wilgotne powietrze. Rana klatki piersiowej wciąż daje się we znaki.
Wróciłem do domu.
Stoję pośród morza paproci, przede mną widnieje wielki proporzec Serinhē z wizerunkiem Niebieskiej Pani. To jej słudzy, błękitne ważki, zabierają nasze dusze po śmierci. To na tej Berylowej Łące – Polu Umarłych, zostały rozsypane prochy mego przyjaciela. Bez ceremonii należnej generałowi.
Po mojej prawej stronie stoi wiekowy kapłan, po lewej zaś uśmiecha się do mnie mój wierny druh, Generał Akīn.
Lewą ręką dobywam ceremonialnego ostrza, prawą wznoszę, dzierżąc rozłożony wachlarz.
Spoglądam na sztandar, wpatrując się w oczy Niebieskiej Pani.
– Daritayā As'heganeā! – krzyczę. – Opiekunko Umarłych, co prowadzisz nasze dusze do kolejnych wcieleń!
Patrzę na miecz, złote chwośćce rękojeści powiewają lekko na wietrze.
– Wiratadewatyū! Mistrzu wojowników!
Wreszcie spoglądam w niebo, mrużąc oczy przed jaskrawym światłem.
– Sat'hayā Dewatyū! Ty, co przez całe życie oświetlasz drogę każdego z nas.
Opadam na kolana, przyjmując Postawę Wojownika.
– I wy, zacni świadkowie – dodaję. – Wojowniku i kapłanie. W imieniu Generała Sahdīna Kryształowe Ostrze, zwracam jego wachlarz bojowy i oczyszczam jego imię.
– Zaiste jego honor został przywrócony – dopowiadają jednogłośnie moi kompani.
Zapada cisza.
Kątem oka dostrzegam niebieski błysk. To błękitna ważka!
– Czy to ty, przyjacielu? – mówię do owada w myślach.
I nagle czuję w swoim sercu niewyobrażalną lekkość, jakby ktoś uwolnił je z okowów.

******

Słońce powoli wychylało się zza horyzontu, nadchodził nowy dzień. Zakidż, mała wioska nieopodal równiny Tasha, budziła się ze snu.
– Adżin, wstawaj! – Uśmiechnięta kobieta w kwadratowej sukni chwyciła za płową kołdrę.
– Mamo, jeszcze trochę – odparł śpiącym tonem podrostek.
– Synu, zapomniałeś? Mamy zjeść sami cukrzoną…
W tym momencie chłopak zerwał się na równe nogi.
– Ach, moje urodziny – rzekł uradowany. – Pustynna Bulwa na słodko, nigdy z tego nie wyrosnę.
Jednak po chwili mina chłopaka zelżała.
– Czyli dziś jest dzień, w którym umarł mój brat? – spytał smutno.
– Tak synku… – Kobieta spuściła wzrok.
– Zawsze gdy o niego pytam, urywasz rozmowę. Jak…
– Twój brat uratował ci życie. Zginął i dzięki temu odnalazłeś się po latach. Czego nie rozumiesz? – odparła szybko, poirytowanym tonem. – Idziesz czy nie?
– Co się ze mną działo wcześniej? – Chłopak nie dawał za wygraną.
– Ile razy mam ci powtarzać? – matka była coraz bardziej roztrzęsiona. – Kiedy byłeś mały, porwali cię koczownicy. Odnalazłeś się w dniu, gdy zginął twój brat. A teraz chodź na śniadanie.
– Nie pamiętam żadnych koczowników…
– Byłeś za mały, żeby pamiętać! Chodź, wszyscy na ciebie czekają.
– Dobrze wiem, że coś przede mną ukrywasz…
– Powiedziałam ci wszystko. Też chciałabym, żebyś mógł poznać swojego brata, żebyście razem obchodzili twoje urodziny. Jednak mam teraz tylko ciebie i cieszę się, że chociaż ty jesteś ze mną. To wszystko, naprawdę… – Po policzku kobiety spłynęła srebrna łza.

Podrostek zamknął oczy. Wyblakłe wspomnienie rozmywało się pod powiekami, lecz wciąż jeszcze nie rozpłynęło się w odmętach czasu.
– Tłumacz! – syknął czerwono-złoty wojownik. – Kobieto, zabiję teraz twojego syna, tu i teraz. On nie żyje, rozumiesz? Rozumiesz!?
Zapadła cisza.
Ten moment chłopak pamiętał najsłabiej. Przybysz patrzył jego matce w oczy przez dłuższą chwilę, a następnie ona skinęła lekko głową…
Po czym wojownik zamachnął się swoim pięknym, zakrzywionym ostrzem.
Wspomnienie urywa się.
Młodzian mimowolnie dotknął czoła, powoli sunąc palcami po podłużnej, głębokiej bliźnie.

– Mamo? – zaczął niepewnie.
– Tak synu – westchnęła matka.
– Chodźmy zjeść śniadanie, wszyscy na nas czekają. – Chłopak uśmiechnął się, po czym podał matce rękę.



ARHIZ

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Czas: Upadek Pierwszych Świątyń

Kolejny świat, który odwiedziłem, był inni niż wszystkie. Już wcześniej odkryłem, że Kruche Życie cechuje powtarzalność. Rodzi się, zaczyna funkcjonować według cykli. Konkuruje ze sobą wzajemnie, kreując coraz bardziej złożone struktury. Tworzy stabilne ekosystemy, gdzie wszystko zależy od wszystkiego, a wszelkie zmiany są konsekwencją warunków i wzajemnych oddziaływań. Ten świat był inny.
Kiedy przebiłem się przez atmosferę, otoczyła mnie chmura drobnych insektów. Byłem wysoko, zbyt wysoko. Tego typu formy życia, spodziewałem się dojrzeć o wiele niżej. Owady uciekły po kilku chwilach, a ja bezwładnie spadałem ku spotkaniu z nowym światem, z nową planetą. Już z góry wydała mi się dziwna, niby w całości pokryta lasami, ale tworząca jakby symetryczne struktury.
Gdy przedostałem się do dolnej atmosfery, w moją stronę wystrzeliły zielonkawe pędy. Z czasem było ich coraz więcej, a każde kolejne były grubsze. Nie zatrzymywały mojego spadania, lecz stopniowo mnie wyhamowywały. Na końcu czekało na mnie coś na kształt organicznej trampoliny, utworzonej z lian. Gdy wpadłem w nią, leżąc na wznak, natychmiast oplótł mnie gąszcz pnączy. Stało się to szybciej niż uderza piorun. Tak oto przybyłem do Świata Pierwszych Świątyń, krainy, która na zawsze odmieniła moje postrzeganie Kruchej Materii.
Leżałem w pozycji na wznak, nie mogąc się ruszyć. Nie chciałem zresztą tego robić, nie wiedziałem z czym mam do czynienia. Wiedziałem z kolei, że w Świecie Kruchej Materii, to ja mam po swojej stronie najpotężniejszego sojusznika – czas.
Po tym, jak tutejsze słońce wzeszło kilkukrotnie, pnącza nagle odpuściły, powoli uwalniając moje ręce, nogi, ogon i odnóża głowowe. Jednocześnie spostrzegłem, że jestem w sześciennym pomieszczeniu, którego ściany wysadzane były gęsto brązowymi kamyczkami. Chwilę później zarejestrowałem jak coś próbuje dostać się do mojej świadomości. Próbuje, ale nie wie jak.
– Przybywam w pokoju – wysłałem prosty myślowy komunikat. Wciąż nie wiedziałem, z czym mam do czynienia. Przez chwilę czułem wokół siebie wzmożoną aktywność mentalną. Były też kolejne próby „szturmowania” mojego umysłu, jednak gospodarz tej planety szybko odpuścił… Wszyscy odpuszczają.
– Nie próbowałeś wyrwać się naszym sensorom, choć miałeś taką możliwość – zakomunikował nieokreślony byt. – Wciąż jednak nie wiemy czym lub kim jesteś. Cały czas cię badamy, nigdy nie spotkaliśmy się z czymś podobnym do ciebie.
– Kruchym Istotom przedstawiam się jako Nananara'aham'mylos – odparłem.
– My nigdy nie byliśmy zmuszeni nadawać sobie imienia. To my nazywamy wszystko to, co odkrywamy. Gdy dowiemy się czym jesteś, również nadamy odpowiednią nazwę. Jednak przez szacunek dla gościa, będziemy zwracać się do ciebie twoim imieniem.
– Zatem może poznamy się bliżej?
– W rzeczy samej – odparł mój tajemniczy rozmówca, po czym ściany zaczęły się ruszać. Drobne kamyczki okazały się być owadami podobnymi do chrząszczy, które teraz masowo podnosiły brązowe pokrywy, ukazując półprzezroczyste różowe skrzydełka. Gdy zaczęły startować, okazało się, że ściany, które mnie otaczały, były utworzone jedynie z nich. Teraz była już to tylko chmara chrząszczy, która w przeciągu chwili rozproszyła się na wszystkie strony świata.
Wtedy po raz pierwszy je zobaczyłem.

