Fanpage na Facebooku

czwartek, 29 grudnia 2016

Prawdziwa Historia Eanwela

Prawdziwa Historia Eanwela


Wszyscy znamy legendę o Eanwelu. Elfowie opowiadają ją od pokoleń, przekazując plemienną mądrość. Jednak tylko nielicznym dane było usłyszeć prawdziwą, nieprzekłamaną wersję.

To, co ważne, zapomniane zostało,
Przeżyło to, co prawdą się zdawało.
O Eanwelu historii posłuchajcie,
W bardów pieśni złudne nie wierzajcie.
Historię prawdziwą stary szaman gada,
Kto źle zapamięta, temu wieczna biada.

Drzewiej ośnieżone szczyty były o wiele mniej łaskawe dla Pierworodnych niż ma to miejsce obecnie. Wtedy to Górskie plemiona elfów musiały porzucić swe dziedzictwo dla jedności z naturą, tylko tak mogły przeżyć.
Owe dawne czasy dały początek Śnieżnym Elfom, koczowniczemu ludowi dzikich łowców i zbieraczy, których dusza zlała się z przyrodą mroźnych grzbietów.
W tamtych czasach elfowie musieli zmagać się ze srogimi zimami, obfitującymi w straszliwe zamiecie. Zwierzynę zaś trzeba było tropić przez wiele dni, a i to nie zawsze owocowało zdobyczą.
Jednak zrodził się pośród plemion łowca Eanwelem zwany. Jego oko bystrzejsze było niż sokole, siła większa niż niedźwiedzia, a siarczysty mróz zdawał się dla niego niezauważalnym chłodem. Zaiste nie było dzielniejszego, silniejszego i zręczniejszego elfa nad Eanwela.
Śnieżny lud pokładał w swym bohaterze wielkie nadzieje, a wieszczki nie raz upatrywały w nim wielkiego wodza. Jednak losy najmocniejszego z elfów potoczyły się inaczej.
Eanwel postanowił odejść i żyć wśród osiadłych śmiertelnych, w gronie ludzi.
Bardowie i wieszczkowie różnie powiadają. Jedni mówią, że zakochał się w ludzkiej kobiecie, drudzy, że zapragnął mieszkać w kamiennym pałacu, jakie mieli w zwyczaju stawiać ludzie. Jeszcze inni plotą, że przyczyną było zwykłe znużenie życiem koczownika. Jednak, powiadam wam, prawda leży gdzie indziej.
Gdy tylko Eanwel zaczął wyróżniać się na tle pobratymców, jego los został przypieczętowany. Starsi, wieszczki, szamani, łowcy i kobiety – wszyscy upatrywali w nim przyszłego wodza. Dla wszystkich Śnieżnych Elfów było oczywiste, jakie imię będzie nosił ich przywódca. To pragnienie przepełniało serce każdego Pierworodnego… prócz Eanwela.
Tymczasem najdzielniejszy z elfów nie chciał być wodzem, nie chciał, by inni wtłoczyli go w tę rolę dla własnej wygody. Głupcy powiadają, że przeto, iż był próżny, samolubny i chciwy – przez te właśnie cechy nie zasiadł na siedzisku w jurcie wodza.
Tymczasem Eanwel był… zbyt silny. Odznaczał się tak potężną wolą, że przeciwstawił się całemu plemieniu. Nie pozwolił narzucić sobie roli, której nie chciał, w której nie mógł się odnaleźć. I właśnie to skłoniło go do wędrówki na Niziny.
I wyruszył Eanwel do świata osiadłych śmiertelników, do świata ludzi. Opuścił rodzinne strony, znajome lasy i góry. Skazał się tym samym na wieczne potępienie – kto raz opuścił klan, nie miał już prawa powrotu.
Gdy elf dotarł do ludzkiej osady, wpadł w osłupienie tak wielkie, że nie był w stanie złapać tchu. Już wcześnie słyszał opowieści o tym, jak olbrzymie są ludzkie miasta, lecz zawsze wkładał to między bajki. Tymczasem na własne oczy ujrzał ogromne, nieruchome ,,namioty”, całe z kamienia, które przewyższały go po trzykroć. Domy połączone były „ścieżkami” twardymi jak skała. Nie wiły się one jak górskie trakty, tylko prosto mknęły przed siebie, niczym strzała wypuszczona z łuku.
Dalej spostrzegł Eanwel rośliny posadzone rzędami. Jedne wydawały barwne owoce, inne zdawały się służyć jedynie za ozdobę. Człowiek stał się w oczach elfa panem natury, tym, który rozkazuje kwiatom gdzie rosnąć, i nawet na głazach wymusza przyjęcie pożądanej formy.
W jednej z izb były uchylone drzwi. Kiedy elf wkroczył do środka, odruchowo skulił się, jakby wchodził do plemiennego namiotu. Tymczasem tutaj sklepienie widniało wysoko nad głową, tak, że nawet ktoś tak rosły jak Eanwel mógł dumnie wypiąć pierś.
