Fanpage na Facebooku

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Czas: Upadek Pierwszych Świątyń

Kolejny świat, który odwiedziłem, był inni niż wszystkie. Już wcześniej odkryłem, że Kruche Życie cechuje powtarzalność. Rodzi się, zaczyna funkcjonować według cykli. Konkuruje ze sobą wzajemnie, kreując coraz bardziej złożone struktury. Tworzy stabilne ekosystemy, gdzie wszystko zależy od wszystkiego, a wszelkie zmiany są konsekwencją warunków i wzajemnych oddziaływań. Ten świat był inny.
Kiedy przebiłem się przez atmosferę, otoczyła mnie chmura drobnych insektów. Byłem wysoko, zbyt wysoko. Tego typu formy życia, spodziewałem się dojrzeć o wiele niżej. Owady uciekły po kilku chwilach, a ja bezwładnie spadałem ku spotkaniu z nowym światem, z nową planetą. Już z góry wydała mi się dziwna, niby w całości pokryta lasami, ale tworząca jakby symetryczne struktury.
Gdy przedostałem się do dolnej atmosfery, w moją stronę wystrzeliły zielonkawe pędy. Z czasem było ich coraz więcej, a każde kolejne były grubsze. Nie zatrzymywały mojego spadania, lecz stopniowo mnie wyhamowywały. Na końcu czekało na mnie coś na kształt organicznej trampoliny, utworzonej z lian. Gdy wpadłem w nią, leżąc na wznak, natychmiast oplótł mnie gąszcz pnączy. Stało się to szybciej niż uderza piorun. Tak oto przybyłem do Świata Pierwszych Świątyń, krainy, która na zawsze odmieniła moje postrzeganie Kruchej Materii.
Leżałem w pozycji na wznak, nie mogąc się ruszyć. Nie chciałem zresztą tego robić, nie wiedziałem z czym mam do czynienia. Wiedziałem z kolei, że w Świecie Kruchej Materii, to ja mam po swojej stronie najpotężniejszego sojusznika – czas.
Po tym, jak tutejsze słońce wzeszło kilkukrotnie, pnącza nagle odpuściły, powoli uwalniając moje ręce, nogi, ogon i odnóża głowowe. Jednocześnie spostrzegłem, że jestem w sześciennym pomieszczeniu, którego ściany wysadzane były gęsto brązowymi kamyczkami. Chwilę później zarejestrowałem jak coś próbuje dostać się do mojej świadomości. Próbuje, ale nie wie jak.
– Przybywam w pokoju – wysłałem prosty myślowy komunikat. Wciąż nie wiedziałem, z czym mam do czynienia. Przez chwilę czułem wokół siebie wzmożoną aktywność mentalną. Były też kolejne próby „szturmowania” mojego umysłu, jednak gospodarz tej planety szybko odpuścił… Wszyscy odpuszczają.
– Nie próbowałeś wyrwać się naszym sensorom, choć miałeś taką możliwość – zakomunikował nieokreślony byt. – Wciąż jednak nie wiemy czym lub kim jesteś. Cały czas cię badamy, nigdy nie spotkaliśmy się z czymś podobnym do ciebie.
– Kruchym Istotom przedstawiam się jako Nananara'aham'mylos – odparłem.
– My nigdy nie byliśmy zmuszeni nadawać sobie imienia. To my nazywamy wszystko to, co odkrywamy. Gdy dowiemy się czym jesteś, również nadamy odpowiednią nazwę. Jednak przez szacunek dla gościa, będziemy zwracać się do ciebie twoim imieniem.
– Zatem może poznamy się bliżej?
– W rzeczy samej – odparł mój tajemniczy rozmówca, po czym ściany zaczęły się ruszać. Drobne kamyczki okazały się być owadami podobnymi do chrząszczy, które teraz masowo podnosiły brązowe pokrywy, ukazując półprzezroczyste różowe skrzydełka. Gdy zaczęły startować, okazało się, że ściany, które mnie otaczały, były utworzone jedynie z nich. Teraz była już to tylko chmara chrząszczy, która w przeciągu chwili rozproszyła się na wszystkie strony świata.
Wtedy po raz pierwszy je zobaczyłem.

Równoległe, symetryczne zielone pola, utworzone z plechowatych roślin, otaczały ogromne, wydłużone kopuły. Każda z nich była wielkości góry, oddalona w równych odstępach od pozostałych. Było ich mnóstwo i ciągnęły się po horyzont, choć każdą z nich dzieliły setki kroków, i tak miałem wrażenie, że w tym świecie nie ma nic prócz nich. Struktury te wydawały się być w całości organiczne. Symetryczne, pokryte porostami ożebrowania osłaniały inne struktury, kojarzące się z grzybami. Ze szczytu każdej z kopuł wystrzeliwał pęk wijących się, długich pędów, które zdawały się wciąż badać otoczenie. Niektóre były tak długie, że sczepiały się na chwilę z sąsiednimi.