Równoległe, symetryczne zielone pola, utworzone z plechowatych roślin, otaczały ogromne, wydłużone kopuły. Każda z nich była wielkości góry, oddalona w równych odstępach od pozostałych. Było ich mnóstwo i ciągnęły się po horyzont, choć każdą z nich dzieliły setki kroków, i tak miałem wrażenie, że w tym świecie nie ma nic prócz nich. Struktury te wydawały się być w całości organiczne. Symetryczne, pokryte porostami ożebrowania osłaniały inne struktury, kojarzące się z grzybami. Ze szczytu każdej z kopuł wystrzeliwał pęk wijących się, długich pędów, które zdawały się wciąż badać otoczenie. Niektóre były tak długie, że sczepiały się na chwilę z sąsiednimi.
Wokół każdej z kopuł krążyło mnóstwo insektów, tworząc wiele pierścieni w różnych kolorach i na różnych wysokościach. Kopuły połączone były równymi, licznymi drogami różnych rodzajów, które przecinały lasy tak, że jego połacie przyjmowały kształt geometrycznych figur. Część połączeń stanowiły splątane, nieskończenie rozgałęzione czerwone korzenie, tworzące coś na kształt koryta rzeki. Samą rzeką były miliony bezskrzydłych owadów, ciągnących nieprzerwanie od jednych kopuł do drugich. Były też węzły powietrzne, utworzone z niekończących się nitek, tworzonych przez niezliczoną ilość białych insektów, przypominających ćmy. Te ostatnie połączenia zaczynały się i kończyły na różnych wysokościach kopuł, tworząc coś na kształt nierównej sieci. Samych węzłów było tak dużo, że horyzont był znacznie zamglony, a wieńczące go kolejne kopuły ledwo widoczne. Również same drzewa nie były pozbawione ruchu – ich korę stale przemierzały inne insekty, barwy niebieskiej – tak liczne, że do dziś nie wiem jaką barwę miała kora tych roślin… czy w ogóle posiadały korę. Jedyne co słyszałem, to jednostajny dźwięk będący połączeniem uderzeń miliardów drobnych, błonkowatych skrzydełek oraz chrobotaniem miliardów pokrytych chityną odnóży. Gdy słońce chowało się za drugą stronę planety, owadzie połączenia zaczynały świecić.
Moim pierwszym skojarzeniem, były kopuły świątyń, które widywałem wśród różnych ludów Kruchego Życia.
– Świątynie – posłałem w eter sygnał myślowy, zawierając jednocześnie czym są i kto je budował.
– Z tym ci się kojarzymy? Z kopulastymi strukturami, tworzonymi przez o wiele prostsze od nas formy życia?
– Te kopulaste struktury, to zazwyczaj największe cuda, jakie te formy potrafią stworzyć. Tak też myślę o was – jesteście cudem, największym jaki możecie stworzyć. Wy, Kruche Życie.
– Przyjmiemy twoją nazwę. Postanawiamy także udzielić ci gościny. Jeżeli pójdziesz gdzieś, gdzie nie powinieneś, zasygnalizujemy ci to. Poza tym, możesz pójść gdzie chcesz i robić co chcesz, chcemy cię dalej badać. Wciąż nie wiemy czym jesteś. Nie wiemy jak funkcjonujesz. Skąd pochodzisz? Czy sam zdajesz sobie sprawę czym jesteś.
Powiedziałem im co wiem. Że to, z czym borykam się przez ostatnie miliony lat jest na granicy mego pojmowania, że pochodzę ze świata, gdzie nic się nie zaczyna i nie kończy, gdzie czas nie istnieje. Że jest nas trzynastu i wskutek kontaktu naszego świata z nieznanym nam ciałem niebieskim, zostaliśmy wyrzuceni w przestrzeń kosmiczną, pozostawiając w naszym domu tylko jednego z nas. Że od tego czasu próbuję odnaleźć któregokolwiek z moich braci i powrócić do domu, lecz jedyne co spotykam, to dziwną, Kruchą Materię. Coś, co samoistnie rozpada się pod wpływem czasu, coś co jest w ciągłym ruchu i stale ulega zmianom. Coś, co sprawia, że każda kraina obraca się w pył, nim zdążę nacieszyć się jej pięknem.
Kiedy wysyłałem sygnały myślowe, otaczał mnie pierścień żółtych owadów, które latały jakby bokiem, tak, że ich czułki stale były skierowane w moją stronę.
– Nie powinno cię tu być. Nie jesteś z tego świata – zakomunikowały Świątynie.
– Wiem – odparłem. Czuję to z każdą chwilą, uświadamiam sobie to za każdym razem, gdy dostrzegam, że nie pojmuję jak czas może płynąć. Jednak istota mająca władanie nade mną i mymi braćmi, nasz mistrz, obiecał, że sprowadzi nas do domu.
– Zdajesz sobie sprawę, że szanse są nikłe?
– Zdaję sobie sprawę z potęgi mojego mistrza.
Świątynie zamilkły. Analizowały, badały, kalkulowały. Twór, z którym miałem do czynienia zdawał się posiadać świadomość zbiorową. Każdy owad, każdy liść, każdy porost i każda roślina była tak naprawdę manifestacją jednej świadomości, świadomości, która nie była w stanie pojąć mej natury.
Postanowiłem trochę pozwiedzać. Nie miałem zbyt wielkich możliwości, dostałem dla siebie właściwie fragment lasu w kształcie kwadratu, wielki na kilkaset tysięcy kroków. W kątach kwadratu było po jednej kopule – za każdym razem gdy chciałem nadto zbliżyć się do boku kwadratu, lub samej świątyni, drogę zagradzała mi zielona ściana, naprędce konstruowana z wijących się pędów.
Gdy słońce wzeszło i zaszło kolejne kilkadziesiąt razy, Świątynie ponownie przemówiły.
– Nananara'aham'mylosie, udało nam się ciebie zbadać w stopniu dostatecznym, by pozwolić ci na pełną swobodę – zakomunikowały górnolotnie. – Uznaliśmy też, że należy ci się więcej informacji na nasz temat, chcemy byś wiedział, kim jesteśmy.
Stałem nieruchomo, patrząc w dal. Sygnał myślowy docierał z najbliższej kopuły, jednak rozumiałem, że mój rozmówca jest wszędzie. Słuchałem Świątyń.
– Z pewnością spotkałeś już na swej drodze formy życia podobne do naszych przodków. Zaczynaliśmy jako społeczne owady, żyjące w porostach. Z czasem zaczęliśmy budować skomplikowane gniazda, coraz bardziej zacieśniając związek ze wspomnianymi porostami. Tutaj nasz rozwój zatrzymał się. Byliśmy bezmyślną konsekwencją działania doboru, byliśmy rojem. Brak wrogów naturalnych i odporność na zmiany środowiska sprawiły, że przestaliśmy ewoluować. Byliśmy rojem – pozorną jednością. A w rzeczywistości areną walk. Zazdrosne robotnice za wszelką cenę starały się składać własne jaja, by wychować męskich potomków i nie dopuścić do powstania synów swoich sióstr, toteż rodzeństwo pożerało sobie nawzajem potomstwo. Nasze ciała i gniazda obciążone były niezliczonymi pasożytami.
Jednak to wystarczyło. Byliśmy najlepiej dostosowani, nasz gatunek opanował cały Wielki Płaskowyż, a liczne odmiany rozprzestrzeniły się w każdym ciepłym zakątku planety. I tak trwaliśmy, w ślepym minimum dostosowania, w mrokach bezmyślnej egzystencji. Miliony lat.
Przełom nastąpił wraz z powstaniem nowych, trujących roślin. Nasi przodkowie musieli nauczyć się je rozpoznawać, zaczęła działać silna presja selekcyjna. Niedostosowani ginęli. Prócz królowej, robotnic i strażników, powstała nowa kasta – zwiadowcy. Ich zadaniem było smakowanie, wąchanie, patrzenie. Z czasem trujących roślin było coraz więcej, toteż zwiadowcy musieli podzielić się na kilka podtypów, każdy wyspecjalizowany w rozpoznawaniu innej grupy roślin. I tak, jeszcze nim staliśmy się świadomym bytem, zaczęliśmy gromadzić wiedzę. Zwiadowcy przekazywali sobie nawzajem proste informacje, takie jak skład chemiczny, czy kolor określonej substancji. Całość działała na tyle sprawnie, że w przeciągu kilkunastu tysięcy lat całkowicie uporaliśmy się z zagrożeniem płynącym ze strony trujących roślin. Weszliśmy też w symbiozę z pewnym gatunkiem drzewa, przez co nasze gniazda mogły być większe i mocniejsze, po raz pierwszy zaczęły też przypominać kopułę.
Stanęliśmy wtedy przed naszym ostatecznym wrogiem – naszym własnym gatunkiem. Na Wielkim Płaskowyżu rozgorzała walka o dominację pomiędzy poszczególnymi Rojami. Nastąpiła dalsza specjalizacja zwiadowców: uskrzydlone formy obserwowały poczynania wroga, szpiedzy wykradali informacje odnośnie rozkładu tunelów obcych gniazd, sygnałowcy ostrzegali o nadchodzącym zagrożeniu. Bodźców było zbyt wiele, by rój mógł spójnie reagować. Zaistniała potrzeba jednego, zwartego depozytu wiedzy – tak powstała ostatnia kasta: pamiętający. Wraz z powstaniem kolejnych połączeń pomiędzy poszczególnymi osobnikami pamiętających, prosty magazyn informacji przeistoczył się w złożony układ zdolny zestawiać i porównywać informacje. Nauczyliśmy się kalkulować. Tak, poznaliśmy matematykę nim staliśmy się bytem świadomym.