Gdy ludzie ujrzeli najdzielniejszego z Pierworodnych, przemówili swym niegodnym językiem, ostrym i twardym, wywołującym ból w elfich uszach. Eanwel nie rozumiał ani słowa, ale widział po grymasach na twarzach śmiertelników, że były to same przekleństwa. Chwilę później ludzie pobiegli po włócznie o dwóch grotach, które leżały w pobliżu upraw, i wygonili elfa z miasta.
Jednak Eanwel nie chciał odpuścić. Czuł, że ma wreszcie cel, którego pragnie, do którego dąży. Chciał zaimponować śmiertelnym, by ci nauczyli go panować nad naturą.
Niektórzy powiadają, że pragnął później wrócić z nową wiedzą w góry i sprawić, by Śnieżne Elfy żyły w dostatku i bogactwie – jednak nie wiem, czy jest to prawda. Przodkowie nie wyjawili mi tej części legendy.
I najdzielniejszy z elfów udał się do lasu w pobliżu miasta, by zapolować na zwierzynę, wszak plany obmyśla się najlepiej z pełnym żołądkiem. Gdy wracał ze zdobyczą, napotkał człowieka z ogoloną głową, odzianego jedynie w szarą szatę. Był to wędrowny asceta.
Mędrzec od razu spostrzegł, że serce elfa jest pełne trosk, spytał go więc o nie. Pałający gniewem Eanwel w krótkich słowach wyjaśnił, co stało się, gdy przybył do miasta oraz jaki jest jego cel.
Asceta roześmiał się głośno, a następnie wytłumaczył elfowi, na czym polegał jego błąd. Pierworodny myślał, że ludzie przyjmą go z otwartymi rękoma, ponieważ jest dzielny lub silny. Tymczasem dla śmiertelnych cnota honoru, odwagi czy mocy jest nieistotna, liczy się coś innego: złoto.
I Eanwel popadł w rozpacz. Śnieżne Elfy nie posiadały złota, bo nigdy nie było im ono potrzebne. Wtedy to asceta opowiedział o opuszczonej krasnoludzkiej kopalni, w której znajdowała się żyła Płynnego Złota, coś, czego ludzie pożądali ponad wszystko. Ponoć wystarczyło kilka kropel, by zdobyć szacunek każdego śmiertelnika.
I wyruszył Eanwel ku sierocej skarbnicy, z nadzieją, że zdobędzie to, na czym zależy ludziom. Jego podróż trwała wiele dni i wiele nocy. Czasem głodował, czasem marzł, jednak podążał niestrudzenie do swego celu.
Po długiej wędrówce wreszcie odnalazł wejście do kopalni. Bez wahania zanurzył się w mroczną otchłań, by odszukać Płynne Złoto.
Im niżej schodził, tym bardziej czuł moc płynącą ze skarbu. Jednak zaczęło dziać się coś jeszcze. Mroczna magia tego miejsca sprawiała, że im głębiej w podziemia zapuszczał się elf, tym słabiej pamiętał powierzchnię.
I tak po kilku dniach wędrówki elf zapomniał o życiu łowcy, ośnieżonych szczytach gór, nawet o chęci zaimponowania ludziom. Jego umysł przepełniało jedynie Płynne Złoto, które stało się celem samym w sobie.
W tym czasie Eanwel ani trochę nie przypominał już najdzielniejszego z elfów. Jego ciało stało się słabe i wychudzone, zniknęła pewność siebie, która zawsze przepełniała migdałowate oczy, a noszony z dumą strój łowcy stał się teraz nic nieznaczącymi łachmanami.
Elf stawał się coraz słabszy, aż w końcu, pewien swej porażki, upadł na zimną, czarną skałę. Wtedy to dostrzegł w oddali nikłe światło. Ostatkiem sił pobiegł w jego stronę, by trafić do ogromnej pieczary, rozświetlonej złotym światłem przepływającej przez środek rzeki. Rzeki złota.
I tak Eanwel odnalazł cel swojej podróży. Jedyną rzecz, o której jeszcze pamiętał. Gdy zanurzył palce w rozlewającym się leniwie żółtym płynie, poczuł przyjemny chłód. Spróbował nabrać ciecz w ręce, ale ta wypłynęła mu między palcami. Zdarł więc z siebie koszulę, by ją napełnić drogocennym skarbem, jednak i to okazało się bezskuteczne. Wreszcie wylał resztki wody z bukłaka i podstawił go pod prąd złotej rzeki… jednak Złoto w ogóle nie wpływało do środka.
Eanwel próbował najróżniejszych sposobów, ale za każdym razem drogocenny skarb wypływał i wracał do koryta. Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące… Mroczna magia złocistej cieczy utrzymywała Pierworodnego przy życiu, sprawiając, że nie musiał pić ani jeść. Był zawieszony na granicy śmierci i pochłonięty całkowicie swoim jedynym celem, którego nie mógł osiągnąć.
I tak trwał Eanwel niezliczoną ilość dni, do reszty zniewolony ułudą chimerycznej magii.