Wokół każdej z kopuł krążyło mnóstwo insektów, tworząc wiele pierścieni w różnych kolorach i na różnych wysokościach. Kopuły połączone były równymi, licznymi drogami różnych rodzajów, które przecinały lasy tak, że jego połacie przyjmowały kształt geometrycznych figur. Część połączeń stanowiły splątane, nieskończenie rozgałęzione czerwone korzenie, tworzące coś na kształt koryta rzeki. Samą rzeką były miliony bezskrzydłych owadów, ciągnących nieprzerwanie od jednych kopuł do drugich. Były też węzły powietrzne, utworzone z niekończących się nitek, tworzonych przez niezliczoną ilość białych insektów, przypominających ćmy. Te ostatnie połączenia zaczynały się i kończyły na różnych wysokościach kopuł, tworząc coś na kształt nierównej sieci. Samych węzłów było tak dużo, że horyzont był znacznie zamglony, a wieńczące go kolejne kopuły ledwo widoczne. Również same drzewa nie były pozbawione ruchu – ich korę stale przemierzały inne insekty, barwy niebieskiej – tak liczne, że do dziś nie wiem jaką barwę miała kora tych roślin… czy w ogóle posiadały korę. Jedyne co słyszałem, to jednostajny dźwięk będący połączeniem uderzeń miliardów drobnych, błonkowatych skrzydełek oraz chrobotaniem miliardów pokrytych chityną odnóży. Gdy słońce chowało się za drugą stronę planety, owadzie połączenia zaczynały świecić.
Moim pierwszym skojarzeniem, były kopuły świątyń, które widywałem wśród różnych ludów Kruchego Życia.
– Świątynie – posłałem w eter sygnał myślowy, zawierając jednocześnie czym są i kto je budował.
– Z tym ci się kojarzymy? Z kopulastymi strukturami, tworzonymi przez o wiele prostsze od nas formy życia?
– Te kopulaste struktury, to zazwyczaj największe cuda, jakie te formy potrafią stworzyć. Tak też myślę o was – jesteście cudem, największym jaki możecie stworzyć. Wy, Kruche Życie.
– Przyjmiemy twoją nazwę. Postanawiamy także udzielić ci gościny. Jeżeli pójdziesz gdzieś, gdzie nie powinieneś, zasygnalizujemy ci to. Poza tym, możesz pójść gdzie chcesz i robić co chcesz, chcemy cię dalej badać. Wciąż nie wiemy czym jesteś. Nie wiemy jak funkcjonujesz. Skąd pochodzisz? Czy sam zdajesz sobie sprawę czym jesteś.
Powiedziałem im co wiem. Że to, z czym borykam się przez ostatnie miliony lat jest na granicy mego pojmowania, że pochodzę ze świata, gdzie nic się nie zaczyna i nie kończy, gdzie czas nie istnieje. Że jest nas trzynastu i wskutek kontaktu naszego świata z nieznanym nam ciałem niebieskim, zostaliśmy wyrzuceni w przestrzeń kosmiczną, pozostawiając w naszym domu tylko jednego z nas. Że od tego czasu próbuję odnaleźć któregokolwiek z moich braci i powrócić do domu, lecz jedyne co spotykam, to dziwną, Kruchą Materię. Coś, co samoistnie rozpada się pod wpływem czasu, coś co jest w ciągłym ruchu i stale ulega zmianom. Coś, co sprawia, że każda kraina obraca się w pył, nim zdążę nacieszyć się jej pięknem.
Kiedy wysyłałem sygnały myślowe, otaczał mnie pierścień żółtych owadów, które latały jakby bokiem, tak, że ich czułki stale były skierowane w moją stronę.
– Nie powinno cię tu być. Nie jesteś z tego świata – zakomunikowały Świątynie.
– Wiem – odparłem. Czuję to z każdą chwilą, uświadamiam sobie to za każdym razem, gdy dostrzegam, że nie pojmuję jak czas może płynąć. Jednak istota mająca władanie nade mną i mymi braćmi, nasz mistrz, obiecał, że sprowadzi nas do domu.
– Zdajesz sobie sprawę, że szanse są nikłe?
– Zdaję sobie sprawę z potęgi mojego mistrza.
Świątynie zamilkły. Analizowały, badały, kalkulowały. Twór, z którym miałem do czynienia zdawał się posiadać świadomość zbiorową. Każdy owad, każdy liść, każdy porost i każda roślina była tak naprawdę manifestacją jednej świadomości, świadomości, która nie była w stanie pojąć mej natury.
Postanowiłem trochę pozwiedzać. Nie miałem zbyt wielkich możliwości, dostałem dla siebie właściwie fragment lasu w kształcie kwadratu, wielki na kilkaset tysięcy kroków. W kątach kwadratu było po jednej kopule – za każdym razem gdy chciałem nadto zbliżyć się do boku kwadratu, lub samej świątyni, drogę zagradzała mi zielona ściana, naprędce konstruowana z wijących się pędów.
Gdy słońce wzeszło i zaszło kolejne kilkadziesiąt razy, Świątynie ponownie przemówiły.
– Nananara'aham'mylosie, udało nam się ciebie zbadać w stopniu dostatecznym, by pozwolić ci na pełną swobodę – zakomunikowały górnolotnie. – Uznaliśmy też, że należy ci się więcej informacji na nasz temat, chcemy byś wiedział, kim jesteśmy.
Stałem nieruchomo, patrząc w dal. Sygnał myślowy docierał z najbliższej kopuły, jednak rozumiałem, że mój rozmówca jest wszędzie. Słuchałem Świątyń.
