tag:blogger.com,1999:blog-37353030695548474142024-03-19T01:05:35.417-07:00Wachlarzem o aloesBlog poświęcony fantasy i science fiction.
Większość napisanych przeze mnie historii - choć nie wszystkie - dzieje się w moim autorskim uniwersum, Świecie Ayanāńskim. Co nieco dla siebie znajdą też fani serii The Elder Scrolls, a także wszyscy inni, których interesuje szeroko pojęta fantastyka.
ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.comBlogger33125tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-20662222791525150272019-05-27T08:36:00.000-07:002019-05-27T08:36:16.554-07:00Ciemność, promieniowanie i świecące wieże<a href="https://www.deviantart.com/arhiiz/gallery/64451050/Ayanaa-World-Architecture">!!!LINK DO WSZYSTKICH OBRAZKÓW!!!</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEisMTKxEDai2gF6SVfTHR-Eir3HdsZSQASKhRYSjoPpst_dKhtfg_OF_wEEjftepdPsyUvfo5nnk6O93dwI7NeCugHNQHdoDhjTRedN3QF9BCMg2JtR9moKZ_ZGddB6Ddey4PuS37cdprC8/s1600/Ajana+-+zeryyjczycy.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEisMTKxEDai2gF6SVfTHR-Eir3HdsZSQASKhRYSjoPpst_dKhtfg_OF_wEEjftepdPsyUvfo5nnk6O93dwI7NeCugHNQHdoDhjTRedN3QF9BCMg2JtR9moKZ_ZGddB6Ddey4PuS37cdprC8/s640/Ajana+-+zeryyjczycy.jpg" width="640" height="446" data-original-width="800" data-original-height="558" /></a></div> Trudno zaznaczyć na jednym obrazku obszary kontrolowane przez narody zeryjskie. Na przestrzeni stuleci granice zmieniały się, to poszerzały, to znów zwężały. Państwa zeryjskie, pomimo unikalnej kultury, najczęściej wlicza się do kręgu cywilizacji anańskiej.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dd3gesq-68b854ae-2b7e-43a6-bd48-0b7e2251e6da.png?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7InBhdGgiOiJcL2ZcLzIzOWI1ZTQ3LWQ1MjQtNDg5Yi05YmY0LThiMzIzNjQ0YjA3NlwvZGQzZ2VzcS02OGI4NTRhZS0yYjdlLTQzYTYtYmQ0OC0wYjdlMjI1MWU2ZGEucG5nIn1dXSwiYXVkIjpbInVybjpzZXJ2aWNlOmZpbGUuZG93bmxvYWQiXX0.nTpHslslTcnFej-5_RU5IbQ81j-zE4W1_-ZnYy0N3mA" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dd3gesq-68b854ae-2b7e-43a6-bd48-0b7e2251e6da.png?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7InBhdGgiOiJcL2ZcLzIzOWI1ZTQ3LWQ1MjQtNDg5Yi05YmY0LThiMzIzNjQ0YjA3NlwvZGQzZ2VzcS02OGI4NTRhZS0yYjdlLTQzYTYtYmQ0OC0wYjdlMjI1MWU2ZGEucG5nIn1dXSwiYXVkIjpbInVybjpzZXJ2aWNlOmZpbGUuZG93bmxvYWQiXX0.nTpHslslTcnFej-5_RU5IbQ81j-zE4W1_-ZnYy0N3mA" width="640" height="232" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a></div> Wszystkie narody zeryjskie mają swój początek w starożytnym państwie Zer, położonym na wyspie o tej samej nazwie, daleko na wschodzie kontynentu. Wyspa Zer wraz z okolicznymi terenami, określana jest mianem Mrocznych Pól. Rosnące tu grzyby rozpylają wysoko nad ziemią zarodniki, które kumulują się pod postacią chmury. Dlatego ojczyzna Zeryjczyków tonie w wiecznym mroku. Jedynym źródłem światła są tutaj grzyby, wokół których kłębią się lokalne rośliny, blade, powyciągane i wiecznie głodne słońca.<br />
Kraina odcisnęła piętno i na samych Zaryjczykach. Ich twarze są blade, włosy szare, a oczy jednolicie białe, nieprzystosowane do ostrego dziennego światła. Zeryjczyk, który poza ojczyzną chroni oczy pod specjalną maską lub za kawałkiem cienkiego materiału, nie jest więc niczym niezwykłym. Ostre światło nie przeszkodziło jednak podbić starożytnemu Zerowi niemal całego kontynentu, aż po sam daleki zachód. Legendy głoszą, że wszystkie najważniejsze bitwy wygrywali podczas najciemniejszych nocy.<br />
Budowle zeryjskie to przede wszystkim ogromne rodowe posiadłości i zamki, w których mieszkają często całe klany. Budynki zdobi się specjalnym barwnikiem pozyskiwanym ze świecących grzybów lub, na co pozwalają sobie tylko najbogatsi, za pomocą rzadkich świecących kamieni. Dominujące kolory to turkus – symbol szlacheckiego pochodzenia – oraz ciemna zieleń oznaczająca ojczyznę.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dd2tk20-38faa55b-ef67-4d7a-800a-b648cc7ad016.png/v1/fill/w_1920,h_696,q_80,strp/zarah_castle_by_arhiiz_dd2tk20-fullview.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kZDJ0azIwLTM4ZmFhNTViLWVmNjctNGQ3YS04MDBhLWI2NDhjYzdhZDAxNi5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.ru_-swn9FO8Wn55NVruQT-6L3RK7vvrN7f-ZM4MdkSY" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dd2tk20-38faa55b-ef67-4d7a-800a-b648cc7ad016.png/v1/fill/w_1920,h_696,q_80,strp/zarah_castle_by_arhiiz_dd2tk20-fullview.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kZDJ0azIwLTM4ZmFhNTViLWVmNjctNGQ3YS04MDBhLWI2NDhjYzdhZDAxNi5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.ru_-swn9FO8Wn55NVruQT-6L3RK7vvrN7f-ZM4MdkSY" width="640" height="232" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a></div> Z czasem, gdy Zeryjczycy budowali swoje imperium, zaczęli zajmować ziemie na skraju zarodnikowej chmury, gdzie docierało już o wiele więcej światła [panował swoisty półmrok]. Na tyle dużo, by móc hodować rośliny uprawne. Lokalna ludność, blisko spokrewnieni z Zeryjczykami Zarahańczycy, szybko przejęła funkcję klasy rolniczej, która zajmowała się zaopatrzeniem wciąż rosnącego imperium zeryjskiego. Przeprowadził się też tutaj niejeden zubożały szlachcic, by rozpocząć nowe życie jako rolnik.<br />
Zarahańczycy są podobni do Zeryjczyków, ale ich oczy są szare, z widoczną tęczówką. Nie mają większych problemów z tolerowaniem dziennego światła słonecznego, ale wciąż widzą dobrze w ciemnościach.<br />