Gdy po wielu latach Eanwel, jak zawsze, próbował uchwycić Płynne Złoto, usłyszał nagle swoje imię. Zamarł, myśląc, że się przesłyszał, lecz po chwili usłyszał je raz jeszcze. Poczuł, jak coś dzieje się z jego duszą, zupełnie jakby ktoś przedarł się przez zakrywającą oczy zasłonę.
Elf podniósł głowę i spostrzegł na drugim brzegu kapłankę Księżycowej Bogini. Była to Mane, dziewczyna z jego plemienia, która teraz, jak widać, poświęciła życie dla świata nadprzyrodzonego.
Jednak po chwili Eanwel znów wrócił do wcześniejszego zajęcia. Żółty blaski bijący od Płynnego Złota był tak silny, że magia kapłanki nie była w stanie oswobodzić rodaka z mocy uroku.
Wtedy to Mane odrzuciła swe szaty, by te nie krępowały jej magicznej aury i naga stanęła przed Eanwelem, w swej czystości skupiając całą moc na zdjęciu zeń uroku.
Elf poczuł się, jakby wybudzono go z długiego snu. Dopiero teraz mógł zdać sobie sprawę z pułapki Płynnego Złota oraz bezsensu pracy, którą wkładał w próby pochwycenia żółtej cieczy. Poczuł też głód i pragnienie, poczuł, że wraca do życia.
– Dlaczego to robisz? – spytał z trudem najdzielniejszy z elfów. – Dlaczego narażasz życie dla kogoś takiego jak ja? Opuściłem własny lud, by wkupić się w łaski śmiertelnych. Ostatecznie stałem się tym, co widzisz. Niewolnikiem Płynnego Złota.
– Nie pamiętasz mnie – odparła kapłanka – lecz twoja twarz jest mi znana od dawna. Odkąd pierwszy raz cię zobaczyłam, stałeś się bliski memu sercu, ale nigdy nie miałam odwagi ci o tym powiedzieć, ani nawet do ciebie podejść.
Eanwel oczywiście nie pamiętał Mane. Zawsze cieszył się dużym powodzeniem, jednocześnie nie przykładając większej wagi do otaczającego go orszaku wielbicielek.
– Kiedy odszedłeś – mówiła dalej kapłanka – poprzysięgłam wbrew woli Śnieżnych Elfów, że cię odnajdę. Udałam się do krainy śmiertelnych i przez wiele lat tropiłam, pytałam i kluczyłam, aż w końcu osiągnęłam swój cel.
Mane podeszła powoli do Eanwela i zaplotła palce na jego szyi.
– Teraz – szepnęła mu do ucha – czas na twój krok. Odegnałam od ciebie magiczną zasłonę, ale moje moce słabną. Tylko twoja wola jest w stanie zniszczyć urok i uwolnić cię z okowów Płynnego Złota. Chodź ze mną, odejdźmy stąd, daleko w las…
W tym momencie Eanwel uświadomił sobie, że sens jego życia, zdobycie Płynnego Złota, był tym, co trzymało go w pułapce bierności. Przebywając na brzegu rzeki żółtego płynu, doskonale wiedział co, go spotka jutro, pojutrze, za miesiąc i za rok. Wszystko było przewidywalne, niezaskakujące… Myśl o wyzwoleniu z matni uroku niosła za sobą wolność, podążanie za tym, co nieznane, dążenie do nowych celów.
Eanwel chwycił Mane za ramiona po czym… cisnął ją w sam środek rzeki.