– Z pewnością spotkałeś już na swej drodze formy życia podobne do naszych przodków. Zaczynaliśmy jako społeczne owady, żyjące w porostach. Z czasem zaczęliśmy budować skomplikowane gniazda, coraz bardziej zacieśniając związek ze wspomnianymi porostami. Tutaj nasz rozwój zatrzymał się. Byliśmy bezmyślną konsekwencją działania doboru, byliśmy rojem. Brak wrogów naturalnych i odporność na zmiany środowiska sprawiły, że przestaliśmy ewoluować. Byliśmy rojem – pozorną jednością. A w rzeczywistości areną walk. Zazdrosne robotnice za wszelką cenę starały się składać własne jaja, by wychować męskich potomków i nie dopuścić do powstania synów swoich sióstr, toteż rodzeństwo pożerało sobie nawzajem potomstwo. Nasze ciała i gniazda obciążone były niezliczonymi pasożytami.
Jednak to wystarczyło. Byliśmy najlepiej dostosowani, nasz gatunek opanował cały Wielki Płaskowyż, a liczne odmiany rozprzestrzeniły się w każdym ciepłym zakątku planety. I tak trwaliśmy, w ślepym minimum dostosowania, w mrokach bezmyślnej egzystencji. Miliony lat.
Przełom nastąpił wraz z powstaniem nowych, trujących roślin. Nasi przodkowie musieli nauczyć się je rozpoznawać, zaczęła działać silna presja selekcyjna. Niedostosowani ginęli. Prócz królowej, robotnic i strażników, powstała nowa kasta – zwiadowcy. Ich zadaniem było smakowanie, wąchanie, patrzenie. Z czasem trujących roślin było coraz więcej, toteż zwiadowcy musieli podzielić się na kilka podtypów, każdy wyspecjalizowany w rozpoznawaniu innej grupy roślin. I tak, jeszcze nim staliśmy się świadomym bytem, zaczęliśmy gromadzić wiedzę. Zwiadowcy przekazywali sobie nawzajem proste informacje, takie jak skład chemiczny, czy kolor określonej substancji. Całość działała na tyle sprawnie, że w przeciągu kilkunastu tysięcy lat całkowicie uporaliśmy się z zagrożeniem płynącym ze strony trujących roślin. Weszliśmy też w symbiozę z pewnym gatunkiem drzewa, przez co nasze gniazda mogły być większe i mocniejsze, po raz pierwszy zaczęły też przypominać kopułę.
Stanęliśmy wtedy przed naszym ostatecznym wrogiem – naszym własnym gatunkiem. Na Wielkim Płaskowyżu rozgorzała walka o dominację pomiędzy poszczególnymi Rojami. Nastąpiła dalsza specjalizacja zwiadowców: uskrzydlone formy obserwowały poczynania wroga, szpiedzy wykradali informacje odnośnie rozkładu tunelów obcych gniazd, sygnałowcy ostrzegali o nadchodzącym zagrożeniu. Bodźców było zbyt wiele, by rój mógł spójnie reagować. Zaistniała potrzeba jednego, zwartego depozytu wiedzy – tak powstała ostatnia kasta: pamiętający. Wraz z powstaniem kolejnych połączeń pomiędzy poszczególnymi osobnikami pamiętających, prosty magazyn informacji przeistoczył się w złożony układ zdolny zestawiać i porównywać informacje. Nauczyliśmy się kalkulować. Tak, poznaliśmy matematykę nim staliśmy się bytem świadomym.
Na Wielkim Płaskowyżu nastała wojna totalna – poszczególne Roje eliminowały konkurencję, by chwilę później walczyć z własnymi koloniami. Utworzył się swoisty stan równowagi ciągłej konkurencji, który trwał dziesiątki tysięcy lat. Aż w końcu nadszedł najważniejszy przełom. Nieznana aberracja spowodowała, że nowa kolonia powstała w łączności z kopułą macierzystą. Przypuszczalnie powodem było błędne obliczanie odległości przez ten konkretny Rój. Z czasem kolonia rozrastała się o kolejne kopuły i właśnie między nimi utworzył się układ na tyle złożony, że powstaliśmy My. Staliśmy się świadomym bytem.
Rozwijaliśmy się, dobudowując kolejne gniazda i coraz bardziej zwiększając swoją liczebność. W kilkaset lat opanowaliśmy cały Wielki Płaskowyż. Z czasem Nasza wiedza zaczęła się pogłębiać na tyle, że świadomie zaczęliśmy ingerować we własną strukturę. Zrozumieliśmy, że choć jako całość stanowimy jedno, nasze poszczególne elementy wciąż konkurują ze sobą i dodatkowo są ciemiężone przez niezliczone pasożyty. Dlatego zaczęliśmy zgłębiać wiedzę dotyczącą dziedziczenia, doboru i zmienności. Poznając samych siebie, po raz pierwszy w historii mogliśmy zastąpić ślepą konsekwencję działania doboru naturalnego naszą świadomą presją. Zaczęliśmy modyfikować siebie samych tak, by uczynić się jeszcze mądrzejszymi i potężniejszymi. Z czasem zaczęliśmy inkorporować inne gatunki – grzyby, zwierzęta, rośliny, pierwotniaki. Zaczęliśmy badać zależności ekologiczne, łańcuchy pokarmowe, ekosystemy i środowiska, by przekształcać otaczającą nas naturę tak, by była funkcjonalną częścią Nas. Z początku nie zawsze Nam się udawało, ale wciąż uczyliśmy się na błędach i sukcesywnie podporządkowywaliśmy sobie każdy napotkany gatunek, modyfikując go tak, by pełnił określoną, użyteczną dla Nas funkcję. Wraz z Naszym rozwojem wykoncypowaliśmy filozofię, architekturę, astronomię, a z czasem biochemię, genetykę czy mikrobiologię. Ta wiedza pozwoliła nam wypowiedzieć wojnę naszym najstarszym wrogom – pasożytom. Podjęliśmy działanie, na które nigdy nie zdecydowałby się ślepy dobór, było to działanie długofalowe. Przez kilka tysięcy lat analizowaliśmy każdego pasożyta, pieczołowicie zmieniając ich naturę tak, by podporządkować je Nam i uczynić z nich funkcjonalną część Nas. Ostatecznie zwyciężyliśmy, i choć nakład sił był ogromny, teraz zbieramy nasz plon.