Pierwotna architektura zarahańska nie odstawała od tego, co można było zobaczyć na samej wyspie Zer. Tereny te trafiały jednak przez kolejne stulecia pod panowanie różnych mocarstw, największe piętno odcisnęła zaś dominacja pustynnej Ha-Adżany. W efekcie powstała unikalna, eklektyczna architektura łącząca motywy zeryjskie, anańskie i adżańskie. Wyjątkowe, zwieńczone kopułą wieże to jeden z najbardziej charakterystycznych elementów krajobrazu Zarahu oraz jeden z głównych symboli narodowych jej mieszkańców. Wiodące kolory to czerwień, symbolizująca energię i szczęście [wpływy anańskie] i zieleń utożsamiana z narodem zarahańskim.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dcp9i4w-965ee722-d404-4f4d-943a-823401a1fbdb.png/v1/fill/w_1920,h_696,q_80,strp/castle_scyadya_by_arhiiz_dcp9i4w-fullview.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY3A5aTR3LTk2NWVlNzIyLWQ0MDQtNGY0ZC05NDNhLTgyMzQwMWExZmJkYi5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.UEUG2rketyW3gAeornWRU_hI6Uq-zQ8nVFxzc-LC4SM" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dcp9i4w-965ee722-d404-4f4d-943a-823401a1fbdb.png/v1/fill/w_1920,h_696,q_80,strp/castle_scyadya_by_arhiiz_dcp9i4w-fullview.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY3A5aTR3LTk2NWVlNzIyLWQ0MDQtNGY0ZC05NDNhLTgyMzQwMWExZmJkYi5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.UEUG2rketyW3gAeornWRU_hI6Uq-zQ8nVFxzc-LC4SM" width="640" height="232" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a></div> Gdy imperium zeryjskie podbijało kolejne odległe terytoria, z czasem zaczęło brakować wojska, a tradycyjny model szlachty-wojowników musiał zostać zastąpiony przez nowy, bardziej efektowny, gdzie możni jako generałowie stali na czele poborowych wojsk. Głównym trzonem zmodernizowanej armii byli zarahańscy kosynierzy rekrutowani wśród rolników. Tani, liczni i nieźle przeszkoleni. Jedno z Zarahańskich plemion wybijało się ponad przeciętność jeśli chodzi o wojaczkę – był to waleczny klan Scyadyów. Plemię szybko zdało sobie sprawę, że walka idzie im o wiele lepiej niż uprawa roli, toteż zaciągali się do zeryjskich legionów masowo, całymi rodzinami. Gdy Zeryjczycy zaczęli kolonizować wysunięte na dalekim zachodzi Martwe Ziemie, to właśnie Scyadyanie stanowi znaczącą większość wśród osadników. Przybysze znaleźli na miejscu trzy opuszczone metropolie, które ochrzczono mianem Martwych Miast. Z czasem imperium zeryjskie rozpadło się, a Scyadyanie pozostali w nowej ojczyźnie.<br />
Architektura scyadyańska jest fuzją tradycji z tym, co zastali osadnicy. Dobrze zachowane, ogromne metropolie należały niegdyś do potężnej rasy Magyusów. Scyadyanie przerobili je na własną modłę, dorabiając typowe dla kultury zeryjskiej trapezoidalne dachy, a czarny kamień zdobiąc tradycyjnymi wizerunkami bogów, wspólnych dla wszystkich narodów zeryjskich, lecz jedynie u Scyadyan występujących w roli zewnętrznych zdobień budynków. Dominujące kolory to czerń – symbol narodu scyadyańskiego – oraz złoto utożsamiane z dostatkiem i bogactwem.<br />
Martwe Ziemie od setek lat były skażone i opuszczone wskutek nieudanych eksperymentów Magyusów. Jednak Scyadyanie odkryli obecność drzew, które neutralizują promieniowanie. Dodatkowo poznali nowe, jadalne zboża dające bardzo wysoki plon. Pomimo niesprzyjających warunków potomkowie legionistów zbudowali potężne mocarstwo o prężnej gospodarce, które aż dwa razy było w stanie podbić ogromne obszary całego kontynentu, dorównując jeśli nie przerastając potęgę starożytnego imperium zeryjskiego.<br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-84840144052904367982019-05-19T10:08:00.001-07:002019-05-19T10:09:58.546-07:00Zikkuraty, klatki z kośćmi, pijawki i kaganki na dachach<a href="https://www.deviantart.com/arhiiz/gallery/64451050/Ayanaa-World-Architecture">!!!LINK DO WSZYSTKICH OBRAZKÓW!!!</a><br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgGONww2mPtLy06jHZGIEQJLs8wkcLh4vrt-pogV7ed5C6-epSC-TknEY45Kx3gUhjvMwtIL8n_sLBG5qXbchT4puJ8FownLMueGm0cd6lqaj3Y-2O2RTYa_5OI0_1PlMvMR8PjavI_dmGu/s1600/Ajana+-+dlugobrodzi.bmp" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgGONww2mPtLy06jHZGIEQJLs8wkcLh4vrt-pogV7ed5C6-epSC-TknEY45Kx3gUhjvMwtIL8n_sLBG5qXbchT4puJ8FownLMueGm0cd6lqaj3Y-2O2RTYa_5OI0_1PlMvMR8PjavI_dmGu/s640/Ajana+-+dlugobrodzi.bmp" width="640" height="446" data-original-width="1600" data-original-height="1116" /></a><br />
Czarnoocy, zwani też czasem długobrodymi, zamieszkują północną i północno-wschodnią część kontynentu. Tereny te klasyfikuje się jako cywilizację ashterańską, od państwa Ashtera: najpotężniejszego i najbardziej wpływowego mocarstwa czarnookich.<br />
<br />
<a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dbqdco7-4e2e8c6b-9b00-48a7-8d3e-684d276d8734.png/v1/fill/w_1920,h_696,strp/castle_ashtera_by_arhiiz_dbqdco7-fullview.png?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kYnFkY283LTRlMmU4YzZiLTliMDAtNDhhNy04ZDNlLTY4NGQyNzZkODczNC5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.dL-ZIigQk2CrMr_FtTr8u4ultkxqeqvn3sgTTOj5BNU" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dbqdco7-4e2e8c6b-9b00-48a7-8d3e-684d276d8734.png/v1/fill/w_1920,h_696,strp/castle_ashtera_by_arhiiz_dbqdco7-fullview.png?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kYnFkY283LTRlMmU4YzZiLTliMDAtNDhhNy04ZDNlLTY4NGQyNzZkODczNC5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.dL-ZIigQk2CrMr_FtTr8u4ultkxqeqvn3sgTTOj5BNU" width="640" height="232" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a><br />
Ashteranie to naród kupców i badaczy. Ich państwo – na mapce zaznaczony obszar na wschód od gór – zwane jest czasem stolicą mądrości, ale już na pierwszy rzut oka widać, że nie wiedza, lecz handel stanowi tutaj najwyższą wartość. Mieszkańców Ashtery charakteryzuje jasna skóra, jednolicie czarne, „sarnie” oczy i czarne włosy. Czułki są zredukowane do dwóch malutkich guzków przy brwiach. Długie brody ”przyozdobione” są często specjalnie hodowanymi, barwnymi pijawkami.<br />