Nim kapłanka zdążyła utonąć, elf znów wpadł w stare koleiny, zatopił się w ciepłych objęciach uroku, by po wsze czasy próbować zdobyć Płynne Złoto. Wybrał je, ponieważ było to dla niego wygodne. Nie musiał planować, nie musiał trudzić się przeciwnościami losu, trwał jedynie w sieci marazmu, niczym w pułapce ogromnego pająka.
I po dziś dzień Eanwel klęczy na skraju rzeki Płynnego Złota i próbuje na wszelkie sposoby zdobyć choćby kilka kropel…

Co zaś się tyczy Mane, legenda o tym nie wspomina, ale wierzę, że Księżycowa Bogini pochwyciła ją, i wyrwała z toni złotej śmierci, po czym pozwoliła udać się daleko w las, gdzie czekał już na nią nowy początek, nowe wyzwanie.


ARHIZ

Ps. Link do oryginału.

sobota, 3 grudnia 2016

Aztekowie i Ludzie zza Wielkiej Wody

Podróż...

Najpierw obok wyspy plemienia Tainów, później wzdłuż brzegu Odrodzonego Imperium Majów, a następnie przez bezkres Wielkiej Wody, aż do Wysp Nowego Trójprzymierza, zwanych przez tubylczych dzikusów Islas Canarias.
A później ostatecznie do Nowego Tenochtitlan, zwanego przez miejscowych Espanya.

Gdy Tlacaelel dotknął stopą suchego lądu, wyszczerzył szeroko białe zęby. Czuł jak rozgrzany piasek zamorskiej prowincji dodawał mu sił, równie mocno jak ten w ojczystym Cihuatlan.
Zielony potrójny pióropusz od razu został zauważony przez komitet powitalny. Fakt przybycia do kolonii samego Cihuacolatl, wicekróla i naczelnego generała, był wielkim wydarzeniem. Był koniecznością.