Dzięki wielości Naszych struktur, ostatecznie podporządkowaliśmy sobie całe życie na tej planecie, wcielając je do Nas i stając się, jak Nas nazwałeś, Świątyniami. Już jako Świątynie podbiliśmy najwyższe szczyty, najgłębsze morza, a Nasze korzenie i szlaki transportowe ciągną się także w głąb ziemi, penetrując aż do jej gorącego wnętrza, które stanowi dla nas jedno ze źródeł energii. Każda kopuła jest oddzielona od drugiej optymalnym odstępem, na jakie pozwala dane środowisko. Obecnie nie powstają już nowe megastruktury, ponieważ nie mamy miejsca, ale wciąż modyfikujemy stare, tak, by były jeszcze bardziej funkcjonalne. Czy teraz rozumiesz, czym jesteśmy?
– Jesteście utopią – odpowiedziałem.
– Utopią? – To pytanie bardzo mnie zaskoczyło. Spodziewałem się, że mój rozmówca wie niemal wszystko.
Opowiedziałem Świątyniom o Kruchym Życiu, z jakim spotkałem się dotychczas. W swojej najbardziej złożonej formie były to cywilizacje rozumnych bytów, zdolne tworzyć budynki, zgłębiać wiedzę a nawet przemierzać niebo specjalnymi konstruktami. Ale żadna z istot, które dane mi było spotkać, nie wyszła poza fazę wzajemnej konkurencji. Walka prowadzona jest na wiele sposobów, czasem są to krwawe wojny, czasem rozmowy dyplomatyczne, czasem dysputy religijne, ale zawsze to konkurencja jest motorem działań. Ten świat był inny. Był światem bez wojny, bez niesprawiedliwości, ba, bez pasożytów. To był świat doskonały.
– Doskonały? – Świątynie wydały się bardzo zdziwione. – Ale to w żadnym stopniu nie jest doskonałość. Wciąż szukamy wydajniejszych metod syntez, wciąż liczymy, że odkryjemy nowe metody konstruowania kopuł, by je przebudować, wciąż zdajemy sobie sprawę jak mało wiemy o otaczającym nas świecie, czego najlepszym przykładem jesteś ty, Nananara'aham'mylosie.
– To, co dla was jest niedoskonałością, dla wszystkich istot, które spotkałem podczas swej podróży, jest niedoścignionym marzeniem.
– To tylko świadczy o tym, jak niewiele te istoty wiedzą.
– Wiedziały – poprawiłem. – Wszystkie przejawy Kruchego życia, które widziałem, przeminęły.
– Dla nas, jak to ujmujesz, Kruchego Życia, przemijanie jest czymś oczywistym, pomimo, że niekoniecznie chcemy się z tym pogodzić. Ty jesteś wieczny, czy zatem nie należałoby cię uznać za byt doskonały?
– Wiele Kruchych Istot mnie za takowy uważało, ale ja po prostu chcę wrócić do domu – Dopiero gdy wysłałem tę myśl, zdałem sobie sprawę z jej naiwności. Jednak nawet naiwność nie ujmowała temu stanowisku prawdziwości.
– Powiemy ci to, czego się o tobie dowiedzieliśmy. Może to ci w jakiś sposób pomoże? Długo badaliśmy twoją strukturę i wszystkie nasze wyniki sugerują, że jesteś niepodzielny. Tak jak to, co zwiesz Kruchą Materią składa się z niemal niezliczonej ilości cząstek elementarnych, które ulegają ciągłym interakcjom, tak ty zdajesz się być kategorią samą w sobie. W świetle naszej obecnej wiedzy, to co za chwilę ci zakomunikujemy, będzie przypominać istny stek bzdur, ale ku naszemu zdumieniu, tak właśnie jest.
Skrajnie upraszczając i kategoryzując z braku innych podobnych informacji, jesteś czymś na kształt molekuły. Jesteś trzydziestometrową cząstką elementarną, mającą fizyczne właściwości niezniszczalnego stawonoga. Dodatkowo jesteś obdarzony samoświadomością, potrafisz się poruszać i wykazujesz zdolności telepatyczne. Posiadasz też co najmniej trzy zmysły i nie mamy pojęcia co znajduje się w twoim wnętrzu, ponieważ nic przez ciebie nie przenika i nie wykazujesz jakiegokolwiek promieniowania.