Najbardziej charakterystyczny element ashterańskiego budownictwa to masywne zwieńczenie zwane tiarą, ponieważ przypominają nakrycia głowy możnych. Monumentalne konstrukcje symbolizują opiekę państwa i bogów, która ma rozciągać się nad mieszkańcami niczym cień potężnych budowli: urzędów, świątyń, karawanserajów i izb handlowych. Tiary przyozdobione są często wiszącymi lampami, kadzidłami czy kagankami. Mogą symbolizować światło wiedzy, sprowadzić przychylność bogów, a czasem nawet pali się w nich specjalne zioła, by zapobiegać epidemiom. Złośliwcy powiadają jednak, że najbliżej tym ozdobom do kupieckich szal.<br />
Dominujące kolory to fiolet oznaczający bogactwo, biel lub złoto utożsamiane z wiedzą i turkus – symbol sprawiedliwych rządów.<br />
<br />
<a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dcwwept-7d7e356f-9cce-40d4-a4b9-4a16f7bab431.png/v1/fill/w_1920,h_697,q_80,strp/sheykukan_castle_by_arhiiz_dcwwept-fullview.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk3IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY3d3ZXB0LTdkN2UzNTZmLTljY2UtNDBkNC1hNGI5LTRhMTZmN2JhYjQzMS5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.fLt2-1oJObbK97WA958fW6wSJq3FkK6o3DRdNGCl6T4" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dcwwept-7d7e356f-9cce-40d4-a4b9-4a16f7bab431.png/v1/fill/w_1920,h_697,q_80,strp/sheykukan_castle_by_arhiiz_dcwwept-fullview.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk3IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY3d3ZXB0LTdkN2UzNTZmLTljY2UtNDBkNC1hNGI5LTRhMTZmN2JhYjQzMS5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.fLt2-1oJObbK97WA958fW6wSJq3FkK6o3DRdNGCl6T4" width="640" height="232" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a><br />
Pod względem fizjonomii Sheykukanin od Ashteranina różni się tym, że ten pierwszy nosi brodę, a czasem i włosy, splecioną w co najmniej jeden warkocz. Sheykukanie, podobnie jak ich kuzyni, znani są z zamiłowania do handlu, ale są też bardzo blisko związani z morzem i rybołówstwem. Pomimo znacznego pokrewieństwa oba narody nigdy nie pałały do siebie miłością, a bardzo szybko podbici Sheykukanie nie stronili od partyzanckich działań niepodległościowych. Ostatecznie dopięli swego, kolonizując nowe ziemie po wygranej wojnie z Taranami. Po zasiedleniu Półwyspu Wiatrów [na mapce najbardziej wysunięty na północ półwysep] musieli jednak częściowo porzucić wyniesione z ojczyzny ashterańskie wzorce na rzecz adaptacji do nowych, o wiele chłodniejszych warunków. W efekcie powstała późna architektura sheykukańska, będąca połączeniem tradycji Ashtery i pragmatyzmu podbitych Taran. Widać jednak, że mimo warunków Sheykukanie starali się zachować elementy typowe dla swojej kultury, np. tylko lekko zmodyfikowali tiary, skazując się na klątwę wiecznego odśnieżania. Początkowym powodem była chęć zaznaczenia opozycji „cywilizowanego” Sheykuku w stosunku do ”barbarzyńskich” Taran [co miało także znaczenie praktyczne – wojska mogły szybko rozpoznać do kogo należy osada], później nowe standardy budownictwa stały się częścią tożsamości narodowej.<br />
Dominujący kolor to turkus – zapożyczony z Ashtery symbol sprawiedliwych rządów.<br />
<br />
<a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dbqdcnt-7316e56a-f705-48b6-8a94-85128bd36cc7.png/v1/fill/w_1920,h_696,strp/castle_tara_by_arhiiz_dbqdcnt-fullview.png?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kYnFkY250LTczMTZlNTZhLWY3MDUtNDhiNi04YTk0LTg1MTI4YmQzNmNjNy5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.Q4-qlD2s9ryA1sqKFTLezc0tQ-wWPZUKY4_w1iO5LlY" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dbqdcnt-7316e56a-f705-48b6-8a94-85128bd36cc7.png/v1/fill/w_1920,h_696,strp/castle_tara_by_arhiiz_dbqdcnt-fullview.png?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kYnFkY250LTczMTZlNTZhLWY3MDUtNDhiNi04YTk0LTg1MTI4YmQzNmNjNy5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.Q4-qlD2s9ryA1sqKFTLezc0tQ-wWPZUKY4_w1iO5LlY" width="640" height="232" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a><br />
Wiele plemion Taran zamieszkiwało pierwotnie Półwysep Wiatrów. Północ zasiedlały klany wznoszące drewniane warownie i wysokie wieże, z których swoimi włościami zarządzali królowie-nekromanci, położoną w centrum półwyspu wielką knieję przemierzali łowcy-łucznicy, a południowe, graniczące z Wielkim Stepem tereny zamieszkiwały klany tak dzikie, że opisywane jako zwierzęta. Gdzieś pomiędzy funkcjonowali jeszcze Taranie Askadyjscy, znani z pomysłowo projektowanych osad i zamiłowania do pokoju.<br />
Historia pamięta jednak Taran głównie przez pryzmat jednego plemienia: Aśri. Klanu, którego wódz, Aśri-Tara, zjednoczył pozostałe rody i poprowadził ich do szeregów zwycięstw, tworząc tzw. Imperium Jednego Dnia.<br />
Klan Aśri podbijając kolejne szczepy, od każdego przejmował część tradycji. W efekcie powstały uzbrojone po zęby warownie-nekropolie, przyozdobione licznymi totemami podbitych klanów, nad którymi górowały specjalne kolumny z klatkami, w których trzymano kości przodków. Taranie wierzyli, że szczątki umarłych są źródłem mocy i umożliwiają obcowanie z duchami poległych wojowników.<br />
Dominujące barwy to biel – kolor kości niosący wieloraką symbolikę [m. in. rodzina i więź z przodkami], czerwień – utożsamiana w przymiotami wojny [odwaga, szał, honor] i błękit symbolizujący jedność tarańskich klanów.<br />
Sami Taranie nieco różnili się wyglądem od swoich kuzynów ze wschodu. Stare kroniki podają, że mieli co prawda jasną skórę, ciemne włosy i jednolicie czarne oczy, ale dodatkowo ich karki i ramiona zwieńczać miały liczne kolce i wypustki... nie wiadomo jednak, ile w tym prawdy.<br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-87227896355449846182019-05-11T15:36:00.000-07:002019-05-18T16:57:48.677-07:00Przez step i góry aż po cień pagody<a href="https://www.deviantart.com/arhiiz/gallery/64451050/Ayanaa-World-Architecture">!!!LINK DO WSZYSTKICH OBRAZKÓW!!!</a><br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjuHUFVuHr_QMAJ2Xxe2Jy8TdAngzTfjbY57orZNjdYiaypDxDWVptaRG4jo0icHrPD-vgnOcof85ulRujerTntDcDMZ9LOBt6Hd3e0Hcbef-dBs454mDTJ7KFXSqm02qdAKtezgq7HPXYB/s1600/Ajana+-+pioroglowi2.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjuHUFVuHr_QMAJ2Xxe2Jy8TdAngzTfjbY57orZNjdYiaypDxDWVptaRG4jo0icHrPD-vgnOcof85ulRujerTntDcDMZ9LOBt6Hd3e0Hcbef-dBs454mDTJ7KFXSqm02qdAKtezgq7HPXYB/s400/Ajana+-+pioroglowi2.png" width="400" height="279" data-original-width="640" data-original-height="446" /></a><br />