Na Wielkim Płaskowyżu nastała wojna totalna – poszczególne Roje eliminowały konkurencję, by chwilę później walczyć z własnymi koloniami. Utworzył się swoisty stan równowagi ciągłej konkurencji, który trwał dziesiątki tysięcy lat. Aż w końcu nadszedł najważniejszy przełom. Nieznana aberracja spowodowała, że nowa kolonia powstała w łączności z kopułą macierzystą. Przypuszczalnie powodem było błędne obliczanie odległości przez ten konkretny Rój. Z czasem kolonia rozrastała się o kolejne kopuły i właśnie między nimi utworzył się układ na tyle złożony, że powstaliśmy My. Staliśmy się świadomym bytem.
Rozwijaliśmy się, dobudowując kolejne gniazda i coraz bardziej zwiększając swoją liczebność. W kilkaset lat opanowaliśmy cały Wielki Płaskowyż. Z czasem Nasza wiedza zaczęła się pogłębiać na tyle, że świadomie zaczęliśmy ingerować we własną strukturę. Zrozumieliśmy, że choć jako całość stanowimy jedno, nasze poszczególne elementy wciąż konkurują ze sobą i dodatkowo są ciemiężone przez niezliczone pasożyty. Dlatego zaczęliśmy zgłębiać wiedzę dotyczącą dziedziczenia, doboru i zmienności. Poznając samych siebie, po raz pierwszy w historii mogliśmy zastąpić ślepą konsekwencję działania doboru naturalnego naszą świadomą presją. Zaczęliśmy modyfikować siebie samych tak, by uczynić się jeszcze mądrzejszymi i potężniejszymi. Z czasem zaczęliśmy inkorporować inne gatunki – grzyby, zwierzęta, rośliny, pierwotniaki. Zaczęliśmy badać zależności ekologiczne, łańcuchy pokarmowe, ekosystemy i środowiska, by przekształcać otaczającą nas naturę tak, by była funkcjonalną częścią Nas. Z początku nie zawsze Nam się udawało, ale wciąż uczyliśmy się na błędach i sukcesywnie podporządkowywaliśmy sobie każdy napotkany gatunek, modyfikując go tak, by pełnił określoną, użyteczną dla Nas funkcję. Wraz z Naszym rozwojem wykoncypowaliśmy filozofię, architekturę, astronomię, a z czasem biochemię, genetykę czy mikrobiologię. Ta wiedza pozwoliła nam wypowiedzieć wojnę naszym najstarszym wrogom – pasożytom. Podjęliśmy działanie, na które nigdy nie zdecydowałby się ślepy dobór, było to działanie długofalowe. Przez kilka tysięcy lat analizowaliśmy każdego pasożyta, pieczołowicie zmieniając ich naturę tak, by podporządkować je Nam i uczynić z nich funkcjonalną część Nas. Ostatecznie zwyciężyliśmy, i choć nakład sił był ogromny, teraz zbieramy nasz plon.
Dzięki wielości Naszych struktur, ostatecznie podporządkowaliśmy sobie całe życie na tej planecie, wcielając je do Nas i stając się, jak Nas nazwałeś, Świątyniami. Już jako Świątynie podbiliśmy najwyższe szczyty, najgłębsze morza, a Nasze korzenie i szlaki transportowe ciągną się także w głąb ziemi, penetrując aż do jej gorącego wnętrza, które stanowi dla nas jedno ze źródeł energii. Każda kopuła jest oddzielona od drugiej optymalnym odstępem, na jakie pozwala dane środowisko. Obecnie nie powstają już nowe megastruktury, ponieważ nie mamy miejsca, ale wciąż modyfikujemy stare, tak, by były jeszcze bardziej funkcjonalne. Czy teraz rozumiesz, czym jesteśmy?
– Jesteście utopią – odpowiedziałem.
– Utopią? – To pytanie bardzo mnie zaskoczyło. Spodziewałem się, że mój rozmówca wie niemal wszystko.
Opowiedziałem Świątyniom o Kruchym Życiu, z jakim spotkałem się dotychczas. W swojej najbardziej złożonej formie były to cywilizacje rozumnych bytów, zdolne tworzyć budynki, zgłębiać wiedzę a nawet przemierzać niebo specjalnymi konstruktami. Ale żadna z istot, które dane mi było spotkać, nie wyszła poza fazę wzajemnej konkurencji. Walka prowadzona jest na wiele sposobów, czasem są to krwawe wojny, czasem rozmowy dyplomatyczne, czasem dysputy religijne, ale zawsze to konkurencja jest motorem działań. Ten świat był inny. Był światem bez wojny, bez niesprawiedliwości, ba, bez pasożytów. To był świat doskonały.
– Doskonały? – Świątynie wydały się bardzo zdziwione. – Ale to w żadnym stopniu nie jest doskonałość. Wciąż szukamy wydajniejszych metod syntez, wciąż liczymy, że odkryjemy nowe metody konstruowania kopuł, by je przebudować, wciąż zdajemy sobie sprawę jak mało wiemy o otaczającym nas świecie, czego najlepszym przykładem jesteś ty, Nananara'aham'mylosie.
– To, co dla was jest niedoskonałością, dla wszystkich istot, które spotkałem podczas swej podróży, jest niedoścignionym marzeniem.
– To tylko świadczy o tym, jak niewiele te istoty wiedzą.
– Wiedziały – poprawiłem. – Wszystkie przejawy Kruchego życia, które widziałem, przeminęły.
– Dla nas, jak to ujmujesz, Kruchego Życia, przemijanie jest czymś oczywistym, pomimo, że niekoniecznie chcemy się z tym pogodzić. Ty jesteś wieczny, czy zatem nie należałoby cię uznać za byt doskonały?
– Wiele Kruchych Istot mnie za takowy uważało, ale ja po prostu chcę wrócić do domu – Dopiero gdy wysłałem tę myśl, zdałem sobie sprawę z jej naiwności. Jednak nawet naiwność nie ujmowała temu stanowisku prawdziwości.
– Powiemy ci to, czego się o tobie dowiedzieliśmy. Może to ci w jakiś sposób pomoże? Długo badaliśmy twoją strukturę i wszystkie nasze wyniki sugerują, że jesteś niepodzielny. Tak jak to, co zwiesz Kruchą Materią składa się z niemal niezliczonej ilości cząstek elementarnych, które ulegają ciągłym interakcjom, tak ty zdajesz się być kategorią samą w sobie. W świetle naszej obecnej wiedzy, to co za chwilę ci zakomunikujemy, będzie przypominać istny stek bzdur, ale ku naszemu zdumieniu, tak właśnie jest.
Skrajnie upraszczając i kategoryzując z braku innych podobnych informacji, jesteś czymś na kształt molekuły. Jesteś trzydziestometrową cząstką elementarną, mającą fizyczne właściwości niezniszczalnego stawonoga. Dodatkowo jesteś obdarzony samoświadomością, potrafisz się poruszać i wykazujesz zdolności telepatyczne. Posiadasz też co najmniej trzy zmysły i nie mamy pojęcia co znajduje się w twoim wnętrzu, ponieważ nic przez ciebie nie przenika i nie wykazujesz jakiegokolwiek promieniowania.
Zakładamy, że jako, jakkolwiek kuriozalnie to brzmi, cząstka elementarna, powinieneś posiadać swój odpowiednik, antycząstkę. Coś, co przypomina ciebie, ale stanowi twoje przeciwieństwo. Jeżeli spotkasz się ze swoim antymaterialnym odpowiednikiem, powinna nastąpić anihilacja. Możliwe, że właśnie to jest ostatecznym celem twojej podróży. Mamy też inną hipotezę, jesteś czymś jeszcze innym, czymś, co ze swojej istoty jest niezmienne i stałe. Być może tylko tobie podobni są prawdziwymi mieszkańcami tego świata, zaś my, Krucha Materia, jesteśmy jedynie jego gośćmi, pojawiamy się na chwilę, by zaraz potem przeminąć.
Podsumowując, nie poznaliśmy cię zbyt dobrze. Być może jednak nawet ta szczątkowa wiedza kiedyś ci się do czegoś przyda.
Mamy też do ciebie prośbę. Widzisz, istotą twojego jestestwa jest wieczność. Nigdy niczego nie zapomnisz, nigdy nie przyzwyczaisz się do faktu, że Krucha Materia przemija, nigdy nie przystosujesz się mentalnie do tej sytuacji. Każdy promień słońca, każda kropla wody spadająca z nieba, każda kiełkująca roślina, jest dla ciebie równie urzekająca, zupełnie, jakbyś widział wszystko pierwszy raz. Jednocześnie każda śmierć, każdy świat zniszczony przez ząb czasu, każde wysychające jezioro, pozostawia w tobie taki sam smutek i żal. Jednak jest jeden aspekt, który nawet w twoim przypadku poddaje się prawom czasu. To część twojej świadomości. Potrafisz zapamiętywać, potrafisz się uczyć, twoje postrzeganie jest zmienne, zależne od tego, co przeżyłeś. Nauczyłeś się komunikować z Kruchym Życiem, nauczyłeś się postrzegać ulotne chwile, twoje postępowanie jest poparte doświadczeniem. Odkąd trafiłeś do naszego świata, czas zaczął odciskać swoje piętno nawet w tobie.
– Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej – odezwałem się w końcu, przypominając sobie Kasasakakan'naheona, mojego trzynastego brata. Tego, który jako jedyny pozostał w Domu. Tego, które wciąż patrzy w niebo i czeka na powrót mój i moich braci. Zastanawiałem się, czy jeśli faktycznie moja świadomość jest częściowo zmienna, to czy będę w stanie porozumieć się z nim, gdy wreszcie ujrzę go po tym wszystkim? O ile kiedykolwiek to nastąpi.
– Kruche Życie jest inne – odparły Świątynie. – Ten sam bodziec, z czasem odbierany jest jako słabszy. Przystosowujemy się, zmieniamy. Jednocześnie to, co pozostaje za nami, staje się coraz bardziej rozmyte. By dokonać zmiany, trzeba pozostawić za sobą cząstkę siebie. Gdybyśmy postrzegali świat tak jak ty, doprowadziłoby to Nas do obłędu.
– To co z tą prośbą?
– Wybacz. Tak więc od teraz naprawdę możesz pójść gdzie chcesz i robić co chcesz. Oglądaj, zwiedzaj, zapamiętuj. Jesteś wieczny i twoja pamięć też jest wieczna. Dzięki temu i My będziemy wieczni. Gdy przeminiemy, pozostanie po nas ślad w twej pamięci, ślad, który nigdy nie zniknie.
Zasmuciłem się. Przez chwilę miałem nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Że wszechwiedzące Świątynie znajdą jakiś sposób na przetrwanie. Opowiedziałem im o formie Kruchego Życia, którą kiedyś spotkałem. Choć była rośliną, miała skrzydła i parę ogromnych oczu. Były to pierwsze istoty z Kruchego Świata, które nawiązały ze mną telepatyczną łączność. To one nauczyły mnie skupiać się na chwili i postrzegać zjawiska, którym podlega Krucha Materia. To dzięki ich naukom potrafię nadać ułamkowi chwili, przez który żyje planeta tyle uwagi, by móc rozciągnąć ten ułamek czasu i postrzegać świat podobnie do zamieszkujących ją istot. Wspomniałem też o tym, jak ze mną z początku rozmawiały. Nie potrafiłem wtedy jeszcze wysyłać spójnych sygnałów myślowych, toteż konwersacja trwała setki lat. Jednak świadomość pomiędzy kolejnymi pokoleniami moich rozmówców była ta sama. Zupełnie, jakby jakiś pierwiastek tych istot był wieczny i przechodził z jednego istnienia na drugie. Po śmierci, każda z nich rozpadała się na dziesiątki tysięcy zarodników. Zarodników, które były w stanie przeżyć w kosmosie i wykiełkować na innej planecie.
– Poruszyłeś dwie ważne kwestie – odparły Świątynie. Pierwszą jest to coś, co pozostanie także, gdy i My przeminiemy. Coś, co można nazwać Cieniem lub Duszą. Niestety o tym nie możemy ci nic opowiedzieć, choć poznaliśmy ten aspekt dość dobrze. Wiedza na ten temat ma swoją cenę, jest nią właśnie niemożność dzielenia się nią z innymi. Przepraszamy. Być może sam kiedyś odkryjesz o co chodzi. Jednak wspomniałeś też o czymś, co nazywamy ekspansją. Widzisz, gdy byliśmy jeszcze bezmyślnym rojem, liczne gatunki naszego rodzaju zdobyły każdy ciepły zakątek tego świata. Jednak jedynie Wielki Płaskowyż zrodził Nas. Jak myślisz, jaki był stosunek ilościowy pomiędzy Nami a pozostałymi gatunkami? Dobrze, później faktycznie zajęliśmy całą planetę, podporządkowaliśmy sobie wszystko co zdołaliśmy, ale to było dawno, tysiące lat temu. Od tego czasu, efektywność kopuł wzrosła dziesięć milionów razy. Podczas gdy wcześniejsza ekspansja była wtedy niezbędna, sam wzrost efektywności Naszego funkcjonowania był zaledwie tysiąckrotny, po zajęciu całej planety. Powierzchnia, którą zajmujemy jest wystarczająca, to, co teraz nas interesuje to modernizacja, tworzenie nowych struktur, wynajdywanie nowych rozwiązań. Wszystko po to, by jeszcze bardziej zwiększyć swój potencjał i by zgromadzić jeszcze więcej wiedzy.
– Nie do końca o to mi chodziło. Nie mówię o podbijaniu nowych terenów, lecz o znalezieniu nowego świata, gdy czas tego przeminie. Cud Świątyń nie musi umrzeć wraz z tą planetą, można opracować zarodniki, które przetrwają w kosmosie.
– Odpowiedzieliśmy ci już na to pytanie, Nananara'aham'mylosie, jednak widzimy, że należy ci to zakomunikować bardziej wprost. Nie jesteśmy zainteresowani życiem dłuższym, niż pozwolą nam na to warunki naszego świata. Nie jesteśmy prostym mchem ani latającym insektem. Nasza struktura jest nieskończenie złożona. Jeżeli chcielibyśmy stworzyć coś, co przeżyłoby podróż między światami, musiałoby być o wiele mniej skomplikowane. Na przykład My z czasów, gdy byliśmy bezmyślnym rojem.
– Co w tym złego? Można opracować drogowskaz, odpowiednią zasadę, która sprawi, że ta pierwotna forma szybko stanie się prawdziwymi Świątyniami.
– Nie. Przemyśleliśmy to już dawno temu. By opracować odpowiednie struktury, potrzeba czasu, miejsca i potencjału. Obliczyliśmy nawet, że moglibyśmy stworzyć zarodnik z zachowaniem całej naszej złożonej struktury. Jednak pochłonęłoby to zbyt dużo miejsca i energii. Musielibyśmy zlikwidować część kopuł, by postawić odpowiednie struktury testujące oraz wyprowadzające zarodniki poza planetę. Konsekwencją byłoby pozbycie się części wiedzy, którą osiągnęliśmy. Tymczasem my nie chcemy się jej pozbywać, chcemy ją gromadzić. Zaś najważniejszym aspektem jest czas. Ty masz go pod dostatkiem, my nie. Jeżeli skupilibyśmy część naszego potencjału na konstruowanie zarodników i projektowanie schematów przetrwania i podboju kosmosu, odciągnęlibyśmy się od spraw naprawdę dla nas ważnych. Nasza wiedza nie jest absolutna, twoja natura jest tego doskonałym przykładam. Jednak to, co rozumiemy, daleko wykracza poza granice twojego pojmowania. Obecnie zaglądamy do wnętrza najbardziej podstawowych struktur tworzących materię, analizujemy co jest przyczyną praw rządzących czasem i przestrzenią, poznajemy co było przyczyną powstania świata i co było przedtem. To tylko kilka prostszych zagadnień. To, co obecnie odkrywamy, możliwe jest dzięki pełnemu wykorzystaniu potencjału kopuł wraz z ciągłą ich modernizacją. Wspominałeś coś o doskonałości. Dla nas ona jest właśnie tym: przekraczaniem granic poznania i rozumienia, pojmowaniem tego, co transcendentalne, zgłębianiem nieprzeniknionych granic tego świata. Uważamy, że nasze życie będzie coś warte tylko wtedy, kiedy przeżyjemy je na odpowiednim poziomie. Dlatego nie chcemy skupiać się na podtrzymywaniu swego jestestwa za wszelką cenę. Wtedy nigdy nie będziemy mieli dostatecznej ilości potencjału, by poznać tajniki świata. To dobre dla bezmyślnego roju lub pasożyta. Pogodziliśmy się z tym, że przeminiemy. Wybraliśmy, że wolimy zginąć i pozostać tym, kim jesteśmy, niż przeżyć i stać się kimś innym. Życie bez zrozumienia najgłębszych arkanów wiedzy, jest dla nas brakiem życia.
– Teraz rozumiem.
– I jeszcze jedno. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że jednak utworzymy dla ciebie nową kategorię tematyczną. Nie uznajemy cię już za molekułę, od teraz zaliczamy cię do Aberracji Poznawczych.
– Dziękuję – podświadomie wiedziałem, że należy uznać to za zaszczyt.
Po tej pokrętnej i długiej deklaracji, faktycznie zyskałem nieograniczony dostęp do tego świata. Już nigdy nie zobaczyłem zapory tworzonej z wijących się pędów.
Zacząłem zwiedzać. Przemierzałem ten świat wzdłuż i wszerz, spacerowałem po dnie mórz i górskich szczytach, zawsze kryjąc się w cieniu kopuł – ogromnych organicznych struktur, najwspanialszego cudu, jaki zrodziło Kruche Życie. Cudu, który wolał pozostać cudem, niż zniżyć się do przetrwania za wszelką cenę. Cudu, który przeczył swojej naturze bycia konsekwencją ślepego doboru.
Gdziekolwiek szedłem, Świątynie torowały mi drogę. Mogłem nawet zaglądać do wnętrza kopuł – gdy poczekałem odpowiednio długo, część ściany rozchylała się delikatnie, tworząc szparę umożliwiającą mi wejście do wnętrza. Zewnętrzna część każdej kopuły była zapełniona setkami tysięcy małych szarych owadów – kasty pamiętających. Były bezskrzydłe i sprawiały wrażenie porośniętych pleśnią. Siedziały stłoczone w idealnie równych odstępach, połączone ze sobą nieskończenie rozgałęzioną siecią niteczek, które przewodziły impulsy. Miliardy drobnych wyładowań elektrycznych sprawiały, że wnętrze kopuły wypełniało blade światło. Zastanawiałem się, czy w moim wnętrzu też są podobne połączenia.
