Fanpage na Facebooku

piątek, 22 kwietnia 2016

O tym, jak zostałem Garncarzem

Wysoki mężczyzna długo czekał w umówionym miejscu.
Prosta szata, ziejące czeluścią, jednolicie czarne oczy, wysokie nakrycie głowy i parę pijawek w roli ozdoby brody – typowy Ashteranin. Pozornie nieodstający w niczym od jego rodaków, zamieszkujących południowe tereny swojej ojczyzny. Ten jednak, z perspektywy bacznego obserwatora, pod pewnym względem wyróżniał się.
Zbliżał się Okres Deszczy. O tej porze roku każdy wieśniak z niewielkich południowych wiosek ma pełne ręce roboty, nastaje bowiem czas zbioru. Tutejszy klimat nie jest tak szczodry jak na północy, toteż plon zbiera się cyklicznie, raz w roku. Mowa oczywiście o grzybach – ponad metrowych, pękatych białych kapeluszach, które w tych stronach są akurat dodatkowo żółto nakrapiane, ot lokalna odmiana. Będą one stanowić bazę żywieniową na najbliższy rok, dlatego zbiór – a później przetwarzanie – są tu, na tę chwilę najważniejszą rzeczą na świecie.
Jedni ścinają specjalnymi siekierkami dojrzałe owocniki, inni pieczołowicie oddzielają grzybnię – przycinają ją, dzielą i przygotowują do ponownego zasadzenia, jeszcze inni znoszą plony na drewniane taczki. Następnie zostaną one przetworzone na liczne sposoby, by ostatecznie pysznić się na talerzach jako specjały lokalnej kuchni.
Ale ten szczególny mężczyzna odpoczywał pod drzewem, czekał. Wyglądał jak wieśniak – jednak gdyby nim był, pomagałby w pracy, nawet jako nietutejszy. Lecz on siedział, siedział bardzo długo… wystarczająco długo, by ten, kogo się spodziewał, miał pewność, że trafił na właściwą osobę.
– Jestem – rozległ się tajemniczy szept, cichy, ale zauważalny dla bystrego słuchacza. Dziwaczny akcent od razu zdradzał cudzoziemca, a konkretne złotookiego Anaōsa z De'iksany. Dobrze znanego Anaōsa.
Przybysz ruszył bez słowa za tubylcem. Pracowali razem już od kilku lat, lubili się i dogadywali. Może nawet byli przyjaciółmi. Trudno orzec w sytuacji, gdy charakter wykonywanego zawodu, nie pozwala nawet na zdradzenie imienia.
– Jesteśmy na miejscu. – rzekł Ashteranin.
Jego anański towarzysz zdjął i otworzył plecak. Po dłuższej chwili wyjął żółtawy zwój i tkaniny, które okazały się niebieską szatą i chustą na twarz.
– Standardowa procedura, wiesz co masz robić – rzekł sucho złotooki, wdziewając strój, a później zasłaniając usta. Prócz połyskującego na złoto diademu, dokumentu trzymanego w ręce i prostokątnej szpary na oczy, Anaōs był jednolicie ciemnobłękitny.
Podczas gdy Ashteranin poszedł na tyły domu, cudzoziemiec zapukał do drzwi. Ten, który otworzył z pewnością był jego rodakiem, choć ubranym na ashterańską modłę. Nie ucieszył się jednak z wizyty krajana… Zamarł bez ruchu z opadniętą szczęką. Jego źrenice rozszerzyły się nienaturalnie, a warga zaczęła nerwowo drżeć. Upuszczona miska z hałasem potoczyła się po podłodze.
Złotooki zamaszyście rozwinął rulon i zaczął czytać w anāńaskim narzeczu.
– Z imienia jego świątobliwości Masatāha, Rady Kapłańskiej oraz Rady Plemiennej, niniejszy wyrok uznaje się…
Domownik ruszył pędem w głąb domu. Anaōs nie przestawał czytać.
Gdy uciekinier wybiegł tylnymi drzwiami, Ashteranin już na niego czekał. Bezlitośnie pchnął go w brzuch krótkim mieczem.