Piórogłowi, zwani też Ludźmi z Gór, swoją nazwę zawdzięczają długim czułkom, które przypominają bażancie pióra. Najprostszy podział dzieli Piórogłowych na południowych [kolor zielony], zwanych też Dziećmi Deiksany i będących pod silnymi wpływami kultury anańskiej, oraz na północnych [kolor niebieski], których niekiedy klasyfikuje się jako Cywilizację Górską.<br />
<br />
Tałahowie i Tasha<br />
<a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dckayh0-06704308-3ef0-4b82-ac35-6a5404291894.png/v1/fill/w_1485,h_538,q_70,strp/tauah_tower_by_arhiiz_dckayh0-pre.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY2theWgwLTA2NzA0MzA4LTNlZjAtNGI4Mi1hYzM1LTZhNTQwNDI5MTg5NC5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.RLv47MzZztfhjn0e21aFH5u4PPOI4xnc6Yp_D9ZC2Do" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dckayh0-06704308-3ef0-4b82-ac35-6a5404291894.png/v1/fill/w_1485,h_538,q_70,strp/tauah_tower_by_arhiiz_dckayh0-pre.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY2theWgwLTA2NzA0MzA4LTNlZjAtNGI4Mi1hYzM1LTZhNTQwNDI5MTg5NC5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.RLv47MzZztfhjn0e21aFH5u4PPOI4xnc6Yp_D9ZC2Do" width="400" height="145" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a><br />
Dwanaście plemion Tałah zamieszkuje Wielki Step na północy kontynentu [niebieski obszar na zachód od gór]. Ci nieustraszeni jeźdźcy cechują się brązowymi czułkami, włosami i oczami oraz popielatą skórą. Dominujące kolory to brąz – symbolizujący Wielki Step, niebieski – utożsamiany z wolnością i czerwony – barwa odwagi.<br />
Powyższy obrazek to bardziej mityczna, rysowana według lokalnej tradycji wizja obozowiska Tałahów [pasma światła symbolizują związek z przodkami], niż realna ilustracja. Anki – przenośne jurty Tałahów – to jedyne „budowle” dopuszczalne na Wielkim Stepie. Ważnym elementem obozowiska jest Ałata – przenośny pionowy słup lub obelisk, często przypominający wielką włócznię, który symbolizuje połączenie pomiędzy ziemią a niebem. Jako wyjątek od zakazu budownictwa na Wielkim Stepie stoi trzynaście świętych wież, po każdej na terytorium jednego z tałaskich plemion [jeden szczep wymarł]. Koczownicy traktują te starożytne budowle jak totemy i wierzą, że zostały wzniesione przez przodków. Prawo Tałahów głosi, że są to jedyne budowle, które mogą stanąć na Wielkim Stepie. Warto zwrócić uwagę, że rysunki Tałahów pokrywają tylko dolną część wieży – po prostu wyżej nie byli w stanie wejść.<br />
Jeśli wierzyć badaczom i historykom, święte wieże-totemy nie były jednak dziełem przodków Tałahów, lecz Magyusów, potężnej rasy czarowników, którzy we wczesnym okresie swojej historii, na długo przed przybyciem Tałahów na Wielki Step, mieli na tych terenach swoje państwo.<br />
<br />
<a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dczdzf3-2d025628-9717-46d1-9ce0-9edf2c00d450.png/v1/fill/w_1485,h_538,strp/tasha_castle_by_arhiiz_dczdzf3-pre.png?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY3pkemYzLTJkMDI1NjI4LTk3MTctNDZkMS05Y2UwLTllZGYyYzAwZDQ1MC5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.XtXaCHK3Us38kiTGX1Y2FzsjjmQCqAOmjVGRFI0LDUY" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dczdzf3-2d025628-9717-46d1-9ce0-9edf2c00d450.png/v1/fill/w_1485,h_538,strp/tasha_castle_by_arhiiz_dczdzf3-pre.png?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk2IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY3pkemYzLTJkMDI1NjI4LTk3MTctNDZkMS05Y2UwLTllZGYyYzAwZDQ1MC5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.XtXaCHK3Us38kiTGX1Y2FzsjjmQCqAOmjVGRFI0LDUY" width="400" height="145" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a><br />
Równina Tasha, na wschodzie zwana Ha-Tasha, to wąski pas ciągnący się na południe od Świetlistych Gór [zaznaczony na mapie na niebiesko]. Tashanie to bliscy krewni opisanych wcześniej Tałahów. Podobnie jak kuzyni odznaczają się popielatą skórą, jednak ich oczy, czułki i włosy są czarne. Lata wojen z narodem Osdi oraz późniejsze życie pod ich okupacją, wymusiły na Tashanach znaczne zrezygnowanie z koczowniczej tradycji na rzecz budowania mocnych fortów, a później także pięknych pałaców, w których architekturze odznaczają się mocne wpływy Tona [o których za chwilę]. <br />
Dominujące kolory to czerwony, niebieski i symbolizująca naród tashański czerń, chociaż, jak widać na załączonym obrazku, budowniczy nie zawsze są na tym polu konsekwentni. Każdemu zamkowi czy fortowi Tashan towarzyszy co najmniej jeden słup Ałata, który może występować<br />
także w formie kolumny lub wspornika.<br />
<br />
Tona, Hakanata i Hana-a – dziedzictwo gór<br />
<a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dcjovjg-018098be-ef7f-4625-a8d9-605a98a9b797.png/v1/fill/w_1484,h_538,q_70,strp/castles_hakanata_and_hana_a_by_arhiiz_dcjovjg-pre.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk3IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY2pvdmpnLTAxODA5OGJlLWVmN2YtNDYyNS1hOGQ5LTYwNWE5OGE5Yjc5Ny5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.1ANZnsjDpL80vX5aLL6Whzy_CSNfQxPuoOgL369YDYo" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dcjovjg-018098be-ef7f-4625-a8d9-605a98a9b797.png/v1/fill/w_1484,h_538,q_70,strp/castles_hakanata_and_hana_a_by_arhiiz_dcjovjg-pre.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Njk3IiwicGF0aCI6IlwvZlwvMjM5YjVlNDctZDUyNC00ODliLTliZjQtOGIzMjM2NDRiMDc2XC9kY2pvdmpnLTAxODA5OGJlLWVmN2YtNDYyNS1hOGQ5LTYwNWE5OGE5Yjc5Ny5wbmciLCJ3aWR0aCI6Ijw9MTkyMCJ9XV0sImF1ZCI6WyJ1cm46c2VydmljZTppbWFnZS5vcGVyYXRpb25zIl19.1ANZnsjDpL80vX5aLL6Whzy_CSNfQxPuoOgL369YDYo" width="400" height="145" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a><br />