Podróżując po Świecie Świątyń, starałem się chwytać każdą ulotną chwilę, spostrzegać każdego pojedynczego owada, i delektować się każdym zachodem słońca, którego promienie przedzierały się przez długie, wiotkie pędy, które wystrzeliwały pękami ze szczytów każdej kopuły. Starałem się jak najbardziej odwlekać to, co nieuniknione.
Jednak w końcu zaczęło dziać się to, co miałem okazję oglądać tysiące razy. To, co było nieuniknione. Coś, do czego – jak mi powiedziały Świątynie – nigdy się nie przyzwyczaję.
Z czasem niebo przestało być błękitne i zaczęło stawać się fioletowe, a później coraz bardziej czerwone. Z czasem gwiazdy zaczęły być widoczne nawet w dzień, a słońce zaczęło przyjmować inny odcień i wydawało się jakby większe. Z czasem rozpoczęła się agonia Świątyń.
Im gorsze były warunki na planecie, tym bardziej zmieniały się same kopuły. Z eterycznych, bogatych w wiotkie pędy i otoczonych pierścieniami krążących owadów, stały się podobne do twierdz. Przycupnęły, zgarbiły się, poszerzyły. By zabezpieczyć się przed ostrymi wahaniami temperatury i niedostatkami tlenu, Świątynie dobudowywały do kopuł coraz to nowe warstwy izolacyjne. Dostarczające energię zielone lasy został zastąpione piętrowymi polami jednokomórkowych glonów – mniej wydajnymi, ale na tyle odpornymi, by funkcjonować w trudnych warunkach. Drogi zaopatrzeniowe i komunikacyjne pomiędzy kopułami przybrały kształt szerokich, izolowanych korytarzy, przypominających grube korzenie. Nie było już tańczących w powietrzu chmar owadów, nie było chrobotania setek milionów odnóży. Była za to cisza, straszna i tak nienaturalna dla tego świata. Tymczasem warunki na planecie były coraz gorsze i jedynym wyznacznikiem cudu, do którego należała ta planeta, były milczące kopuły. Zgrubiałe i poszarzałe, zabezpieczone wszelkimi możliwymi sposobami, by jak najdłużej podtrzymać tlące się w nich życie. Lecz wciąż majestatyczne, wciąż zgłębiające tajemnice świata.
– Znaleźliśmy! – zakomunikowały pewnego razu. – Przez całe życie zgłębialiśmy wiedzę. Przy jej obecnym stanie, doskonale wiemy, że poznaliśmy jedynie drobny ułamek tego, co jest do poznania. Jednak odkryliśmy tajemnicę, o której nawet nie marzyliśmy. Przez cały czas naszej egzystencji odkrywaliśmy coś nowego, jednak to, czego dowiedzieliśmy się teraz, prześcignęło nasze najśmielsze oczekiwania po stokroć! Niestety nie możemy ci tego przekazać w żaden sposób, nie jesteś w stanie pojąć tej informacji w żadnym ułamku. Jednak uwierz Nam, było warto!
To był ostatni komunikat Świątyń, zanim rozpoczęła się ich rozpaczliwa agonia.
Planeta stawała się coraz bardziej niegościnna. Zawartość tlenu spadła niemal do zera, a temperatura atmosfery rosła, przekraczając kolejne krytyczne dla Kruchego Życia progi. Gdy zaczęły umierać pierwsze kopuły, ogromnym problemem dla Świątyń było utrzymanie łączności pomiędzy poszczególnymi jednostkami. Z czasem było coraz gorzej, bo w miarę degeneracji kopuł, odległości do utrzymania były coraz większe. Na domiar złego, coś niedobrego działo się także pod ziemią, tak, że Świątynie utraciły większość swoich podziemnych struktur, a tworzenie nowych było niemożliwe.
W końcu doszło do przerwania stałej łączności pomiędzy grupami kopuł, a nawet pojedynczymi kopułami. Świadomość Świątyń podzieliła się na kilkadziesiąt mniejszych, autonomicznych, które mówiły o sobie „część Nas”. Obawiałem się zaistnienia wojny totalnej, lecz przekonałem się, że pomimo drastycznego obniżenia potencjału każdej powstałej świadomości, wszystkie one były zbyt wysublimowane, by ze sobą walczyć. Jednak mimowolnie musiały konkurować o stale kurczące się resztki zasobów, w tym pozostałości po martwych kopułach. Powstałe byty nie zajmowały się już transcendentalną wiedzą ani filozoficznymi pytaniami. Ich życie było bezpośrednio zagrożone, a ich potencjał na tyle ograniczony, że jedyne co im pozostało, to skupiać się na przetrwaniu. Dopiero teraz Świątynie rozpoczęły prace nad zarodnikami. Teraz, gdy nie pozostało już nic innego. Teraz, gdy było już za późno.
Cisza została przerwana. Pomimo skrajnych warunków, jedna po drugiej powstawały struktury, mające wystrzeliwać zarodniki poza orbitę. Czerwone niebo przysłoniły tysiące wystrzeliwanych w desperacji spor, przy czym większość spadała na ziemię. Część kopuł ginęło z powodu braku zasobów, nim jeszcze ukończyły budowę wyrzutni, inne doprowadzały się do śmierci, by stanowić źródło zasobów dla sąsiadów, jednak największa część wystrzeliwała zarodniki. Zarodniki różnych typów, o odmiennym wyglądzie i strukturze, a także zawartej w nich informacji. W nadziei, że któraś kombinacja okaże się dostateczna do przeżycia, że jakikolwiek typ sprawi, że Świątynie przetrwają. Gęsta, beztlenowa atmosfera wypełniona była odgłosami strzykania. Był to dźwięk wyrzucanych zarodników. Z racji tego, że większość z nich spadała ponownie na ziemię, wyglądało to trochę tak, jakby padał grad. Nieustannie, przez 320 lat. Pod koniec zostało już tylko kilka kopuł, które otoczyły się grubymi warstwami izolacyjnymi, by pozostać w uśpieniu. Nie mogłem się z nimi skontaktować, były zbyt skupione na przetrwaniu, zbyt zajęte oszczędzaniem energii. W tych ostatnich strukturach życie tliło się jeszcze przez kolejne setki lat, by ostatecznie zgasnąć już na zawsze.
Pozostałem sam, pośród dziesiątek zdrewniałych, ażurowych kopuł. Ostały się tylko najtwardsze elementy, stanowiące rusztowanie. Pozostałem na planecie-cmentarzysku, w świecie, w którym niegdyś istniał cud. Do dziś zastanawiam się, czy Świątynie zdawały sobie sprawę, jaki będzie ich koniec. Biorąc pod uwagę ich wiedzę, musiały to przewidzieć. Wybrały. A może to był plan, którego nie pojąłem?
Trudno podać mi konkretny moment śmierci tego bytu. Agonia trwała długo, lecz pod jej koniec Świątynie w niczym nie przypominały tego, co było w kresie ich świetności. Dlatego uznałem, że upadek Pierwszych Świątyń nastąpił w momencie śmierci pierwszej kopuły. W momencie, gdy po raz pierwszy utraciły część swojej wiedzy. Czegoś, co było dla nich cenniejsze od przetrwania.
Kiedy przemierzałem wymarłą krainę, moją uwagę przykuła jedna z kopuł. Była do połowy zniszczona, podobnie jak wiele pozostałych, jednak w jej wnętrzu coś się znajdowało. Powoli rozkruszyłem ścianę, by wejść do środka. Pomimo ostrożności, naruszyłem uszkodzoną strukturę, przez co część pozostałości po jej szczycie zawaliła się, wzbijając tumany kurzy. Jednak dostrzegłem go, błyszczącego spomiędzy wyschniętych skorup. Podłużny opalizujący przedmiot o gładkiej fakturze, przedmiot tak bardzo podobny do mnie. Totem.
By umożliwić mi i moim braciom drogę do domu, nasz mistrz pozostawił totemy, struktury o wielkiej mocy, które mają zdolność kierowania naszą podróżą. Takie totemy są w każdym kolejnym świecie, do którego trafiamy. Trudność polega na tym, że totem musi być aktywowany w ściśle określonym czasie. Musimy czuć kiedy należy go użyć, w przypadku pomyłki, trajektoria zostanie błędnie wyliczona i miast przybliżać się do domu, efekt będzie odwrotny.
Nie wiem dlaczego nasz mistrz wybrał taki sposób, ale wierzę, że jest najwłaściwszy. Nie mam innego wyjścia.
Rozejrzałem się dookoła, oglądając raz jeszcze martwą planetę, na której po horyzont widniały martwe, rozpadające się kopuły. Gdy spojrzałam na ziemię, ujrzałem jedynie pylisty piasek. Nie miałem wątpliwości, czas mojego pobytu w tym świecie dobiegł końca.
Chwyciłem oburącz totem i podniosłem go wysoko. Nadszedł czas, bym wybrał się w dalszą podróż. Lecz nie odchodzę z niczym, mam w swojej pamięci każdą kopułę, którą widziałem, każdego owada, każdy liść. W mej głowie wciąż słyszę chrobotanie niezliczonych odnóży i trzepot niezliczonych skrzydeł. Wspomnienie Pierwszych Świątyń będzie we mnie żyć wiecznie.