Zakładamy, że jako, jakkolwiek kuriozalnie to brzmi, cząstka elementarna, powinieneś posiadać swój odpowiednik, antycząstkę. Coś, co przypomina ciebie, ale stanowi twoje przeciwieństwo. Jeżeli spotkasz się ze swoim antymaterialnym odpowiednikiem, powinna nastąpić anihilacja. Możliwe, że właśnie to jest ostatecznym celem twojej podróży. Mamy też inną hipotezę, jesteś czymś jeszcze innym, czymś, co ze swojej istoty jest niezmienne i stałe. Być może tylko tobie podobni są prawdziwymi mieszkańcami tego świata, zaś my, Krucha Materia, jesteśmy jedynie jego gośćmi, pojawiamy się na chwilę, by zaraz potem przeminąć.
Podsumowując, nie poznaliśmy cię zbyt dobrze. Być może jednak nawet ta szczątkowa wiedza kiedyś ci się do czegoś przyda.
Mamy też do ciebie prośbę. Widzisz, istotą twojego jestestwa jest wieczność. Nigdy niczego nie zapomnisz, nigdy nie przyzwyczaisz się do faktu, że Krucha Materia przemija, nigdy nie przystosujesz się mentalnie do tej sytuacji. Każdy promień słońca, każda kropla wody spadająca z nieba, każda kiełkująca roślina, jest dla ciebie równie urzekająca, zupełnie, jakbyś widział wszystko pierwszy raz. Jednocześnie każda śmierć, każdy świat zniszczony przez ząb czasu, każde wysychające jezioro, pozostawia w tobie taki sam smutek i żal. Jednak jest jeden aspekt, który nawet w twoim przypadku poddaje się prawom czasu. To część twojej świadomości. Potrafisz zapamiętywać, potrafisz się uczyć, twoje postrzeganie jest zmienne, zależne od tego, co przeżyłeś. Nauczyłeś się komunikować z Kruchym Życiem, nauczyłeś się postrzegać ulotne chwile, twoje postępowanie jest poparte doświadczeniem. Odkąd trafiłeś do naszego świata, czas zaczął odciskać swoje piętno nawet w tobie.
– Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej – odezwałem się w końcu, przypominając sobie Kasasakakan'naheona, mojego trzynastego brata. Tego, który jako jedyny pozostał w Domu. Tego, które wciąż patrzy w niebo i czeka na powrót mój i moich braci. Zastanawiałem się, czy jeśli faktycznie moja świadomość jest częściowo zmienna, to czy będę w stanie porozumieć się z nim, gdy wreszcie ujrzę go po tym wszystkim? O ile kiedykolwiek to nastąpi.
– Kruche Życie jest inne – odparły Świątynie. – Ten sam bodziec, z czasem odbierany jest jako słabszy. Przystosowujemy się, zmieniamy. Jednocześnie to, co pozostaje za nami, staje się coraz bardziej rozmyte. By dokonać zmiany, trzeba pozostawić za sobą cząstkę siebie. Gdybyśmy postrzegali świat tak jak ty, doprowadziłoby to Nas do obłędu.
– To co z tą prośbą?
– Wybacz. Tak więc od teraz naprawdę możesz pójść gdzie chcesz i robić co chcesz. Oglądaj, zwiedzaj, zapamiętuj. Jesteś wieczny i twoja pamięć też jest wieczna. Dzięki temu i My będziemy wieczni. Gdy przeminiemy, pozostanie po nas ślad w twej pamięci, ślad, który nigdy nie zniknie.
Zasmuciłem się. Przez chwilę miałem nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Że wszechwiedzące Świątynie znajdą jakiś sposób na przetrwanie. Opowiedziałem im o formie Kruchego Życia, którą kiedyś spotkałem. Choć była rośliną, miała skrzydła i parę ogromnych oczu. Były to pierwsze istoty z Kruchego Świata, które nawiązały ze mną telepatyczną łączność. To one nauczyły mnie skupiać się na chwili i postrzegać zjawiska, którym podlega Krucha Materia. To dzięki ich naukom potrafię nadać ułamkowi chwili, przez który żyje planeta tyle uwagi, by móc rozciągnąć ten ułamek czasu i postrzegać świat podobnie do zamieszkujących ją istot. Wspomniałem też o tym, jak ze mną z początku rozmawiały. Nie potrafiłem wtedy jeszcze wysyłać spójnych sygnałów myślowych, toteż konwersacja trwała setki lat. Jednak świadomość pomiędzy kolejnymi pokoleniami moich rozmówców była ta sama. Zupełnie, jakby jakiś pierwiastek tych istot był wieczny i przechodził z jednego istnienia na drugie. Po śmierci, każda z nich rozpadała się na dziesiątki tysięcy zarodników. Zarodników, które były w stanie przeżyć w kosmosie i wykiełkować na innej planecie.