Hakanata [po lewej] pod względem trybu życia najbardziej przypominają najdawniejszych piórogłowych. Jak przed tysiącami lat zamieszkują niedostępny szczyty Świetlistych Gór [zaznaczony na mapce na niebiesko], będąc formalnie pod panowaniem Layanaosów, obcego narodu, który swego czasu skolonizował tereny Gór, zmuszając autochtonów do emigracji lub przeniesienia się na bardziej niegościnne tereny. Hakanata mają popielatą skórę i miedziane lub czerwone włosy, oczy i czułki.<br />
Budowle Hakanata to głównie górskie warownie, które w razie potrzeby stanowią schronienie dla okolicznej wioski i podległych lokalnemu władyce pasterzom. Dominujące kolory to purpura, symbolizująca szczęście [gdzie jest warownia, tam jest ochrona] i czerwień oznaczająca niezłomność [Layanaosi szybko zdali sobie sprawę, że lepiej zostawić te fortyfikacje w spokoju].<br />
Hana-a [po prawej] to nieco bardziej odległy naród, bardzo nieliczny i zamieszkujący najbardziej niedostępne tereny Świetlistych Gór [zbyt surowe nawet dla Hakanata]. Niewielkie społeczności zamieszkują wspólnie dziwaczne, przyozdobione wstęgami budowle, w których rezydują lokalni guru uważani za wcielenia bóstw. <br />
<br />
<a href="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dd1it9o-b7ed8a5b-2488-41ad-a71e-6aa284c73470.png/v1/fill/w_1485,h_538,q_70,strp/castle_tona_by_arhiiz_dd1it9o-pre.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Mjc4NCIsInBhdGgiOiJcL2ZcLzIzOWI1ZTQ3LWQ1MjQtNDg5Yi05YmY0LThiMzIzNjQ0YjA3NlwvZGQxaXQ5by1iN2VkOGE1Yi0yNDg4LTQxYWQtYTcxZS02YWEyODRjNzM0NzAucG5nIiwid2lkdGgiOiI8PTc2ODAifV1dLCJhdWQiOlsidXJuOnNlcnZpY2U6aW1hZ2Uub3BlcmF0aW9ucyJdfQ.SPaYqXnCZj0zi2R--XqOPED8rOByAzgOBW_opLwPwV4" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/f/239b5e47-d524-489b-9bf4-8b323644b076/dd1it9o-b7ed8a5b-2488-41ad-a71e-6aa284c73470.png/v1/fill/w_1485,h_538,q_70,strp/castle_tona_by_arhiiz_dd1it9o-pre.jpg?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7ImhlaWdodCI6Ijw9Mjc4NCIsInBhdGgiOiJcL2ZcLzIzOWI1ZTQ3LWQ1MjQtNDg5Yi05YmY0LThiMzIzNjQ0YjA3NlwvZGQxaXQ5by1iN2VkOGE1Yi0yNDg4LTQxYWQtYTcxZS02YWEyODRjNzM0NzAucG5nIiwid2lkdGgiOiI8PTc2ODAifV1dLCJhdWQiOlsidXJuOnNlcnZpY2U6aW1hZ2Uub3BlcmF0aW9ucyJdfQ.SPaYqXnCZj0zi2R--XqOPED8rOByAzgOBW_opLwPwV4" width="400" height="145" data-original-width="800" data-original-height="290" /></a><br />
Tona wywodzą się z Hakanata, którzy opuścili Świetliste Góry, kiedy Layanaosi zaczęli wypierać autochtonów na bardziej niegościnne tereny. Trafiając na Równinę Tasha nie zostali zbyt ciepło przyjęcie przez jej mieszkańców – Tashan. Pod wpływem wieloletnich wojen zrodziła się kultura Tona, pełna honoru, odwagi, lojalności... ale i okrucieństwa.<br />
Tona, tak jak Hakanata, mają popielatą skórę oraz czerwone lub miedziane oczy, włosy i czułki.<br />
Ogromne pałace Tona od zawsze pełniły trzy funkcje – miały budzić podziw wśród poddanych, strach wśród wrogów [czyli głównie Tashan] i stanowić strategiczne punkty w powolnym podboju Równiny Tasha. Dominujące kolory to symbolizujący szczęście fiolet [przejęty od górskich przodków] oraz żółty symbolizujący szlachetność i lojalność [prawdopodobnie wpływy anańskie].<br />
<br />
<br />
ARHIZ<br />
<br />
ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-23141846727877568552018-02-12T08:46:00.004-08:002018-02-12T08:46:45.880-08:00Co z Oka to... wypada!No gdzie oni są!?<br />
Normalna wycieczka, idziemy bezpiecznym traktem i nagle tracę wszystkich z oczu!<br />
Niebo ciemnieje. Dlaczego tu nikogo nie ma? Ponoć to uczęszczana okolica. <br />
A co jeśli spotkam niedźwiedzia? Albo cokolwiek? Jestem tylko informatykiem!<br />
Pojedziesz na wycieczkę w góry, mówili. Odpoczniesz, mówili. A jutro przeczytają w gazecie o turyście-miernocie, który zamarzł kilometr od noclegowni, bo się zgubił na szlaku dla dzieci.<br />
Zaraz, co to za światło? To dociera jakby… stamtąd.<br />
Jezioro! Świecące jezioro. <br />
– Podróżniku! – Co to za głos? <br />
Ogromny mężczyzna wychodzi z wody. W dłoni dzierży trójząb, wygląda trochę jak Posejdon, ale… z jednym okiem.<br />
– Jam jest Morskooki, pan tego jeziora – grzmi groźnie istota. – Drzewiej całe plemiona przybywały tego dnia nad me wody, by prosić o radę. Teraz zaś jesteś tylko ty, zbłąkany wędrowiec. Taki los porzuconego boga. Jakiej prawdy szukasz?<br />
Czuję zmieszanie, trochę głupio teraz zapytać o drogę do domu. Może poruszę jakąś filozoficzną kwestię, a później, niby przypadkiem…<br />
– Droga do domu, powiadasz? – Jasny gwint, on czyta w myślach! – Przywykłem już do braku zainteresowania ze strony śmiertelników. – W głosie pana jeziora zapanował smutny ton. – Gdy obrócisz się plecami do wody, idź prosto, cały czas prosto. Nim twe serce uderzy sto razy, znajdziesz drogę.<br />
Czuję się zmieszany. Głupio spotkać się z bogiem, jakimkolwiek, twarzą w twarz i go rozczarować. Mistyczna postać rozmywa się, światło zaczyna gasnąć. Odwracam się, idę zgodnie z radą pana jeziora, boję się, że zaraz stracę orientację w terenie. Zastanawiam się, jak inaczej mogłaby się potoczyć ta rozmowa, co powinienem powiedzieć.<br />
– Jeszcze jedno! – głos Morskookiego zdaje się teraz dobiegać z wnętrza głowy. – Moglibyście, wy, ludzie, nie wyrzucać tylu śmieci do wody? To mi bardzo przeszkadza…<br />
Co to? Światło latarni? Tak! To trakt, ten trakt! Ufff, dzięki Bo… Dzięki ci, kimkolwiek jesteś.<br />
<br />
***<br />
<br />
Morskooki usiadł ciężko na podwodnym tronie.<br />