Brzeg morza zdawał się zakryty zwartym, żółtym parawanem. Setki trapezowatych żagli powiewało w równych rzędach, zawstydzając rozmiarami lokalne portowe łodzie. Kolejne ogromne dalekomorskie statki typu Wężowe Canoe dobijały do brzegu, by ze swoich pękatych kadłubów wylewać rzeki wojowników, które formowały zwarty szyk na gigantycznej, wykładanej kamieniem grobli.
Wielki generał-wicekról Tlacaelel stąpał dumnie na czele potężnej armii, podnosząc obsydianowy miecz, starożytną broń będącą dziś jedynie symbolem wojskowej rangi. Zewsząd dobiegał zgiełk wiwatującego tłumu.
Wicekról z podziwem patrzył na krajobraz Espanyi. Równe, rozciągające się po obu stronach grobli rozgałęzione kanały wodne, tworzyły przypominające pajęczyny wzory. Na horyzoncie zaś majaczyła piramidalna Druga Coateocalli, wzniesiona na rozkaz samego Montezumy świątynia poświęcona wszystkim bogom.

- Ximopanōltih, bądź pozdrowiony, o wielki wicekrólu! Serce, krew! - zagrzmiał odziany w złote szaty kapłan, podając Tlacaelelowi czarkę z kakao. Generał zanurzył usta w świętym napoju. Tutejsze ziarno kakaowca było sprowadzane aż zza Wielkiej Wody, wiedział o tym każdy, kto odznaczał się bardziej wyrafinowanym podniebieniem. Wicekról powoli opróżnił naczynie, po czym złożył je na, pomalowane na czarno, dłonie akolity. Możni ruszyli w stronę świątyni.
- Wciąż powstają nowe kanały - rzekł dumnie kapłan, wskazując na otaczający groblę system rowów. Tlacaelel zwrócił uwagę na liczne trójkątne wysepki, do których ozdobienia nie poszczędzono barwnych kwiatów.
- Jeszcze sto lat temu był to kraj dziki i pogański - ciągnął duchowny. - Wyobraź sobie, o wicekrólu, że tutejsi używali koła w celach transportowych. Korzystali też ze specyficznych naziemnych dróg, specjalnie przeznaczonych do wyposażonych w koła toboganów, zaprzężonych w ogromne psy.
- Co za plugastwo - skrzywił się wicekról.
- Na szczęście nasza misja cywilizacyjna przynosi sukcesy, a Nowe Tenotchitlan jest tego przykładem. Drogi rozkopaliśmy, domy i świątynie zburzyliśmy a koła trafiły tam, gdzie ich miejsce. Do świątynnych kalendarzy.
Słuchający słów kapłana generał był dumny ze swojego narodu, z wielkich Mexico. Czuł autentyczną radość, kiedy myślał o tym, jak dzięki kulturze i mądrości jego krajanów, pogańskie narody na krańcu świata zyskują szansę wyrwania się z mroków ignorancji i podążenia w stronę światła cywilizacji.
Twarz duchownego przyjęła poważniejszy wyraz.
- Jednak doskonale wiesz, o wicekrólu, że nie ściągnęliśmy cię tutaj po to, by chwalić się naszymi osiągnięciami. Niestety...
- Raporty są bardzo oszczędne. Ilu ich jest? Czy naprawdę nie są ludźmi? - Oczy Tlacaelela rozbłysły. W ojczystych stronach osiągnął wszystko, pnąc się na wyżyny hierarchii. Nowy kontynent oferował zupełnie nieodkryte możliwości wykazania się... i zdobycia jeszcze większej sławy. - Niestety nie wiemy zbyt wiele - odparł duchowny. - Ci co przeżyli, wspominają o białych, pokrytych stalą potwornych ludziach-jeleniach. Nie wiemy ile w tym prawdy, ale liczby, o których pisaliśmy, są prawdziwe. Straciliśmy cały oddział Kojotów, połowę Czaszkowych Wojowników i jedną trzecią włóczników. Musieliśmy wycofać wojska z głębi kontynentu, by chronić zachodnie tereny. Obecnie nie wiemy, co dzieje się w naszych posiadłościach na wschodzie.
- Czymkolwiek są, posmakują gniewu bogów. Wyruszamy z samego rana.