Skazaniec z impetem upadł na piasek, zginając się wpół. Zaczął charczeć i pluć krwią, w oddali zaś słychać było jego rodaka, który wciąż czytał zwój z wyrokiem. Suchy piasek łapczywie spijał krew konającego, który wyciągał przed siebie drżącą rękę i jakby coś szeptał. Ashteranin pochylił się nad nim i poderżnął mu gardło szybkim, wyuczonym ruchem.
Anaōs skończył czytać. Wyrok został wykonany.
– Nie myślałeś, by się ustatkować? – spytał Ashteranin, gdy jego kompan pieczołowicie składał niebieskie szaty. – W końcu, z całym szacunkiem, masz już swoje lata.
– Myślałem – odparł smutno złotooki. – Jednak nie mam takiej możliwości. Praktycznie nie posiadam krewnych, nie mam ani siostry, ani żadnych kuzynek, nikogo, kogo mógłbym poślubić.
– Tutaj, w moim kraju, kazirodztwo uważa się za postępek haniebny i srogo karze.
– Tutaj jest twój kraj, tutaj nie jest Zienia Anāńska. My żyjemy według praw naszych bogów.
– A ten tutaj? – spytał Ashteranin wskazując na dom skazańca. – Nie mieszka na waszej ziemi, rządzonej przez waszych bogów. Co wam do niego?
– To, że narodził się z anāńskiej krwi, a więc gdziekolwiek jest, dotyczą go prawa naszych bogów. Ty zaś, z tego co słyszałem, nie zadajesz pytań. Jeśli zależy ci na tej robocie, staraj się tego trzymać. Jeśli o mnie chodzi, to z chęcią pogadam i pożartuję, ale teraz wkraczamy już w sprawy zawodowe, o których im mniej wiesz, tym lepiej. Nie chcę dostać rozkazu usunięcia Lokalnego Wspólnika, gdy przestaniesz być potrzebny.
– Tak więc dokąd teraz?
– Do stolicy, szukamy pewnego wpływowego kupca, który w żaden sposób nie umie trzymać języka za zębami.
– Zatem w drogę.



******



Już na nich czekali.
– Jesteście osaczeni, psie syny! – warknął wysoki mężczyzna w równie wysokiej, trapezowatej czapce.
Faktycznie byli osaczeni. Całą posiadłość otaczał zwarty pierścień, obsypanego pyłem aszterańskiego wojska, uzbrojonego w trójzęby i okrągłe tarcze. Chwilę później, na obu skrytobójców spadły Niewolnicze Sieci.
– Przygotowywaliśmy tę zasadzkę przez wiele miesięcy – ten od czapki był wyraźnie zadowolony, jego ton był przepełniony triumfem. – Teraz wreszcie zapłacisz za swe czyny, anańskie ścierwo. I na dodatek złapaliśmy twojego lokalnego wspólnika, tfu! – splunął Ashteraninowi w twarz. – Zdrajca! Przeciw własnemu narodowi występować! Wrogim szpiegom pomagać!
Jeden z żołnierzy zaakcentował ostatnie słowo, kopiąc unieruchomionego krajana w brzuch.



******



Anaōs oparł się powoli o nierówną ścianę. Droga była długa, a strażnicy wyjątkowo skorzy do żartów. Bolesnych żartów.
– Co teraz? – zachrypiał Ashteranin. I jemu dało się we znaki poczucie humoru wartowników.
– Nie wiesz? – odparł Anaōs rozbawionym tonem. – Wy, Czarnoocy, nazywacie to Dół Śmierci. Jesteśmy cztery metry pod ziemią, w czymś na kształt studni. Nad nami jest krata… Solidnie obciążona krata. Teraz marzymy o kropli wody, za chwilę zacznie padać i będziemy łapać powietrze tuż pod kratą… Solidnie obciążoną kratą. Oczywiście nie myśl, że dadzą nam tutaj za szybko zdechnąć. Pomęczymy się co najmniej miesiąc.