– Ten tekst o śmieciach. Musiałeś? – zabulgotała topielica.<br />
– Oczywiście, że musiałem – rzekł pan jeziora zmęczonym tonem.<br />
– Bo?<br />
Morskooki otworzył batonik „Zew Rafy”, po czym wyrzucił za siebie papierek.<br />
– Bo tak wypada – odparł z pełnymi ustami. – Mam gdzieś czystość wód, mówię to, co powiedziałoby każde wodne bóstwo. Kiedyś ludzie nas czcili, bo tak wypadało. Potem przyjęli inną wiarę… bo tak wypadało. Ty się ciesz, że w porę chłopaka przyuważyłem. By się utopił, to by nam dopiero hałasowały te wszystkie kutry ratownicze.<br />
– Myślisz, że on coś zrobi?<br />
– Oczywiście, że nie. Ma to wszystko gdzieś tak samo jak ja. Wróci do domu i nic się nie zmieni. Mógłbym mu kazać przyrzec, że zadba o wody. Powiedziałby dokładnie to, co chciałbym usłyszeć bo… tak wypada.<br />
Topielica podała mężowi Konchę Przyszłości. Widniał w niej obraz młodego informatyka, stającego na czele ogólnokrajowej kampanii na rzecz dbania o środowisko.<br />
– A teraz podnieś ten papierek – syknęła małżonka. <br />
<br />
<br />
<a href="http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/19846#koniec">Link do Nowej Fantastyki.</a><br />
<br />
<br />
ARHIZ<br />
ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-34162527646685399112018-01-24T06:05:00.000-08:002018-01-24T07:38:33.222-08:00Wojna zawierała lokowanie produktu Setki proporców łopotały na porywistym wietrze, szeleszcząc niczym mknące po niebie stado pierzastych węży. Na środku zaś pysznił się dumnie największy i najwspanialszy z nich, biały sztandar z wizerunkiem Boga-wojownika.<br />
Generał Seymār Kryształowy Wąż rozpostarł wachlarz po czym wzniósł go nad głowę.<br />
– Wojownicy! Synowie Narodu Anańskiego! – ryknął z siłą dziesięciu mężów. – Przed nami największa bitwa, jaką świat widział. Kiedy patrzę na mrowie wrażych oddziałów, nie mam wątpliwości, że są liczniejsze.<br />
W oddali rozległ się tubalny, niski ton. To ryk barbarzyńskiego rogu, znak wymarszu. Niebo pociemniało, jednak nie na tyle, by przysłonić do końca horyzont – najeżony włóczniami, nieskończony las oręża.<br />
– Bohaterowie! – zagrzmiał generał. – Gdy na was patrzę, nie lękam się.<br />
W oddali znów zawyła bojowa trąba, a potem kolejna i jeszcze jedna. Połyskująca ostrzami czarna ściana śmierci ruszyła w stronę Anaosów.<br />
– Nie lękam się – kontynuował Seymār – ponieważ to my mamy broń, która pokona wszystko. Naszym orężem jest wiara i honor! Zwyciężymy, gdyż…<br />
Huk barbarzyńskich trąb potężniał coraz bardziej.<br />
– Gdyż jesteśmy jednością i prowadzi nas Bóg-wojownik! – Ku ogólnemu zdziwieniu, szlachetny głos z łatwością przebił się przez dźwięk plugawych trąb. Czyżby w generała wstąpił sam Pan Wojny?<br />
– Hat’hā! – wykrzyknął Seymār, czując, jak ból rozdziera mu gardło.<br />
– Hat’hā! – zawtórowali mu wojownicy.<br />
Anaosi runęli w stronę barbarzyńskich wojsk. Trąby dzikusów ucichły. Zastąpił je szczęk łamanych tarcz i gruchot pękających kości.<br />
Generał Seymār wskoczył w sam środek nieczystych barbarzyńców, po czym z łatwością przeciął na pół duży, dwuręczny miecz. Stało się tak, ponieważ korzystał z chromowanego, czterowarstwowego ostrza wykutego przez ród Zielonych Ważek. Antypoślizgowa, przedniej jakości owinięta zamszem rękojeść inkrustowana pyłkiem aloesu sprawiała, że chwyt był mocny i pewny, a nowoczesna stal i lekka budowa gwarantowały lepszą niż inne modele swobodę ruchów. Do tego miecz opatrzony był modnym motywem wijącego się węża oraz gustownym chwośćcem wyposażonym w dzwoneczek. Dom Miecza Zielonych Ważek – doskonałej jakości broń w atrakcyjnej cenie. Zajrzyj już dziś!<br />
Anańska armia wbiła się w morze dzikusów, niczym szlachetna strzała przecinająca gnijący liść trawy ryżowej. Jednak wraże rogi zagrzmiały ponownie, tym razem nie dziesiątkami a setkami. Plugawie mrowie zaczęło zalewać bohaterów anańskich, niczym bagno pochłaniające kamień szlachetny. Dwudziestu barbarzyńców ze wszystkich stron rzuciło się na Seymāra, okładając go wyszczerbionymi ostrzami.<br />
– Za Boga-wojownika! – wykrzyknął generał, odrzucając otaczający pomiot. Przeżył, ponieważ chronił go najnowszy pancerz płatnerza Sanahtē z Ahayatyū. Wygodne, skórzane pasy zapewniały idealne przyleganie wszystkich płyt, a dodatek soku z drzewa gumowego sprawiał, że przyczepy same dostosowywały się do kształtu ręki. Jaskrawoczerwona, impregnowana farba sprawiała, że pancerz zachowywał należyty kolor nawet w samym środku wojennego ferworu, a wtłaczane technologią rowkową złote zdobienia nie złuszczały się nawet przy uszkodzeniu pierwszej warstwy ochronn…<br />
– Dziadku, nie mogę. – Sahdīn cisnął książką w róg siedziska. – To jest okropne! Jeszcze kilka lat temu można było poczytać coś normalnego, a teraz wszędzie pchają te reklamy.<br />
– Oj, wnusiu, wnusiu – dziadek nie ukrywał rozbawienia. – Bycie mistrzem miecza czy pancerza to ciężki kawałek chleba. Nic dziwnego, że płacą pisarzom, by wspominali o ich produktach. Każdy dba o owoce swojej pracy. Za moich czasów, gdy nie było druku, książki były niesamowicie drogie, mogłem tylko pomarzyć, by czytać tak jak ty teraz…<br />
– Ale dziadku… – nastoletni Sahdīn był coraz bardziej poirytowany. – Jak mam przeżywać przygody generała Saymāra, gdy co rusz piszą o nowych, impregnowanych zbrojach? Dobra, w takim razie posłuchaj tego.<br />
Młodzieniec ze zręcznością nadrzewnego jaszczura podskoczył do drewnianej domowej biblioteczki.<br />
– Żarty się skończyły – mruknął dziadek dostrzegając, że kolejna książka wzbogacona jest o drewnianą zakładkę.<br />
<br />
Waleczny Hasallān chwycił odciętą głowę, po czym cisnął nią w przepaść.<br />
– Zwycięstwo! – krzyknął, a jego szlachetny głos poniosło echo.<br />
– Zwycięstwo! – zawtórowali dzielni mężowie.<br />