ARHIZ SATHAJA CATHA

piątek, 22 kwietnia 2016

O tym, jak zostałem Garncarzem

Wysoki mężczyzna długo czekał w umówionym miejscu.
Prosta szata, ziejące czeluścią, jednolicie czarne oczy, wysokie nakrycie głowy i parę pijawek w roli ozdoby brody – typowy Ashteranin. Pozornie nieodstający w niczym od jego rodaków, zamieszkujących południowe tereny swojej ojczyzny. Ten jednak, z perspektywy bacznego obserwatora, pod pewnym względem wyróżniał się.
Zbliżał się Okres Deszczy. O tej porze roku każdy wieśniak z niewielkich południowych wiosek ma pełne ręce roboty, nastaje bowiem czas zbioru. Tutejszy klimat nie jest tak szczodry jak na północy, toteż plon zbiera się cyklicznie, raz w roku. Mowa oczywiście o grzybach – ponad metrowych, pękatych białych kapeluszach, które w tych stronach są akurat dodatkowo żółto nakrapiane, ot lokalna odmiana. Będą one stanowić bazę żywieniową na najbliższy rok, dlatego zbiór – a później przetwarzanie – są tu, na tę chwilę najważniejszą rzeczą na świecie.
Jedni ścinają specjalnymi siekierkami dojrzałe owocniki, inni pieczołowicie oddzielają grzybnię – przycinają ją, dzielą i przygotowują do ponownego zasadzenia, jeszcze inni znoszą plony na drewniane taczki. Następnie zostaną one przetworzone na liczne sposoby, by ostatecznie pysznić się na talerzach jako specjały lokalnej kuchni.
Ale ten szczególny mężczyzna odpoczywał pod drzewem, czekał. Wyglądał jak wieśniak – jednak gdyby nim był, pomagałby w pracy, nawet jako nietutejszy. Lecz on siedział, siedział bardzo długo… wystarczająco długo, by ten, kogo się spodziewał, miał pewność, że trafił na właściwą osobę.
– Jestem – rozległ się tajemniczy szept, cichy, ale zauważalny dla bystrego słuchacza. Dziwaczny akcent od razu zdradzał cudzoziemca, a konkretne złotookiego Anaōsa z De'iksany. Dobrze znanego Anaōsa.
Przybysz ruszył bez słowa za tubylcem. Pracowali razem już od kilku lat, lubili się i dogadywali. Może nawet byli przyjaciółmi. Trudno orzec w sytuacji, gdy charakter wykonywanego zawodu, nie pozwala nawet na zdradzenie imienia.
– Jesteśmy na miejscu. – rzekł Ashteranin.
Jego anański towarzysz zdjął i otworzył plecak. Po dłuższej chwili wyjął żółtawy zwój i tkaniny, które okazały się niebieską szatą i chustą na twarz.
– Standardowa procedura, wiesz co masz robić – rzekł sucho złotooki, wdziewając strój, a później zasłaniając usta. Prócz połyskującego na złoto diademu, dokumentu trzymanego w ręce i prostokątnej szpary na oczy, Anaōs był jednolicie ciemnobłękitny.
Podczas gdy Ashteranin poszedł na tyły domu, cudzoziemiec zapukał do drzwi. Ten, który otworzył z pewnością był jego rodakiem, choć ubranym na ashterańską modłę. Nie ucieszył się jednak z wizyty krajana… Zamarł bez ruchu z opadniętą szczęką. Jego źrenice rozszerzyły się nienaturalnie, a warga zaczęła nerwowo drżeć. Upuszczona miska z hałasem potoczyła się po podłodze.
Złotooki zamaszyście rozwinął rulon i zaczął czytać w anāńaskim narzeczu.
– Z imienia jego świątobliwości Masatāha, Rady Kapłańskiej oraz Rady Plemiennej, niniejszy wyrok uznaje się…
Domownik ruszył pędem w głąb domu. Anaōs nie przestawał czytać.
Gdy uciekinier wybiegł tylnymi drzwiami, Ashteranin już na niego czekał. Bezlitośnie pchnął go w brzuch krótkim mieczem.
Skazaniec z impetem upadł na piasek, zginając się wpół. Zaczął charczeć i pluć krwią, w oddali zaś słychać było jego rodaka, który wciąż czytał zwój z wyrokiem. Suchy piasek łapczywie spijał krew konającego, który wyciągał przed siebie drżącą rękę i jakby coś szeptał. Ashteranin pochylił się nad nim i poderżnął mu gardło szybkim, wyuczonym ruchem.
Anaōs skończył czytać. Wyrok został wykonany.
– Nie myślałeś, by się ustatkować? – spytał Ashteranin, gdy jego kompan pieczołowicie składał niebieskie szaty. – W końcu, z całym szacunkiem, masz już swoje lata.
– Myślałem – odparł smutno złotooki. – Jednak nie mam takiej możliwości. Praktycznie nie posiadam krewnych, nie mam ani siostry, ani żadnych kuzynek, nikogo, kogo mógłbym poślubić.
– Tutaj, w moim kraju, kazirodztwo uważa się za postępek haniebny i srogo karze.
– Tutaj jest twój kraj, tutaj nie jest Zienia Anāńska. My żyjemy według praw naszych bogów.
– A ten tutaj? – spytał Ashteranin wskazując na dom skazańca. – Nie mieszka na waszej ziemi, rządzonej przez waszych bogów. Co wam do niego?
– To, że narodził się z anāńskiej krwi, a więc gdziekolwiek jest, dotyczą go prawa naszych bogów. Ty zaś, z tego co słyszałem, nie zadajesz pytań. Jeśli zależy ci na tej robocie, staraj się tego trzymać. Jeśli o mnie chodzi, to z chęcią pogadam i pożartuję, ale teraz wkraczamy już w sprawy zawodowe, o których im mniej wiesz, tym lepiej. Nie chcę dostać rozkazu usunięcia Lokalnego Wspólnika, gdy przestaniesz być potrzebny.
– Tak więc dokąd teraz?
– Do stolicy, szukamy pewnego wpływowego kupca, który w żaden sposób nie umie trzymać języka za zębami.
– Zatem w drogę.



******



Już na nich czekali.
– Jesteście osaczeni, psie syny! – warknął wysoki mężczyzna w równie wysokiej, trapezowatej czapce.
Faktycznie byli osaczeni. Całą posiadłość otaczał zwarty pierścień, obsypanego pyłem aszterańskiego wojska, uzbrojonego w trójzęby i okrągłe tarcze. Chwilę później, na obu skrytobójców spadły Niewolnicze Sieci.
– Przygotowywaliśmy tę zasadzkę przez wiele miesięcy – ten od czapki był wyraźnie zadowolony, jego ton był przepełniony triumfem. – Teraz wreszcie zapłacisz za swe czyny, anańskie ścierwo. I na dodatek złapaliśmy twojego lokalnego wspólnika, tfu! – splunął Ashteraninowi w twarz. – Zdrajca! Przeciw własnemu narodowi występować! Wrogim szpiegom pomagać!
Jeden z żołnierzy zaakcentował ostatnie słowo, kopiąc unieruchomionego krajana w brzuch.