– Przecież najgorszych skazańców po prostu rzuca się Czerwiom na pożarcie – głos czarnookiego był kompilacją zaskoczenia i rozgoryczenia. – A najczęściej po prostu trafiają do więzienia, gdzie pracują. To moja ojczyzna! Tutaj nie ma żadnych Dołów Śmierci.
– Dobry z ciebie obserwator i wywiadowca, ale musisz się jeszcze wiele nauczyć… mogłeś się jeszcze wiele nauczyć – złotooki przymknął swe migdałowate oczy i oparł tył głowy o ścianę. – Te twoje Czerwie, to rozrywka dla gawiedzi, a także przekaz o treści: co się z tobą stanie, gdy za bardzo narazisz się Radzie. Wszyscy doskonale wiedzą, kiedy taka egzekucja się odbędzie i gdzie. I teraz wyobraź sobie, że chcesz takiego odbić. Wystarczy wmieszać się w tłum, poczekać na odpowiedni moment, sypnąć złotem tu i tam. Natomiast my jesteśmy tymi “prawdziwymi złymi”. Uwięzieni gdzieś na pustyni przy granicy z Adyaną, zapewne na terenach oficjalnie zamieszkanych przez Dihrāny, co by jakiś chłop czy inny handlarz niechcący się tu nie zaplątał. Idealne miejsce na końcu świata, by zdychać w męczarniach, bez szans na jakąkolwiek nadzieję.
Zapadło długie, niezręczne milczenie.
Tak w ogóle… – bąknął nieśmiało Aszteranin – Ja… Mam na imię Ashten. – Dodał już nieco pewniej, kładąc pięść na piersi. – Pomyślałem, że skoro i tak już zginiemy, może w końcu… A ciebie jak zwą, Anaōsie? Sahdīn?
– Sahdīn – odparł tamten, z lekko obłąkańczym uśmiechem na twarzy. – Masz rację, przyjacielu, teraz już wszystko jedno – dodał, zwracając swe wielkie, żółte oczy w górę. Przez grubą stalową kratę, przebijały się ostre promienie słońca.
– Dlaczego wy, Anaōsi z De’iksany, macie tak wielką słabość do tego imienia?
– My mówimy „ahdinā”, wy mówicie „nie widzieć” – odparł złotooki.
– Hmm, czyżbyście życzyli swoim dzieciom ślepoty? – spytał Ashten z lekkim rozbawieniem.
– Niewidomy, znaczy mądry – odparł Anaōs tonem, jakby stwierdzał, że niebo jest niebieskie.
– Ach, ta wasza anańska logika – skomentował Ashteranin, na jego twarzy zagościł cień uśmiechu.
Znów zapadła niezręczna cisza.
– Pierwszy raz pracuję z Tsat’halat’hem-barbarzyńcą – powiedział Anaōs, przyjmując pozycję półleżącą. Gdyby nie zaistniała sytuacja, można by odnieść wrażenie, że czuje się całkiem komfortowo. – Widzę, że moi przełożeni nie mylili się co do ciebie, wybrali wprost idealnie.
– A czemuż to, mości Anaōsie? – spytał Ashten, parodiując patos. – Czym zasłużyłem sobie ja, dziki barbarzyńca, by służyć w szeregach Tsat’halāt’h? Abstrahując już od faktu, że jestem jedynie podrzędnym kontaktem od brudnej roboty?
– Nie obrażaj się – rzekł Sahdīn. – „Barbarzyńca”, tak to się tłumaczy. Tymczasem tutaj chodzi o genezę naszej rasy, o to, że stworzył nas jeden z naszych bogów. Wy macie przecież innych.
– Ano mamy… – Ashten przygryzł lekko wargę.
– Pytałeś czemu cię zwerbowaliśmy. Przede wszystkim nie jesteś Anaōsem, nie znasz naszego języka. Jesteś tutejszy, do bólu tutejszy. W tych stronach rzadko widuje się członków Tsat’halāt’h, a jeśli już, to wyglądają jak ja.
– Niech będzie, panie świetlisty – Ashteranin nie krył rozbawienia. – Choć przyznam, że ta odpowiedź niezbyt mnie satysfakcjonuje, wszak każdy tutejszy chłop jest równie miejscowy jak ja.