Nie był to jednak czas świętowania. Garstka wojowników stała na skraju ogromnej równiny. Równiny, która stała się polami śmierci. Zewsząd dobiegały jęki konających, a białe niegdyś sztandary pokrywała szkarłatna posoka, na niebie zaś pojawiało się coraz więcej górskich sępów.<br />
– Przygotować stosy pogrzebowe – rozkazał Hasallān.<br />
– Ależ panie, tak wielu poległo – odparł niepewnie gwardzista. – Choćbyśmy wycięli cały las…<br />
– Wytnijcie i dziesięć! Nie zostawimy nikogo bez należytego pochówku!<br />
– Panie, bądź litościwy! Przygotowania, uprzątnięcie tego pobojowiska… To zajmie miesiące!<br />
– Niekoniecznie – uśmiechał się Hasallān.<br />
– Niekoniecznie?<br />
Straszliwe pobojowisko? Niekoniecznie! Odwiedź już teraz obwoźny kramik braci Shakari i kup najnowszy odkurzacz automatyczny. Parowa technologia zapewnia bezszelestne działanie. Ciesz się wolnym czasem, bo nasz sprzęt sam uprzątnie twoje mieszkanie! Nie czekaj! Oferta ograniczona…<br />
– No dziadku! – krzyknął Sahdīn. – To jest szczyt wszystkiego. Automatyczny odkurzacz? Jak to zabija klimat! Przecież w tamtych czasach nikomu nawet nie śniły się takie urządzenia… Dziadku?<br />
– Wiesz co, wnusiu?<br />
– Teraz rozumiesz, prawda?<br />
– Skocz, proszę, do tego kramiku i zobacz, po ile mają te odkurzacze. <br />
<br />
<br />
<br />
ARHIZ<br />
<br />
<a href="http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/19752">Link do Nowej Fantastyki.</a><br />
<br />
ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-26098928109816930112018-01-17T09:30:00.000-08:002018-01-17T09:30:14.078-08:00Zmarły za życia„Zaiste wśród barbarzyńców zemsta często przybiera formę Krwawego Łańcucha, niekończących się odwetów, w których klany i rody bez końca mordują się wzajemnie w imię wendety. Tylko cywilizowane nacje anańskie rozumieją, że zemsta pochodzi wprost od Pana Zła. Dlatego też nasze prawo jest skonstruowane tak, by zawsze przerywać Krwawy Łańcuch.”<br />
Sanahtē Zielony Skarabeusz, Traktat o wyższości narodów anańskich.<br />
<br />
<br />
<br />
Nie spuszczaj ognia z oczu! Patrz, jak płonie twoja szata, jak świecące języki pożerają pas i chustę. Zachowasz jedynie diadem dariyā, wszak wciąż jesteś Anaosem.<br />
Od teraz będziesz nosić niebieską szatę, strój żałobnika. Woal zakryje przed światem twą twarz. Aby było jasne, że wracasz z własnego pogrzebu, kolor smutku będzie także zdobić twe powieki, do ostatniego dnia kiedy w końcu doznasz ukojenia. Jeśli będziesz miał szczęście, może ktoś z rodziny rozpozna cię po kształcie czułek, ale to i tak nie ma znaczenia. Odwrócą wzrok jak wszyscy inni.<br />
Akolici! Posadźcie go na siedzisku! Pochyl głowę, nałożę ci ponownie twój diadem. Dobrze, a teraz barwnik… Trzymać mu głowę, mocno!<br />
Drżysz? Pamiętaj, że ból ciała będzie ostatnim fizycznym odczuciem, którego doświadczysz, do końca twych dni, lecz po stokroć silniejszy będzie sztylet rozdzierający od wewnątrz twe serce. Na bogów, nie szarp się! Nie chcę cię oślepić… Zaciskaj powieki, mocno. Taak, dobrze. A teraz pod żadnym pozorem nie otwieraj oczu, aż ci pozwolę.<br />
Czujesz, jak zapach pogrzebowych kadzideł miesza się ze swędem twoich starych szat? Twój pogrzeb dobiega końca. Rytuał naznaczania również.<br />
Dobrze, dobrze. Teraz tylko mazidło utrwalające… Nie wierzgaj, bo każę cię przywiązać! Zachowaj choć resztki godności… Właśnie tak. Możesz otworzyć oczy. Mrugnij parę razy… Możliwe, że widzisz zamglony obraz. To przechodzi z czasem. Zazwyczaj. Jesteś teraz Ristalāt’h, Łaknący Zemsty. Rytuał pogrzebowy został odprawiony, a proch powstały z twych rzeczy rozrzucony jako popiół z ciała zmarłego.<br />
Rada kapłańska jednogłośnie uznała, że pomimo wydanego przez nas wyroku, przysługuje ci prawo do zemsty. Jednak doskonale wiesz, że korzystając z niego podpisujesz na siebie samego wyrok śmierci, ponieważ zemsta jest jednym z najgorszych grzechów. Dlatego też albo zginiesz, po tym jak zaspokoisz swą nieczystą żądzę, albo polegniesz z ręki tego, którego pragniesz zgładzić. Wiedz jednak, że członkowie rodu twojej ofiary oraz ich strażnicy mają prawo się przed tobą bronić.<br />
Idź zatem i czyń swoją powinność. Jednak pamiętaj, będziemy mieć cię na oku. Nawet martwi muszą przestrzegać prawa. Gdy dokonasz zemsty, odbierzesz sobie życie jak wojownik: wpierw podcinając sobie żyły mieczami, a następnie recytując święte formuły. Dopilnujemy, byś odszedł w spokoju…<br />
Jednak pamiętaj, jeżeli uda ci się dokonać zemsty i potem zapałasz chęcią powrotu do życia, zostaniesz oskarżony o zdradę, a dla zdrajców jest tylko jedna kara: zrzucenie ze skały. Odbierzemy ci diadem, po czym nie pozwolimy, byś miał wpływ na sposób, w jaki stracisz życie. Umrzesz jako barbarzyńca, a błękitna ważka nie zabierze twej duszy, która umrze wraz z twym niegodnym ciałem.<br />
<br />
******<br />
<br />
Wychodzę ze świątyni. Przechodnie od razu reagują. Część spuszcza wzrok, inni usilnie wpatrują się w horyzont lub podziwiają gzymsy. Jestem umarły za życia. Jestem Ristalāt’h.<br />
Czuję pragnienie. Mój wzrok bez udziału woli znajduje dobrze znany mi szyld herbaciarni „Ważka na Liściu”. Mijam czerwony proporzec informacyjny i wchodzę do środka. Zdobiące sufit dzwonki grają wesołą melodię. To jedyny przejaw mojego wejścia.<br />
W mgnieniu oka uwaga gości zostaje całkowicie skupiona na stołach lub czarkach herbaty. Rad’hār, dobrze znany mi właściciel przybytku, zaczyna z uporem maniaka czyścić jakieś naczynie. Chcę coś powiedzieć, ale nawet zwykłe powitalne „Sīesi Nahīm” staje mi w gardle. Bo któż odpowie na wołanie umarłego? Powoli podchodzę do lady. Widzę naczynie z parującym płynem. Bezbłędnie rozpoznaję Liście Południa, moje ulubione. Ostrożnie łapię oburącz czarkę. Rozglądam się.<br />