******

Im dalej na wschód, tym bardziej dziko. Coraz mniej kanałów wodnych, coraz mniej typowej dla ludu Mexico zabudowy.
Wicekról i jego wojownicy szli dumnie przez obcą krainę, w nieznane. Zwarty las pióropuszy i proporców, szeleszczący i grzechoczący, nie pasował do tutejszej okolicy, szarej i posępnej. Nawet niebo nie dodawało otuchy, zakrywał je ciasny całun chmur. Czyżby nawet Głodne Słońce nie zaglądało w te strony?
Na niewielkim wzgórzu rozciągał się częściowo zrujnowany zamek, a trochę niżej pogańska świątynia. Tlacaelel spoglądał z ciekawością na dziwaczną architekturę, szarą i kwadratową, kojarzącą się nieco ze skalnymi formacjami. Szczególną uwagę zwracał na siebie dach świątyni, zwieńczony pogańskim symbolem zwanym przez miejscowych Kreuz. Fakt, że tubylcy wznosili tak okazałe budynki sugerował, że pomimo niskiego stopnia rozwoju musieli posiadać sporą wiedzę matematyczną.

Późniejsza droga wiodła przez las. Przysadziste, posępne drzewa miały liście w kształcie igieł. Wszędzie dominowały odcienie brązu, szarości i ciemnej zieleni. Jaskrawe stroje wojowników Mexico kontrastowały z każdym elementem otoczenia. Zupełnie, jakby cała kraina chciała wykrzyczeć - nie pasujecie tutaj, jesteście nie z tego świata! Odejdźcie!
Jednak wicekról i jego wojownicy wciąż podążali na wchód. Z czasem tereny stały się całkowicie dzikie i opustoszałe. Jedynymi towarzyszami były podróży porośnięte mchem konary, które co rusz wyłaniały się z gęstej mgły. Raz z prawej, raz z lewej. Z każdą chwilą widoczność stawała się coraz gorsza.
Armia tonęła w białych oparach. Otwierający pochód wojownicy nie byli w stanie dostrzec swoich kompanów z ostatnich szeregów, toteż Wicekról zarządził by zamykający z tyłu szyk Czaszkowi Wojownicy co sto oddechów sygnalizowali swoją pozycję. Grobową ciszę przerywały jedyne ciche pobrzękiwania ozdób oraz odzywające się co jakiś czas grzechotki. Mgła snuła się na tyle nisko, że pozwalała wychylać się co wyższym, szpiczastym czubkom drzew, niczym grotom włóczni gotowym do przyjęcia intruzów... którymi bez wątpienia byli Mexico.
Coś wisiało w powietrzu.

Z czasem drzew było coraz mniej, aż w końcu zniknęły całkowicie. Pozostała tylko mgła i brązowa, gdzieniegdzie pokryta mchem ziemia. Generał zakładał, że musieli wejść na jakąś polanę, ale mógł jedynie zgadywać jej rozmiary. Mleczna ściana mgły uniemożliwiała nawet pobieżne oględziny.

Szczęk stali, cisza


- Gdzieś tu są... - szepnął do siebie Tlacaelel, po czym z całej siły zaczął wygrywać grzechotką sygnał: formacja iguany.
Posiadający parasolkowate ozdoby wojownicy błyskawicznie wyskoczyli naprzód, tworząc podwójną, naszpikowaną grotami włóczni ścianę.
W kilka chwil wojsko przyjęło kształt kolczastego koła, a barwne pióropusze poszczególnych rodzajów wojowników utworzyły skomplikowaną mozaikę. Wszechobecny wypadkowy dźwięk setek dzwoniących koralików i szeleszczących piór ustał wraz z ostatecznym uformowaniem się szyku.

I znów nastała cisza.

Wicekról wpatrywał się w ścianę bieli, czując jak serce podchodzi mu do gardła. Nie wiedział z kim będzie walczył, ale jednego był pewien, byli blisko.

Nagle ziemia zaczęła lekko drżeć, a powietrze wypełnił odgłos przywodzący na myśl mknące stado bizonów.
Tlacaelel słyszał coraz szybsze i bardziej nierówne oddechy towarzyszy. Mgła wciąż stanowiła jednolitą kurtynę.