– Poruszyłeś dwie ważne kwestie – odparły Świątynie. Pierwszą jest to coś, co pozostanie także, gdy i My przeminiemy. Coś, co można nazwać Cieniem lub Duszą. Niestety o tym nie możemy ci nic opowiedzieć, choć poznaliśmy ten aspekt dość dobrze. Wiedza na ten temat ma swoją cenę, jest nią właśnie niemożność dzielenia się nią z innymi. Przepraszamy. Być może sam kiedyś odkryjesz o co chodzi. Jednak wspomniałeś też o czymś, co nazywamy ekspansją. Widzisz, gdy byliśmy jeszcze bezmyślnym rojem, liczne gatunki naszego rodzaju zdobyły każdy ciepły zakątek tego świata. Jednak jedynie Wielki Płaskowyż zrodził Nas. Jak myślisz, jaki był stosunek ilościowy pomiędzy Nami a pozostałymi gatunkami? Dobrze, później faktycznie zajęliśmy całą planetę, podporządkowaliśmy sobie wszystko co zdołaliśmy, ale to było dawno, tysiące lat temu. Od tego czasu, efektywność kopuł wzrosła dziesięć milionów razy. Podczas gdy wcześniejsza ekspansja była wtedy niezbędna, sam wzrost efektywności Naszego funkcjonowania był zaledwie tysiąckrotny, po zajęciu całej planety. Powierzchnia, którą zajmujemy jest wystarczająca, to, co teraz nas interesuje to modernizacja, tworzenie nowych struktur, wynajdywanie nowych rozwiązań. Wszystko po to, by jeszcze bardziej zwiększyć swój potencjał i by zgromadzić jeszcze więcej wiedzy.
– Nie do końca o to mi chodziło. Nie mówię o podbijaniu nowych terenów, lecz o znalezieniu nowego świata, gdy czas tego przeminie. Cud Świątyń nie musi umrzeć wraz z tą planetą, można opracować zarodniki, które przetrwają w kosmosie.
– Odpowiedzieliśmy ci już na to pytanie, Nananara'aham'mylosie, jednak widzimy, że należy ci to zakomunikować bardziej wprost. Nie jesteśmy zainteresowani życiem dłuższym, niż pozwolą nam na to warunki naszego świata. Nie jesteśmy prostym mchem ani latającym insektem. Nasza struktura jest nieskończenie złożona. Jeżeli chcielibyśmy stworzyć coś, co przeżyłoby podróż między światami, musiałoby być o wiele mniej skomplikowane. Na przykład My z czasów, gdy byliśmy bezmyślnym rojem.
– Co w tym złego? Można opracować drogowskaz, odpowiednią zasadę, która sprawi, że ta pierwotna forma szybko stanie się prawdziwymi Świątyniami.
– Nie. Przemyśleliśmy to już dawno temu. By opracować odpowiednie struktury, potrzeba czasu, miejsca i potencjału. Obliczyliśmy nawet, że moglibyśmy stworzyć zarodnik z zachowaniem całej naszej złożonej struktury. Jednak pochłonęłoby to zbyt dużo miejsca i energii. Musielibyśmy zlikwidować część kopuł, by postawić odpowiednie struktury testujące oraz wyprowadzające zarodniki poza planetę. Konsekwencją byłoby pozbycie się części wiedzy, którą osiągnęliśmy. Tymczasem my nie chcemy się jej pozbywać, chcemy ją gromadzić. Zaś najważniejszym aspektem jest czas. Ty masz go pod dostatkiem, my nie. Jeżeli skupilibyśmy część naszego potencjału na konstruowanie zarodników i projektowanie schematów przetrwania i podboju kosmosu, odciągnęlibyśmy się od spraw naprawdę dla nas ważnych. Nasza wiedza nie jest absolutna, twoja natura jest tego doskonałym przykładam. Jednak to, co rozumiemy, daleko wykracza poza granice twojego pojmowania. Obecnie zaglądamy do wnętrza najbardziej podstawowych struktur tworzących materię, analizujemy co jest przyczyną praw rządzących czasem i przestrzenią, poznajemy co było przyczyną powstania świata i co było przedtem. To tylko kilka prostszych zagadnień. To, co obecnie odkrywamy, możliwe jest dzięki pełnemu wykorzystaniu potencjału kopuł wraz z ciągłą ich modernizacją. Wspominałeś coś o doskonałości. Dla nas ona jest właśnie tym: przekraczaniem granic poznania i rozumienia, pojmowaniem tego, co transcendentalne, zgłębianiem nieprzeniknionych granic tego świata. Uważamy, że nasze życie będzie coś warte tylko wtedy, kiedy przeżyjemy je na odpowiednim poziomie. Dlatego nie chcemy skupiać się na podtrzymywaniu swego jestestwa za wszelką cenę. Wtedy nigdy nie będziemy mieli dostatecznej ilości potencjału, by poznać tajniki świata. To dobre dla bezmyślnego roju lub pasożyta. Pogodziliśmy się z tym, że przeminiemy. Wybraliśmy, że wolimy zginąć i pozostać tym, kim jesteśmy, niż przeżyć i stać się kimś innym. Życie bez zrozumienia najgłębszych arkanów wiedzy, jest dla nas brakiem życia.
– Teraz rozumiem.
– I jeszcze jedno. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że jednak utworzymy dla ciebie nową kategorię tematyczną. Nie uznajemy cię już za molekułę, od teraz zaliczamy cię do Aberracji Poznawczych.
– Dziękuję – podświadomie wiedziałem, że należy uznać to za zaszczyt.
Po tej pokrętnej i długiej deklaracji, faktycznie zyskałem nieograniczony dostęp do tego świata. Już nigdy nie zobaczyłem zapory tworzonej z wijących się pędów.