– Hmm, może właśnie dlatego, że oczekujesz bardziej wyczerpującej odpowiedzi, niż ta, którą mogę ci dać? Może chodzi o to wewnętrzne coś, które nakazuje ci dowiadywać się, poznawać szczegóły? Pomimo stażu nigdy nie zajmowałem się rekrutacją, ale widzę, że ty masz w sobie to coś. Po prostu pasujesz na Garncarza. Jak cię w ogóle zwerbowali?
– Nic specjalnego. Byłem prostym rolnikiem, jak wszyscy tutaj. Pewnego dnia przyszedł do mnie jeden z twoich krajanów i zaproponował współpracę. Zaczęło się od prostych usług za pieniądze…
– Okres testów…
– A jakże. Sprawdzaliście czy można na mnie polegać. Myślisz, że wiedzieli, że wiedziałem?
– Myślę, że właśnie dlatego cię zwerbowali – odparł Anaōs z lekkim uśmiechem, przymykając jednocześnie ogromne powieki.
– Skąd w ogóle nazwa Garncarze? – spytał Ashteranin. – Termin „Tsat’halāt’h” w miarę rozumiem. „Tsat’hā” znaczy „cień”, zaś „lāt’h” tłumaczy się u nas najczęściej jako „ten, który” lub „będący”. Czyli mamy „Będącego Cieniem” – stosunkowo dobrana nazwa jak na cech zabójców. Była jeszcze druga nazwa…
– „Masatah’n tyasasī si ot’hasī”, „Oczy i uszy Masatāha” – przerwał rozmówcy Anaōs. – Wybacz, ale nie chciałem słuchać jak kaleczysz moją mowę. Swoją drogą, jesteś jakimś domorosłym językoznawcą?
Ashteranin zaśmiał się gromko.
– Panie Anaōs – rzekł, żartobliwie parodiując groźbę – ja muszę słuchać kaleczenia mej mowy od początku naszej współpracy. Dałby pan możliwość choćby drobnego rewanżu… Ale wracając do tematu, wy lubujecie się w poetyckości nazw. U nas stawia się raczej na praktyczność, wyraz ma nieść odpowiednią informację. Gdybyśmy należeli do ashterańskiej organizacji, zwalibyśmy się po prostu „Szpiegami-zabójcami” i na pewno nie zdradzalibyśmy kto nas wynajmuje. Tymczasem odpowiedz na moje pytanie, złotooki.
– Dobrze, czarnooki przyjacielu. Tak naprawdę celowo zwlekałem, po prostu chciałem dokładnie przypomnieć sobie całą historię.
– Wreszcie coś ciekawego! – Ashteranin zatarł ręce, pozorując radość. Nie udało mu się jednak do końca ukryć drżącego głosu. – Może gdy opowieść będzie ciekawa, ujdzie ci płazem fakt, że kaleczysz ashterański, niczym Dihrān świeżo upolowaną ofiarę.
Anaōs milczał patrząc przez moment tęsknym wzrokiem w stronę wpadających do Dołu promieni słońca. Dopiero po dłuższej chwili zaczął swoją opowieść.
– Od zawsze byłem złodziejem – mówił. – Pochodzę z południa De’iksany, z plemienia Sayarī. Należne nam ziemie to kraina statków, portów i nawodnych pawilonów. Jesteśmy drugim co do zamożności ludem w kraju… Jednak tak się złożyło, że mój ojciec nie był ani kupcem, ani kapłanem ani nikim innym, kogo byłoby stać na porządny statek, dzięki któremu mógłby robić interesy. Był poławiaczem pereł… Niezbyt atrakcyjne zajęcie w kraju, gdzie złoto i kamienie szlachetne są czymś pospolitym. Matki nie pamiętam, zmarła krótko po moich narodzinach. Odkąd wspomnienia zaczęły mieszkać w mojej duszy, zawsze miałem tylko ojca. Schorowanego i zatroskanego, takiego go zapamiętałem. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, często brakowało jedzenia. Niby w takiej sytuacji powinna nam pomóc świątynia, jednak były pewne sprzeczności w Prawnych Zwojach. Ponoć tereny przypisane naszej rodzinie leżały na obszarze, który od ponad stu lat był własnością jakieś faktorii handlowej, podobno Sheykukańskiej. Oznaczało to, że prawnie nasza ziemia należała do obcokrajowców, czyli barbarzyńców, zaś prawo nie zezwala na uszczuplanie świątynnych skarbców na rzecz obcych.