Christ ist erstanden
Von der Marter alle;
Des solln wir alle froh sein,
Christ will unser Trost sein.
Kyrieleis.

Grube, niskie głosy zdawały się dobiegać z każdej strony jednocześnie. Posępna, bucząca pieśń narastała wraz z drżeniem ziemi i odgłosem pędzącego stada. Byli tu, byli wszędzie. Byli coraz bliżej.

Nagle z mgły zaczęły wyłaniać się kontury wojowników. Potężnych postaci poruszających się na czterech nogach. Wielu z nich trzymało nad prostokątnymi głowami ogromne miecze.

Zwarta grupa potworów uderzyła z północy niczym polujący jaguar, łamiąc szyk zaskoczonych włóczników. Ku przerażeniu Mexico, spod białych strojów połyskiwały zimno... stalowe kończyny. Istoty były na tyle duże, że bez problemu cięły z góry długimi, kanciastymi mieczami. Wysokie cztery nogi sprawiały, że tułów potwora zaczynał się na wysokości ludzkiej głowy.
Tlacealel wiedział, że pozostało mu tylko kilka chwil, by przeważyć szalę zwycięstwa na swoją korzyść. I wtedy usłyszał za plecami parsknięcie. Odruchowo uskoczył w bok unikając ciosu, pochwycając w międzyczasie od martwego kompana włócznię. Przez wzgląd na gabaryty wroga, ta broń jako jedyna wydawała się odpowiednia. Potwór ponownie zamachnął się mieczem.
- Czymkolwiek jesteś, twoim słabym punktem musi być krtań - syknął generał, po czym z całej siły pchnął w stronę szyi stalowego monstra. Wielki miecz wbił się w ziemię, a zaraz później... spadła metalowa istota. Spadła.
Wicekról wykonał kilka głębszych oddechów. Spod stalowego hełmu z symbolem Kreuze płynęła struga krwi. - To są zwykli ludzie... To są zwykli ludzie - wyszeptał, by chwilę później ryknąć co sił - To są zwykli ludzie! - Grzechotki! Czaszkowi i Kojoty, odwrót. Włócznie na przód, formacja Ptasi Klucz!
Rytmiczny sygnał z trudem przebił się przez bitewny gwar. Wojownicy Mexico poczuli, jakby ktoś wybudził ich ze snu. Złamany szyk zaczął powoli powracać do oczekiwanego kształtu, a pomiędzy wrażą kawalerią a dokonującymi odwrót oddziałami Mexico, zaczęła rosnąć żywa, kłująca setką grotów zapora.
Tlacealel usiadł na ramionach Wojownika-kojota, a ten starał się stanąć jak najwyżej. Generał wymachiwał obsydianowym mieczem, w drugiej ręce trzymał ociekającą krwią głowę Stalowego Wojownika.
- To są zwykli ludzie! To są zwykli ludzie! - zaczęli skandować wojownicy.
- Kije Ogniste! - zagrzmiał Wicekról.
Jeźdźcy nie mogli podejść bliżej, ponieważ stanął im na drodze żywy mur włóczników, grożących grotami nie mniej strasznymi niż zęby samego Quetzalcoatla, Pierzastego Węża. Pozwolili w ten sposób, by za ich plecami uformowało się pięć rzędów Czaszkowych Wojowników.
Kije Ogniste były teraz wycelowane wprost w plecy włóczników.
- Ptaki Odlatują! - rozkazał generał.
Zwarta ściana włóczników podzieliła się na dwie części. Biegli ile sił w nogach, by jak najszybciej zejść z linii wzroku Czaszkowych Wojowników. Ci, którzy wiedzieli, że nie zdążą, padali na ziemie.
Zaskoczeni Stalowi Wojownicy, tratując część włóczników, ruszyli przed siebie. Wprost na Czaszkowych Wojowników.

Huk.
Kije Ogniste rozbłysły jasnymi płomieniami, by zgasnąć po czasie szybszym niż jeden oddech.
A później jeszcze raz i jeszcze raz.
Pięć następujących po siebie salw.