******



Anaōs oparł się powoli o nierówną ścianę. Droga była długa, a strażnicy wyjątkowo skorzy do żartów. Bolesnych żartów.
– Co teraz? – zachrypiał Ashteranin. I jemu dało się we znaki poczucie humoru wartowników.
– Nie wiesz? – odparł Anaōs rozbawionym tonem. – Wy, Czarnoocy, nazywacie to Dół Śmierci. Jesteśmy cztery metry pod ziemią, w czymś na kształt studni. Nad nami jest krata… Solidnie obciążona krata. Teraz marzymy o kropli wody, za chwilę zacznie padać i będziemy łapać powietrze tuż pod kratą… Solidnie obciążoną kratą. Oczywiście nie myśl, że dadzą nam tutaj za szybko zdechnąć. Pomęczymy się co najmniej miesiąc.
– Przecież najgorszych skazańców po prostu rzuca się Czerwiom na pożarcie – głos czarnookiego był kompilacją zaskoczenia i rozgoryczenia. – A najczęściej po prostu trafiają do więzienia, gdzie pracują. To moja ojczyzna! Tutaj nie ma żadnych Dołów Śmierci.
– Dobry z ciebie obserwator i wywiadowca, ale musisz się jeszcze wiele nauczyć… mogłeś się jeszcze wiele nauczyć – złotooki przymknął swe migdałowate oczy i oparł tył głowy o ścianę. – Te twoje Czerwie, to rozrywka dla gawiedzi, a także przekaz o treści: co się z tobą stanie, gdy za bardzo narazisz się Radzie. Wszyscy doskonale wiedzą, kiedy taka egzekucja się odbędzie i gdzie. I teraz wyobraź sobie, że chcesz takiego odbić. Wystarczy wmieszać się w tłum, poczekać na odpowiedni moment, sypnąć złotem tu i tam. Natomiast my jesteśmy tymi “prawdziwymi złymi”. Uwięzieni gdzieś na pustyni przy granicy z Adyaną, zapewne na terenach oficjalnie zamieszkanych przez Dihrāny, co by jakiś chłop czy inny handlarz niechcący się tu nie zaplątał. Idealne miejsce na końcu świata, by zdychać w męczarniach, bez szans na jakąkolwiek nadzieję.
Zapadło długie, niezręczne milczenie.
Tak w ogóle… – bąknął nieśmiało Aszteranin – Ja… Mam na imię Ashten. – Dodał już nieco pewniej, kładąc pięść na piersi. – Pomyślałem, że skoro i tak już zginiemy, może w końcu… A ciebie jak zwą, Anaōsie? Sahdīn?
– Sahdīn – odparł tamten, z lekko obłąkańczym uśmiechem na twarzy. – Masz rację, przyjacielu, teraz już wszystko jedno – dodał, zwracając swe wielkie, żółte oczy w górę. Przez grubą stalową kratę, przebijały się ostre promienie słońca.
– Dlaczego wy, Anaōsi z De’iksany, macie tak wielką słabość do tego imienia?
– My mówimy „ahdinā”, wy mówicie „nie widzieć” – odparł złotooki.
– Hmm, czyżbyście życzyli swoim dzieciom ślepoty? – spytał Ashten z lekkim rozbawieniem.
– Niewidomy, znaczy mądry – odparł Anaōs tonem, jakby stwierdzał, że niebo jest niebieskie.
– Ach, ta wasza anańska logika – skomentował Ashteranin, na jego twarzy zagościł cień uśmiechu.
Znów zapadła niezręczna cisza.
– Pierwszy raz pracuję z Tsat’halat’hem-barbarzyńcą – powiedział Anaōs, przyjmując pozycję półleżącą. Gdyby nie zaistniała sytuacja, można by odnieść wrażenie, że czuje się całkiem komfortowo. – Widzę, że moi przełożeni nie mylili się co do ciebie, wybrali wprost idealnie.
– A czemuż to, mości Anaōsie? – spytał Ashten, parodiując patos. – Czym zasłużyłem sobie ja, dziki barbarzyńca, by służyć w szeregach Tsat’halāt’h? Abstrahując już od faktu, że jestem jedynie podrzędnym kontaktem od brudnej roboty?
– Nie obrażaj się – rzekł Sahdīn. – „Barbarzyńca”, tak to się tłumaczy. Tymczasem tutaj chodzi o genezę naszej rasy, o to, że stworzył nas jeden z naszych bogów. Wy macie przecież innych.
– Ano mamy… – Ashten przygryzł lekko wargę.
– Pytałeś czemu cię zwerbowaliśmy. Przede wszystkim nie jesteś Anaōsem, nie znasz naszego języka. Jesteś tutejszy, do bólu tutejszy. W tych stronach rzadko widuje się członków Tsat’halāt’h, a jeśli już, to wyglądają jak ja.
– Niech będzie, panie świetlisty – Ashteranin nie krył rozbawienia. – Choć przyznam, że ta odpowiedź niezbyt mnie satysfakcjonuje, wszak każdy tutejszy chłop jest równie miejscowy jak ja.
– Hmm, może właśnie dlatego, że oczekujesz bardziej wyczerpującej odpowiedzi, niż ta, którą mogę ci dać? Może chodzi o to wewnętrzne coś, które nakazuje ci dowiadywać się, poznawać szczegóły? Pomimo stażu nigdy nie zajmowałem się rekrutacją, ale widzę, że ty masz w sobie to coś. Po prostu pasujesz na Garncarza. Jak cię w ogóle zwerbowali?
– Nic specjalnego. Byłem prostym rolnikiem, jak wszyscy tutaj. Pewnego dnia przyszedł do mnie jeden z twoich krajanów i zaproponował współpracę. Zaczęło się od prostych usług za pieniądze…
– Okres testów…
– A jakże. Sprawdzaliście czy można na mnie polegać. Myślisz, że wiedzieli, że wiedziałem?
– Myślę, że właśnie dlatego cię zwerbowali – odparł Anaōs z lekkim uśmiechem, przymykając jednocześnie ogromne powieki.
– Skąd w ogóle nazwa Garncarze? – spytał Ashteranin. – Termin „Tsat’halāt’h” w miarę rozumiem. „Tsat’hā” znaczy „cień”, zaś „lāt’h” tłumaczy się u nas najczęściej jako „ten, który” lub „będący”. Czyli mamy „Będącego Cieniem” – stosunkowo dobrana nazwa jak na cech zabójców. Była jeszcze druga nazwa…
– „Masatah’n tyasasī si ot’hasī”, „Oczy i uszy Masatāha” – przerwał rozmówcy Anaōs. – Wybacz, ale nie chciałem słuchać jak kaleczysz moją mowę. Swoją drogą, jesteś jakimś domorosłym językoznawcą?
Ashteranin zaśmiał się gromko.
– Panie Anaōs – rzekł, żartobliwie parodiując groźbę – ja muszę słuchać kaleczenia mej mowy od początku naszej współpracy. Dałby pan możliwość choćby drobnego rewanżu… Ale wracając do tematu, wy lubujecie się w poetyckości nazw. U nas stawia się raczej na praktyczność, wyraz ma nieść odpowiednią informację. Gdybyśmy należeli do ashterańskiej organizacji, zwalibyśmy się po prostu „Szpiegami-zabójcami” i na pewno nie zdradzalibyśmy kto nas wynajmuje. Tymczasem odpowiedz na moje pytanie, złotooki.
– Dobrze, czarnooki przyjacielu. Tak naprawdę celowo zwlekałem, po prostu chciałem dokładnie przypomnieć sobie całą historię.
– Wreszcie coś ciekawego! – Ashteranin zatarł ręce, pozorując radość. Nie udało mu się jednak do końca ukryć drżącego głosu. – Może gdy opowieść będzie ciekawa, ujdzie ci płazem fakt, że kaleczysz ashterański, niczym Dihrān świeżo upolowaną ofiarę.
Anaōs milczał patrząc przez moment tęsknym wzrokiem w stronę wpadających do Dołu promieni słońca. Dopiero po dłuższej chwili zaczął swoją opowieść.
– Od zawsze byłem złodziejem – mówił. – Pochodzę z południa De’iksany, z plemienia Sayarī. Należne nam ziemie to kraina statków, portów i nawodnych pawilonów. Jesteśmy drugim co do zamożności ludem w kraju… Jednak tak się złożyło, że mój ojciec nie był ani kupcem, ani kapłanem ani nikim innym, kogo byłoby stać na porządny statek, dzięki któremu mógłby robić interesy. Był poławiaczem pereł… Niezbyt atrakcyjne zajęcie w kraju, gdzie złoto i kamienie szlachetne są czymś pospolitym. Matki nie pamiętam, zmarła krótko po moich narodzinach. Odkąd wspomnienia zaczęły mieszkać w mojej duszy, zawsze miałem tylko ojca. Schorowanego i zatroskanego, takiego go zapamiętałem. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, często brakowało jedzenia. Niby w takiej sytuacji powinna nam pomóc świątynia, jednak były pewne sprzeczności w Prawnych Zwojach. Ponoć tereny przypisane naszej rodzinie leżały na obszarze, który od ponad stu lat był własnością jakieś faktorii handlowej, podobno Sheykukańskiej. Oznaczało to, że prawnie nasza ziemia należała do obcokrajowców, czyli barbarzyńców, zaś prawo nie zezwala na uszczuplanie świątynnych skarbców na rzecz obcych.
– Czyli dla twoich jesteś barbarzyńcą? – przerwał Ashteranin. – Jeszcze niedawno nazywałeś tak mnie, czy mi się zdaje?
– Nie nie, to co innego – odparł Anaōs tonem, jakby tłumaczył arkany astronomii dla wyższych kapłanów. – Każda rodzina przypisana jest u nas do ziemi i w takiej formie figuruje w Świątynnych Zwojach. Ziemia jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, i to na niej bazują wszelkie anańskie prawa pomocy świątynnej. Jednak moja rodzina utraciła ziemię… nie wiadomo nawet jak. W tej sytuacji kapłani nie mieli możliwości wsparcia nas, ponieważ łamaliby prawo.
– Ach, wy Anaōsi i wasi kapłani – rzekł Ashten z nutą rozbawienia – co by się nie działo, i tak zawsze ich bronicie.
– Takie mamy prawo, a u nas prawo to świętość – odparł Sahdīn oburzonym tonem.
– Dobrze już, wybacz złotooki. Proszę, opowiadaj dalej.
– Na czym to ja… Ach, tak. Szybko okazało się, że słabo pływam i nie zanosi się bym był choć cieniem ojca, jeśli chodzi o jego „profesję”. Tymczasem wciąż brakowało jedzenia… Tak zszedłem na drogę występku.