– Czyli dla twoich jesteś barbarzyńcą? – przerwał Ashteranin. – Jeszcze niedawno nazywałeś tak mnie, czy mi się zdaje?
– Nie nie, to co innego – odparł Anaōs tonem, jakby tłumaczył arkany astronomii dla wyższych kapłanów. – Każda rodzina przypisana jest u nas do ziemi i w takiej formie figuruje w Świątynnych Zwojach. Ziemia jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, i to na niej bazują wszelkie anańskie prawa pomocy świątynnej. Jednak moja rodzina utraciła ziemię… nie wiadomo nawet jak. W tej sytuacji kapłani nie mieli możliwości wsparcia nas, ponieważ łamaliby prawo.
– Ach, wy Anaōsi i wasi kapłani – rzekł Ashten z nutą rozbawienia – co by się nie działo, i tak zawsze ich bronicie.
– Takie mamy prawo, a u nas prawo to świętość – odparł Sahdīn oburzonym tonem.
– Dobrze już, wybacz złotooki. Proszę, opowiadaj dalej.
– Na czym to ja… Ach, tak. Szybko okazało się, że słabo pływam i nie zanosi się bym był choć cieniem ojca, jeśli chodzi o jego „profesję”. Tymczasem wciąż brakowało jedzenia… Tak zszedłem na drogę występku.
W tym momencie Ashten chciał coś powiedzieć, ale szybko rozmyślił się, kiedy napotkał groźne spojrzenie rozmówcy.
– Zacząłem kraść – ciągnął dalej Sahdīn. – Wiem co sobie myślisz. Widzisz, nie byłem wtedy ani kapłanem, ani nie ślubowałem też przestrzegać świątynnych kodeksów. Byłem po prostu głodnym podrostkiem, który chciał wyręczyć schorowanego ojca. Tak, już wtedy zaczął poważnie podupadać na zdrowiu, wiele lat później dowiedziałem się, że powodem było ciągłe nurkowanie. Przez lata niszczył sobie płuca, co stało się później przyczyną problemów z sercem.
Anaōs przez chwilę wpatrywał się przed siebie, zupełnie, jakby tuż przed nim, unosił się tajemniczy, tylko dla niego widzialny obiekt.
– Oczywiście nie pisnąłem ojcu ani słowa – mówił dalej De’iksōs. – Był prawym człowiekiem, wiedziałem, że nie przyjąłby ode mnie czegokolwiek, gdyby choć podejrzewał, że jest kradzione. Stąd kłamałem, i z czasem stałem się w tym naprawdę dobry. Udawałem, że pracuję na jednym ze statków kupieckich jako chłopiec na posyłki. Codziennie wieczorem przynosiłem jedzenie, czasem także inne rzeczy. Opowiadałem jak było w pracy, zmyślałem sobie kolegów, z którymi znosiłem trudy taszczenia ładunków lub czyszczenia statków… Tymczasem w rzeczywistości kradłem na potęgę i byłem sam jak palec. Specjalnie szedłem do sąsiedniego miasta, by nie wzbudzać podejrzeń oraz ustrzec się złej sławy w okolicy, gdzie mieszkaliśmy z ojcem. Niestety z czasem stawałem się coraz bardziej bezczelny. Okradałem nieraz nawet ogromne statki dalekomorskie, mamiąc ojca, że zostałem pomocnikiem zarządcy portu i stąd tyle pieniędzy i dóbr. W końcu było nas nawet stać na zakup małego, ale porządnego domu, wraz z opłaceniem kapłana, który przypisałby nas do nowej ziemi.