Wiele metalowych ciał runęło na ziemię. Wierzchowce Stalowych Wojowników wpadły w popłoch, próbując rozbiec się na wszystkie strony. Jednak dwie grupy włóczników zdążyły już uformować po obu stronach szyki, które uniemożliwiały ucieczkę na boki.

Huk.
Kije Ogniste po raz kolejny zionęły płomieniami.

Ci, którzy jeszcze trzymali się wierzchowców, zostali dobici przez włóczników. Reszta uciekła w popłochu na północ, przez lukę, którą zostawił im Wicekról, by powiedzieli swoim co ich czeka.
Grzechotki wygrywały dziką melodię, co rusz zwalniając i przyspieszając.
- Tlazohcamati Cihuacolatl! Chwała Wicekrólowi! - skandowali wojownicy Mexico.
Generał uciszył ich gestem.
- Wielcy wojownicy! - zawołał. - Ci, którzy przeżyli, i ci, którzy polegli Kwiecistą Śmiercią. Przekonaliśmy się, że czworonożne stalowe potwory są niczym więcej, niż zakutymi w stal ludźmi, dosiadającymi wielkich dziwacznych psów. A to oznacza, że pokonamy ich jak pozostałych. Na gruzach ich posiadłości postawimy nasze miasta, poprzecinamy ich drogi kanałami, a nimi samymi nakarmimy Głodne Słońce!
- Tlazohcamati Cihuacolatl! Chwała Wicekrólowi! - zagrzmiały ponownie setki gardeł wojowników Mexico.

- Kapłanie - Tlacealel przywołał gestem mężczyznę o długich, zlepionych czerwoną mazią włosach. - Nuć pieśń, syp kwiaty.
Duchowny skinął głową, po czym skierował się w stronę ciał zabitych Mexico, które były składane w jedno miejsce.

Ye maca timiquican
Ye maca topolihuican
Być może nie umrzemy,
Być może nie zginiemy.

W czasie gdy kapłan deklamował poezję na część poległych, Wicekról oddalił się i wszedł na niewielkie wzniesienie. Mgła rozrzedziła się na tyle, że było widać całe pole bitwy. Dalej zaś, na północy, widniał posępny szary zamek. Zamek Stalowych Wojowników.
Generał wciąż trzymał odciętą głowę w hełmie. Spojrzał na złoty symbol Kreuze, który zdobił przód hełmu.
- Wy, ludzie z Nowego Lądu, nie jesteście tacy głupi - Tlaceal mówił do głowy, jakby była starym druhem.
- Widzisz, wiele rzeczy nauczyliśmy się od Majów. Kilkaset lat temu ich cywilizacja stała na skraju zagłady, ponieważ zabrakło jedzenia. Sami sobie zgotowali ten los, sadząc nadmiernie drzewa kauczukowe i nierozważnie zmieniając bieg rzek. To było w Czasach Brązu, wiele lat temu. Widzisz, gdyby jednak cywilizacja Majów upadła tak wcześnie, my, Mexico, nie moglibyśmy korzystać z ich dorobku. Nie znalibyśmy stali, prochu, kompasu. W miejscu, gdzie narodziło się nasze imperium, zastalibyśmy jedynie technologię obróbki brązu.
Generał złapał oburącz ściętą głowę i wyciągnął ją przed siebie, zupełnie jakby chciał pokazać zmarłemu panoramę.
- Popatrz... Myślę, że gdyby Majowie nie pozbierali się po tym upadku, losy potoczyłyby się inaczej. To my bylibyśmy dzikusami, a wy, Ludzie zza Wielkiej Wody, przypłynęlibyście do nas. Zburzylibyście nasze piramidy, zasypali nasze kanały wodne, a tym, którzy przeżyli, odebralibyście nawet dusze, sprawiając, że jak wy wznosiliby szare świątynie ze znakiem Kreuze.


ARHIZ