Zacząłem zwiedzać. Przemierzałem ten świat wzdłuż i wszerz, spacerowałem po dnie mórz i górskich szczytach, zawsze kryjąc się w cieniu kopuł – ogromnych organicznych struktur, najwspanialszego cudu, jaki zrodziło Kruche Życie. Cudu, który wolał pozostać cudem, niż zniżyć się do przetrwania za wszelką cenę. Cudu, który przeczył swojej naturze bycia konsekwencją ślepego doboru.
Gdziekolwiek szedłem, Świątynie torowały mi drogę. Mogłem nawet zaglądać do wnętrza kopuł – gdy poczekałem odpowiednio długo, część ściany rozchylała się delikatnie, tworząc szparę umożliwiającą mi wejście do wnętrza. Zewnętrzna część każdej kopuły była zapełniona setkami tysięcy małych szarych owadów – kasty pamiętających. Były bezskrzydłe i sprawiały wrażenie porośniętych pleśnią. Siedziały stłoczone w idealnie równych odstępach, połączone ze sobą nieskończenie rozgałęzioną siecią niteczek, które przewodziły impulsy. Miliardy drobnych wyładowań elektrycznych sprawiały, że wnętrze kopuły wypełniało blade światło. Zastanawiałem się, czy w moim wnętrzu też są podobne połączenia.
Podróżując po Świecie Świątyń, starałem się chwytać każdą ulotną chwilę, spostrzegać każdego pojedynczego owada, i delektować się każdym zachodem słońca, którego promienie przedzierały się przez długie, wiotkie pędy, które wystrzeliwały pękami ze szczytów każdej kopuły. Starałem się jak najbardziej odwlekać to, co nieuniknione.
Jednak w końcu zaczęło dziać się to, co miałem okazję oglądać tysiące razy. To, co było nieuniknione. Coś, do czego – jak mi powiedziały Świątynie – nigdy się nie przyzwyczaję.
Z czasem niebo przestało być błękitne i zaczęło stawać się fioletowe, a później coraz bardziej czerwone. Z czasem gwiazdy zaczęły być widoczne nawet w dzień, a słońce zaczęło przyjmować inny odcień i wydawało się jakby większe. Z czasem rozpoczęła się agonia Świątyń.
Im gorsze były warunki na planecie, tym bardziej zmieniały się same kopuły. Z eterycznych, bogatych w wiotkie pędy i otoczonych pierścieniami krążących owadów, stały się podobne do twierdz. Przycupnęły, zgarbiły się, poszerzyły. By zabezpieczyć się przed ostrymi wahaniami temperatury i niedostatkami tlenu, Świątynie dobudowywały do kopuł coraz to nowe warstwy izolacyjne. Dostarczające energię zielone lasy został zastąpione piętrowymi polami jednokomórkowych glonów – mniej wydajnymi, ale na tyle odpornymi, by funkcjonować w trudnych warunkach. Drogi zaopatrzeniowe i komunikacyjne pomiędzy kopułami przybrały kształt szerokich, izolowanych korytarzy, przypominających grube korzenie. Nie było już tańczących w powietrzu chmar owadów, nie było chrobotania setek milionów odnóży. Była za to cisza, straszna i tak nienaturalna dla tego świata. Tymczasem warunki na planecie były coraz gorsze i jedynym wyznacznikiem cudu, do którego należała ta planeta, były milczące kopuły. Zgrubiałe i poszarzałe, zabezpieczone wszelkimi możliwymi sposobami, by jak najdłużej podtrzymać tlące się w nich życie. Lecz wciąż majestatyczne, wciąż zgłębiające tajemnice świata.
– Znaleźliśmy! – zakomunikowały pewnego razu. – Przez całe życie zgłębialiśmy wiedzę. Przy jej obecnym stanie, doskonale wiemy, że poznaliśmy jedynie drobny ułamek tego, co jest do poznania. Jednak odkryliśmy tajemnicę, o której nawet nie marzyliśmy. Przez cały czas naszej egzystencji odkrywaliśmy coś nowego, jednak to, czego dowiedzieliśmy się teraz, prześcignęło nasze najśmielsze oczekiwania po stokroć! Niestety nie możemy ci tego przekazać w żaden sposób, nie jesteś w stanie pojąć tej informacji w żadnym ułamku. Jednak uwierz Nam, było warto!
To był ostatni komunikat Świątyń, zanim rozpoczęła się ich rozpaczliwa agonia.
Planeta stawała się coraz bardziej niegościnna. Zawartość tlenu spadła niemal do zera, a temperatura atmosfery rosła, przekraczając kolejne krytyczne dla Kruchego Życia progi. Gdy zaczęły umierać pierwsze kopuły, ogromnym problemem dla Świątyń było utrzymanie łączności pomiędzy poszczególnymi jednostkami. Z czasem było coraz gorzej, bo w miarę degeneracji kopuł, odległości do utrzymania były coraz większe. Na domiar złego, coś niedobrego działo się także pod ziemią, tak, że Świątynie utraciły większość swoich podziemnych struktur, a tworzenie nowych było niemożliwe.