W tym momencie Ashten chciał coś powiedzieć, ale szybko rozmyślił się, kiedy napotkał groźne spojrzenie rozmówcy.
– Zacząłem kraść – ciągnął dalej Sahdīn. – Wiem co sobie myślisz. Widzisz, nie byłem wtedy ani kapłanem, ani nie ślubowałem też przestrzegać świątynnych kodeksów. Byłem po prostu głodnym podrostkiem, który chciał wyręczyć schorowanego ojca. Tak, już wtedy zaczął poważnie podupadać na zdrowiu, wiele lat później dowiedziałem się, że powodem było ciągłe nurkowanie. Przez lata niszczył sobie płuca, co stało się później przyczyną problemów z sercem.
Anaōs przez chwilę wpatrywał się przed siebie, zupełnie, jakby tuż przed nim, unosił się tajemniczy, tylko dla niego widzialny obiekt.
– Oczywiście nie pisnąłem ojcu ani słowa – mówił dalej De’iksōs. – Był prawym człowiekiem, wiedziałem, że nie przyjąłby ode mnie czegokolwiek, gdyby choć podejrzewał, że jest kradzione. Stąd kłamałem, i z czasem stałem się w tym naprawdę dobry. Udawałem, że pracuję na jednym ze statków kupieckich jako chłopiec na posyłki. Codziennie wieczorem przynosiłem jedzenie, czasem także inne rzeczy. Opowiadałem jak było w pracy, zmyślałem sobie kolegów, z którymi znosiłem trudy taszczenia ładunków lub czyszczenia statków… Tymczasem w rzeczywistości kradłem na potęgę i byłem sam jak palec. Specjalnie szedłem do sąsiedniego miasta, by nie wzbudzać podejrzeń oraz ustrzec się złej sławy w okolicy, gdzie mieszkaliśmy z ojcem. Niestety z czasem stawałem się coraz bardziej bezczelny. Okradałem nieraz nawet ogromne statki dalekomorskie, mamiąc ojca, że zostałem pomocnikiem zarządcy portu i stąd tyle pieniędzy i dóbr. W końcu było nas nawet stać na zakup małego, ale porządnego domu, wraz z opłaceniem kapłana, który przypisałby nas do nowej ziemi.
Anaōs zmrużył oczy, mówił powoli i jakby do siebie. – Było południe, najbardziej błogosławiona część dnia. Wyjątkowo wracałem wcześniej do domu, już w oddali było widać, że coś jest nie tak. Mijałem zerwany sznur łodzi, poprzewracane gliniane naczynia… Ostatecznie ujrzałem i ich, czterech strażników z charakterystycznymi pierzastymi kijami. Nie, nie byli agresywni. U nas pełnią nieco inną funkcję niż tutaj. Po prostu wypytywali miejscowych, pokazując mój rysopis. Ojciec od razu rozpoznał na nim moją twarz i bez namysłu uznał mnie za niewinnego. To on zrobił bałagan. Krzyczał pełen wściekłości, nazywając straż oszczercami. Inni ojcowie próbowaliby kryć swoje dzieci, powiedzieliby zapewne: nie znam tego chłopaka, szukajcie gdzie indziej. Mój nie próbował. Święcie wierzył, że nie ma takiej potrzeby a tłumaczenia strażników doprowadzały go do wściekłości. To właśnie wtedy dostał zawału… Wyprężył się do tyłu, by chwilę później zesztywnieć… Już na zawsze. Do samego końca wierzył, że pracuję na jakiejś przeklętej łajbie w sąsiednim mieście… – Sahdīn splunął na niemałą odległość.
Do wnętrza Dołu zaczął powoli sypać się piasek. Nieznacznie, ale na tyle, by skutecznie irytować. Widocznie tam na górze, musiał zacząć wiać wiatr.
– Wtedy uciekłem do centralnej De’iksany, na ziemie plemienia Ayehāz – opowiadał Anaōs. – Do krainy warownych sanktuariów, paprociowych lasów i ogromnych świątynnych miast. Dzięki paru brawurowym włamom do świątyń, szybko okryłem się złą sławą… Za świętokradztwo wydano na mnie wyrok śmierci. Na moje szczęście byłem na tyle rozgarnięty, że ukrywałem swoją tożsamość tak, by nawet moi znajomi widzieli we mnie jedynie drobnego złodziejaszka. Zapewniało mi to spokojne i dostatnie życie. Później okazało się, że już wtedy byłem obserwowany przez Tsat’halāt’h, jednak wtedy nic na to nie wskazywało.
Anaōs przysłonił oczy ręką. – Wpadłem pewnego słonecznego dnia. To nie było nic wielkiego, uciekałem, zerwawszy amulet z szyi jakiegoś bogatszego kupca. Do pościgu włączyło się kilku strażników, którzy zagonili mnie w ślepą uliczkę. Wspiąłem się na mur, by wskoczyć… w dziesiątki glinianych garnków. Jeden wielki brzęk, mnóstwo popękanych naczyń i ja leżący w samym środku. Spodziewałem się wszystkiego, ale nie tego, że po drugiej stronie zastanę skład lokalnego garncarza, w dodatku jakiś dziwny, bo pod otwartym niebem. Złapali mnie, i na moje szczęście widzieli we mnie jedynie drobnego złodziejaszka. Tacy zazwyczaj muszą odpracować karę poprzez pracę u tych, którym zaszkodzili. Jeszcze tego samego dnia zaprowadzono mnie do najbliższej świątyni, gdzie skazano mnie na… nie nie, nie musiałem wykuwać kupcowi nowego amuletu. Wystarczyło, że mu go oddałem i pokryłem koszt zerwanego rzemienia. Skazano mnie na pół roku pracy u garncarza.
– Dobrze – przerwał Ashteranin. – Zatem tak zostałeś garncarzem, ale co to ma wspólnego ze skrytobójcami?
– Wszystko w swoim czasie – odparł Sahdīn. – Ale masz rację… Pracowałem u garncarza, któremu zniszczyłem naczynia, u starego Seymāra. W zamian dostawałem jedzenie, a później także dach nad głową. Od rana do wieczora, dzień w dzień z palcami zanurzonymi w glinie i z nogą na pedale koła garncarskiego, a później jeszcze z rylcem w dłoni, za pomocą którego wykrajałem ornamenty. Z początku nie szło mi za dobrze, ale z czasem polubiłem tę robotę. Jak się domyślasz, nie odszedłem po wspomnianym pół roku. Zostałem. Jako pomocnik starego Seymāra, cały dzień ciężko pracowałem. Choć nie miałem już tyle złota co kiedyś, było mi tu dobrze. Cieszyłem się, że żyję uczciwie. Do czasu… Nie, nie tęskniłem do złodziejstwa. Po prostu brakowało mi tego dreszczu emocji, tego wspinania się po ścianach, tego charakterystycznego dźwięku zamka otwieranego wytrychem. W końcu kiedyś to było całe moje życie. Seymār szybko dostrzegł w moich oczach tę tęsknotę, odbyliśmy kilka szczerych rozmów. Poczułem wtedy, że stał mi się bliski jak ojciec, którego utraciłem. Z jednym wyjątkiem… Jemu nie musiałem kłamać. Opowiedziałem mu w końcu i o kosztownościach, które ukryłem i zgromadziłem na czarną godzinę. Okazało się, że znał moją tajemnicę i czekał, kiedy mu o tym powiem. To był test zaufania. Była piękna, gwieździsta noc. To właśnie wtedy wszystko mi wyjawił. Był nikim innym, jak mistrzem Tsat’halāt’h. Bo widzisz nikt nie zna tożsamości „Oczu i uszu Masatāha”. Na co dzień wielu z nich para się właśnie garncarstwem, będącym idealną przykrywką dla ich prawdziwego zawodu. Później ponownie zostałem uczniem Seymāra, tym razem już jako skrytobójca. Rozpocząłem trening. Skradanie, wspinanie się, otwieranie zamków… To, w czym byłem najlepszy, to co robiłem od dawna. Oczywiście Mistrz posegregował moją wiedzę, nadał jej kształt. Nauczyłem się także wielu nowych technik, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Jednak doskonale wiesz, że nasz zawód polega przede wszystkim na zabijaniu. Tak więc nim przejdę dalej, najpierw zapytam o to ciebie. Jaka była twoja pierwsza ofiara? Jak sobie z tym poradziłeś?
– Słyszałeś o Incydencie w Dastan? – twarz Ashtena nie wyrażała żadnych emocji. – Kiedy doszło do masakry, miałem może pięć lat. Przeżyło niewielu, a wśród nich większość oszalała. Mnie to ominęło, tak się przynajmniej wydawało dalszej rodzinie, która mnie przygarnęła. Jednak wiele lat później odkryłem, że jednak nie wszystko ze mną w porządku. Kiedy skontaktowaliście się ze mną, kiedy wreszcie dostałem pierwsze poważne zlecenie i miałem zabić… po prostu zabiłem. Po wszystkim byłem przerażony tylko z jednego powodu – nie czułem kompletnie nic. Celem był niejaki Shakren, łuczarz. Znałem go z widzenia, pozdrawiałem go, idąc na bazar. A jednak zabicie go było dla mnie wstrząsające na równi z wylewaniem ścieków do rowu czy ścieleniem łóżka. Jak widzisz, moja historia jest naprawdę nieciekawa. Natomiast ja z chęcią posłucham kogoś o normalnych zmysłach.
Sahdīn przez chwilę milczał. – Moja pierwsza ofiara… – rzekł w końcu. – Kiedy stary Seymār spytał mnie, co by było, gdybym musiał zabić człowieka, odparłem, że pewnie zbytnio bym się tym nie przejął. Pierwsze zlecenie, które otrzymałem, dotyczyło seryjnego mordercy. Po wykonaniu egzekucji nie zmrużyłem oka przez kolejne trzy noce. A później było kolejne zlecenia, i kolejne. Wtedy odkryłem, że człowiek bardzo szybko się przyzwyczaja. Do wszystkiego.
Na głowy skazańców spadła ciężka chmura piachu. Przy wyjściu majaczyły jakieś postacie.
– Co… O co chodzi? – szepnął z lękiem Ashten. – To straż?
– Nie – odparł cicho Sahdīn, po czym chwycił rozmówcę za gardło. Wiedział, gdzie ucisnąć. – Czas na mnie, przyjacielu. Ale ty musisz teraz zasnąć. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś, żegnaj. Sīe Nat'hayī.



Arhiz Sathaja Catha