Anaōs zmrużył oczy, mówił powoli i jakby do siebie. – Było południe, najbardziej błogosławiona część dnia. Wyjątkowo wracałem wcześniej do domu, już w oddali było widać, że coś jest nie tak. Mijałem zerwany sznur łodzi, poprzewracane gliniane naczynia… Ostatecznie ujrzałem i ich, czterech strażników z charakterystycznymi pierzastymi kijami. Nie, nie byli agresywni. U nas pełnią nieco inną funkcję niż tutaj. Po prostu wypytywali miejscowych, pokazując mój rysopis. Ojciec od razu rozpoznał na nim moją twarz i bez namysłu uznał mnie za niewinnego. To on zrobił bałagan. Krzyczał pełen wściekłości, nazywając straż oszczercami. Inni ojcowie próbowaliby kryć swoje dzieci, powiedzieliby zapewne: nie znam tego chłopaka, szukajcie gdzie indziej. Mój nie próbował. Święcie wierzył, że nie ma takiej potrzeby a tłumaczenia strażników doprowadzały go do wściekłości. To właśnie wtedy dostał zawału… Wyprężył się do tyłu, by chwilę później zesztywnieć… Już na zawsze. Do samego końca wierzył, że pracuję na jakiejś przeklętej łajbie w sąsiednim mieście… – Sahdīn splunął na niemałą odległość.
Do wnętrza Dołu zaczął powoli sypać się piasek. Nieznacznie, ale na tyle, by skutecznie irytować. Widocznie tam na górze, musiał zacząć wiać wiatr.
– Wtedy uciekłem do centralnej De’iksany, na ziemie plemienia Ayehāz – opowiadał Anaōs. – Do krainy warownych sanktuariów, paprociowych lasów i ogromnych świątynnych miast. Dzięki paru brawurowym włamom do świątyń, szybko okryłem się złą sławą… Za świętokradztwo wydano na mnie wyrok śmierci. Na moje szczęście byłem na tyle rozgarnięty, że ukrywałem swoją tożsamość tak, by nawet moi znajomi widzieli we mnie jedynie drobnego złodziejaszka. Zapewniało mi to spokojne i dostatnie życie. Później okazało się, że już wtedy byłem obserwowany przez Tsat’halāt’h, jednak wtedy nic na to nie wskazywało.
Anaōs przysłonił oczy ręką. – Wpadłem pewnego słonecznego dnia. To nie było nic wielkiego, uciekałem, zerwawszy amulet z szyi jakiegoś bogatszego kupca. Do pościgu włączyło się kilku strażników, którzy zagonili mnie w ślepą uliczkę. Wspiąłem się na mur, by wskoczyć… w dziesiątki glinianych garnków. Jeden wielki brzęk, mnóstwo popękanych naczyń i ja leżący w samym środku. Spodziewałem się wszystkiego, ale nie tego, że po drugiej stronie zastanę skład lokalnego garncarza, w dodatku jakiś dziwny, bo pod otwartym niebem. Złapali mnie, i na moje szczęście widzieli we mnie jedynie drobnego złodziejaszka. Tacy zazwyczaj muszą odpracować karę poprzez pracę u tych, którym zaszkodzili. Jeszcze tego samego dnia zaprowadzono mnie do najbliższej świątyni, gdzie skazano mnie na… nie nie, nie musiałem wykuwać kupcowi nowego amuletu. Wystarczyło, że mu go oddałem i pokryłem koszt zerwanego rzemienia. Skazano mnie na pół roku pracy u garncarza.
– Dobrze – przerwał Ashteranin. – Zatem tak zostałeś garncarzem, ale co to ma wspólnego ze skrytobójcami?