W końcu doszło do przerwania stałej łączności pomiędzy grupami kopuł, a nawet pojedynczymi kopułami. Świadomość Świątyń podzieliła się na kilkadziesiąt mniejszych, autonomicznych, które mówiły o sobie „część Nas”. Obawiałem się zaistnienia wojny totalnej, lecz przekonałem się, że pomimo drastycznego obniżenia potencjału każdej powstałej świadomości, wszystkie one były zbyt wysublimowane, by ze sobą walczyć. Jednak mimowolnie musiały konkurować o stale kurczące się resztki zasobów, w tym pozostałości po martwych kopułach. Powstałe byty nie zajmowały się już transcendentalną wiedzą ani filozoficznymi pytaniami. Ich życie było bezpośrednio zagrożone, a ich potencjał na tyle ograniczony, że jedyne co im pozostało, to skupiać się na przetrwaniu. Dopiero teraz Świątynie rozpoczęły prace nad zarodnikami. Teraz, gdy nie pozostało już nic innego. Teraz, gdy było już za późno.
Cisza została przerwana. Pomimo skrajnych warunków, jedna po drugiej powstawały struktury, mające wystrzeliwać zarodniki poza orbitę. Czerwone niebo przysłoniły tysiące wystrzeliwanych w desperacji spor, przy czym większość spadała na ziemię. Część kopuł ginęło z powodu braku zasobów, nim jeszcze ukończyły budowę wyrzutni, inne doprowadzały się do śmierci, by stanowić źródło zasobów dla sąsiadów, jednak największa część wystrzeliwała zarodniki. Zarodniki różnych typów, o odmiennym wyglądzie i strukturze, a także zawartej w nich informacji. W nadziei, że któraś kombinacja okaże się dostateczna do przeżycia, że jakikolwiek typ sprawi, że Świątynie przetrwają. Gęsta, beztlenowa atmosfera wypełniona była odgłosami strzykania. Był to dźwięk wyrzucanych zarodników. Z racji tego, że większość z nich spadała ponownie na ziemię, wyglądało to trochę tak, jakby padał grad. Nieustannie, przez 320 lat. Pod koniec zostało już tylko kilka kopuł, które otoczyły się grubymi warstwami izolacyjnymi, by pozostać w uśpieniu. Nie mogłem się z nimi skontaktować, były zbyt skupione na przetrwaniu, zbyt zajęte oszczędzaniem energii. W tych ostatnich strukturach życie tliło się jeszcze przez kolejne setki lat, by ostatecznie zgasnąć już na zawsze.
Pozostałem sam, pośród dziesiątek zdrewniałych, ażurowych kopuł. Ostały się tylko najtwardsze elementy, stanowiące rusztowanie. Pozostałem na planecie-cmentarzysku, w świecie, w którym niegdyś istniał cud. Do dziś zastanawiam się, czy Świątynie zdawały sobie sprawę, jaki będzie ich koniec. Biorąc pod uwagę ich wiedzę, musiały to przewidzieć. Wybrały. A może to był plan, którego nie pojąłem?
Trudno podać mi konkretny moment śmierci tego bytu. Agonia trwała długo, lecz pod jej koniec Świątynie w niczym nie przypominały tego, co było w kresie ich świetności. Dlatego uznałem, że upadek Pierwszych Świątyń nastąpił w momencie śmierci pierwszej kopuły. W momencie, gdy po raz pierwszy utraciły część swojej wiedzy. Czegoś, co było dla nich cenniejsze od przetrwania.
Kiedy przemierzałem wymarłą krainę, moją uwagę przykuła jedna z kopuł. Była do połowy zniszczona, podobnie jak wiele pozostałych, jednak w jej wnętrzu coś się znajdowało. Powoli rozkruszyłem ścianę, by wejść do środka. Pomimo ostrożności, naruszyłem uszkodzoną strukturę, przez co część pozostałości po jej szczycie zawaliła się, wzbijając tumany kurzy. Jednak dostrzegłem go, błyszczącego spomiędzy wyschniętych skorup. Podłużny opalizujący przedmiot o gładkiej fakturze, przedmiot tak bardzo podobny do mnie. Totem.
By umożliwić mi i moim braciom drogę do domu, nasz mistrz pozostawił totemy, struktury o wielkiej mocy, które mają zdolność kierowania naszą podróżą. Takie totemy są w każdym kolejnym świecie, do którego trafiamy. Trudność polega na tym, że totem musi być aktywowany w ściśle określonym czasie. Musimy czuć kiedy należy go użyć, w przypadku pomyłki, trajektoria zostanie błędnie wyliczona i miast przybliżać się do domu, efekt będzie odwrotny.
Nie wiem dlaczego nasz mistrz wybrał taki sposób, ale wierzę, że jest najwłaściwszy. Nie mam innego wyjścia.
Rozejrzałem się dookoła, oglądając raz jeszcze martwą planetę, na której po horyzont widniały martwe, rozpadające się kopuły. Gdy spojrzałam na ziemię, ujrzałem jedynie pylisty piasek. Nie miałem wątpliwości, czas mojego pobytu w tym świecie dobiegł końca.
Chwyciłem oburącz totem i podniosłem go wysoko. Nadszedł czas, bym wybrał się w dalszą podróż. Lecz nie odchodzę z niczym, mam w swojej pamięci każdą kopułę, którą widziałem, każdego owada, każdy liść. W mej głowie wciąż słyszę chrobotanie niezliczonych odnóży i trzepot niezliczonych skrzydeł. Wspomnienie Pierwszych Świątyń będzie we mnie żyć wiecznie.


ARHIZ SATHAJA CATHA