– Wszystko w swoim czasie – odparł Sahdīn. – Ale masz rację… Pracowałem u garncarza, któremu zniszczyłem naczynia, u starego Seymāra. W zamian dostawałem jedzenie, a później także dach nad głową. Od rana do wieczora, dzień w dzień z palcami zanurzonymi w glinie i z nogą na pedale koła garncarskiego, a później jeszcze z rylcem w dłoni, za pomocą którego wykrajałem ornamenty. Z początku nie szło mi za dobrze, ale z czasem polubiłem tę robotę. Jak się domyślasz, nie odszedłem po wspomnianym pół roku. Zostałem. Jako pomocnik starego Seymāra, cały dzień ciężko pracowałem. Choć nie miałem już tyle złota co kiedyś, było mi tu dobrze. Cieszyłem się, że żyję uczciwie. Do czasu… Nie, nie tęskniłem do złodziejstwa. Po prostu brakowało mi tego dreszczu emocji, tego wspinania się po ścianach, tego charakterystycznego dźwięku zamka otwieranego wytrychem. W końcu kiedyś to było całe moje życie. Seymār szybko dostrzegł w moich oczach tę tęsknotę, odbyliśmy kilka szczerych rozmów. Poczułem wtedy, że stał mi się bliski jak ojciec, którego utraciłem. Z jednym wyjątkiem… Jemu nie musiałem kłamać. Opowiedziałem mu w końcu i o kosztownościach, które ukryłem i zgromadziłem na czarną godzinę. Okazało się, że znał moją tajemnicę i czekał, kiedy mu o tym powiem. To był test zaufania. Była piękna, gwieździsta noc. To właśnie wtedy wszystko mi wyjawił. Był nikim innym, jak mistrzem Tsat’halāt’h. Bo widzisz nikt nie zna tożsamości „Oczu i uszu Masatāha”. Na co dzień wielu z nich para się właśnie garncarstwem, będącym idealną przykrywką dla ich prawdziwego zawodu. Później ponownie zostałem uczniem Seymāra, tym razem już jako skrytobójca. Rozpocząłem trening. Skradanie, wspinanie się, otwieranie zamków… To, w czym byłem najlepszy, to co robiłem od dawna. Oczywiście Mistrz posegregował moją wiedzę, nadał jej kształt. Nauczyłem się także wielu nowych technik, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Jednak doskonale wiesz, że nasz zawód polega przede wszystkim na zabijaniu. Tak więc nim przejdę dalej, najpierw zapytam o to ciebie. Jaka była twoja pierwsza ofiara? Jak sobie z tym poradziłeś?
– Słyszałeś o Incydencie w Dastan? – twarz Ashtena nie wyrażała żadnych emocji. – Kiedy doszło do masakry, miałem może pięć lat. Przeżyło niewielu, a wśród nich większość oszalała. Mnie to ominęło, tak się przynajmniej wydawało dalszej rodzinie, która mnie przygarnęła. Jednak wiele lat później odkryłem, że jednak nie wszystko ze mną w porządku. Kiedy skontaktowaliście się ze mną, kiedy wreszcie dostałem pierwsze poważne zlecenie i miałem zabić… po prostu zabiłem. Po wszystkim byłem przerażony tylko z jednego powodu – nie czułem kompletnie nic. Celem był niejaki Shakren, łuczarz. Znałem go z widzenia, pozdrawiałem go, idąc na bazar. A jednak zabicie go było dla mnie wstrząsające na równi z wylewaniem ścieków do rowu czy ścieleniem łóżka. Jak widzisz, moja historia jest naprawdę nieciekawa. Natomiast ja z chęcią posłucham kogoś o normalnych zmysłach.
Sahdīn przez chwilę milczał. – Moja pierwsza ofiara… – rzekł w końcu. – Kiedy stary Seymār spytał mnie, co by było, gdybym musiał zabić człowieka, odparłem, że pewnie zbytnio bym się tym nie przejął. Pierwsze zlecenie, które otrzymałem, dotyczyło seryjnego mordercy. Po wykonaniu egzekucji nie zmrużyłem oka przez kolejne trzy noce. A później było kolejne zlecenia, i kolejne. Wtedy odkryłem, że człowiek bardzo szybko się przyzwyczaja. Do wszystkiego.
Na głowy skazańców spadła ciężka chmura piachu. Przy wyjściu majaczyły jakieś postacie.
– Co… O co chodzi? – szepnął z lękiem Ashten. – To straż?
– Nie – odparł cicho Sahdīn, po czym chwycił rozmówcę za gardło. Wiedział, gdzie ucisnąć. – Czas na mnie, przyjacielu. Ale ty musisz teraz zasnąć. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś, żegnaj. Sīe Nat'hayī.



Arhiz Sathaja Catha