Bez zmian, goście wciąż zaabsorbowani stołami, ewentualnie podłogą. Wszystko, żeby choć przypadkiem na mnie nie spojrzeć. W rogu dostrzegam znajome czułki mojego kuzyna imieniem Alarīs. Wpatruje się w swoją czarkę niczym kapłan w lunetę…<br />
Zanurzam usta w przywłaszczonej właśnie herbacie. Nie spieszę się. Jak nakazuje tradycja, naprzemiennie upijam małe łyki i raczę się wonią naparu. Odstawiam powoli naczynie jak najbliżej gospodarza. Jego czułki zadrgały.<br />
Kieruję się w stronę łukowatych drzwi wyjściowych. Czuję nagły przypływ odwagi. Odwracam się na pięcie.<br />
– Sīesi Nat’hayī, żegnajcie.<br />
Odpowiada mi cisza, ale to nie ona przeszywa teraz całe ciało. To sztylet rozdzierający me serce.<br />
<br />
******<br />
<br />
Rozświetlone przez popołudniowe słońce srebrne krople spływają leniwie po liściach świętych paproci. Zewsząd dochodzi dźwięk łopoczących proporców i uderzających o siebie bambusowych rurek. Niebawem, jak co dzień, zacznie padać.<br />
De’iksanā, moja ojczyzna. Czy jest piękniejsze miejsce, by umrzeć?<br />
Koturny sandałów stukają o żółtawą kostkę. Pragnienie ciała zostało nasycone, jednak dusza wciąż domaga się innego napoju. Krwi oprawcy. Ruszam w stronę domu mojego byłego pracodawcy. Idę powoli, racząc się ostatnimi promieniami słońca. Chcę, by już padało, kiedy wejdę do tej przeklętej posiadłości. Przechodnie pierzchają przede mną na boki. Dobrze, że moje lico zakrywa woal, głupawy uśmiech nieco kłóci się z wizerunkiem przeklętego Ristalāt’ha.<br />
– Sīe Nahīm. – Słyszę za plecami. Nieelegancki akcent zdradza cudzoziemca. Obracam się powoli.<br />
Utwierdzam się w przekonaniu. Brak diademu i chusty, a zamiast anańskich pierzastych czułków jakieś dwa maczugowate kikuty. Białe niczym mleko oczy połyskujące zza maski stylizowanej na twarz sugerują, że mam do czynienia z Zeryjczykiem.<br />
– Odzywasz się do mnie? – pytam możliwie surowym tonem. Ostatnia rzecz, o której teraz marzę, to odpowiadanie na pytania jakiegoś głupiego barbarzyńcy.<br />
– Uraziłem? Kolejny pielgrzym? Asceta? Kapłan? Generał!? – irytacja w głosie nieznajomego jest jeszcze silniejsza od jego pokracznego akcentu. Zaintrygował mnie.<br />
– Nie podnoś głosu, inaczej zgarną cię strażnicy. Tu jest De’iksanā. – Schodzę z tonu, lecz nadal staram się brzmieć groźnie. Mój oryginalny wygląd chyba robi na nim wrażenie.<br />
– Wybacz, panie. Po prostu szukam karczmy i totalnie nie mogę się dogadać z… kimkolwiek.<br />
– Co to „kartsmā”? – pytam próbując powtórzyć śmieszne słowo, którego użył obcy. Wyraz cierpienia, które pojawia się na jego twarzy sprawia, że zaczynam go lubić.<br />
<br />
******<br />
<br />
Promienie słońca przebijają się przez wiszące w oknie koraliki. Nikt nie zadawał pytań, kiedy poprzedniego dnia przyszedł jakiś cudzoziemiec i wynajął spory pokój oraz zażyczył sobie niemałą porcję jedzenia. Tylko herbaty mu, słusznie, nie dano. Barbarzyńcy nie potrafią pić tak szlachetnych napojów.<br />
Półleżę na czerwonym siedzisku, sącząc wodę z szerokiej czarki.<br />
– Pozwól, że powtórzę jeszcze raz – obcy mówi powoli, jakby jednocześnie intensywnie myślał. – Twój szef zabił twoją córkę. Wasi kapłani wymyślili mu jakąś dziwną karę, że ma pomagać twojej rodzinie, czy coś, a ty chcesz go po prostu zaciukać… Ale możesz to zrobić tylko wtedy, gdy będziesz chodzić w tych niebieskich ciuchach, a pod koniec popełnisz samobójstwo?<br />
Kiwam głową. Obcy robi dziwną minę, zupełnie jakby było to coś niecodziennego.<br />
– I oficjalnie jesteś zmarły?<br />
Ponownie potakuję, mimowolnie przewracając oczami.<br />
– No dobrze już, dobrze. Nie gorączkuj się pan. – Zeryjczyk splata palce i posyła mi zza swej maski badawcze spojrzenie. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek ją zdejmie.<br />
– Pomożesz mi czy nie? – pytam zniecierpliwiony. Barbarzyńca przeciąga się.<br />
– Jak już mówiłem, jestem agentem do wynajęcia. Coś jak ci wasi… Tsat’halat’hsī? Z tym, że nie służę głównemu kapłanowi, tylko tym, którzy mi zapłacą.<br />
– Mówiłem ci już, że nie mam pieniędzy…<br />
– Mówiłeś, ale nie oczekuję od ciebie zapłaty. Przynajmniej takiej zapłaty.<br />
Cudzoziemiec jest coraz bardziej pewny, widzę, jak celowo bawi się ze mną. Czuję się nim coraz bardziej zmęczony.<br />
– Pomogę ci – syczy w końcu, sięgając po swoją czarkę z wodą.<br />
– Czego oczekujesz w zamian od umarłego?<br />
– Sławy. Sławy! Jeżeli cię wesprę, zrobi się o tym głośno. Rzucasz się w oczy, jesteś rzadkością nawet na tych ziemiach.<br />
– Ale wiesz, że…<br />
– Tak, umarłemu nie można pomagać… przynajmniej w zabijaniu. O to już się nie martw, oficjalnie zabijesz go sam. O mnie dowiedzą się ci, na których mi zależy. Poza tym… – odchyla maskę, prezentując blade lico. Białe oczy jawią się teraz niczym wąskie szpary. – Po prostu uważam, że ten gość zasługuje na poderżnięte gardło.<br />
<br />
******<br />
<br />
Słońce powoli zachodzi. Proste strugi deszczu zacierają szczegóły otoczenia, niczym woal kontury mej twarzy. Powoli zapalają się żółte i zielone latarnie. Stoimy naprzeciw wielkiej posiadłości. Tuż obok niej powiewa proporzec z symbolami oznaczającymi siedzibę szczepu Włóczni-nad-Paprocią.<br />
– To jaki mamy plan? – Pomimo ciemnego stroju i kaptura, srebrna maska cudzoziemca sprawia, że obcy rzuca się w oczy chyba jeszcze bardziej niż ja.<br />
– Noo, wchodzimy i robimy swoje?<br />
– Co? – Zeryjczyk puka się w maskę, która cicho dzwoni. – Chcesz się zemścić czy zdechnąć w drzwiach? Mówisz, że facet jest nadziany i ważny, tak? Naprawdę wierzysz, że wejdziesz sobie od tak do tej małej twierdzy? Że nie ma tam straży czy kogoś podobnego?<br />
– Nie byłem nigdy w jego posiadłości…<br />
– Ty chyba w ogóle w niewielu miejscach byłeś, co?<br />
Do mych uszu dochodzi stukot koturnów. Z mgły i strug deszczu wyłania się mężczyzna z włócznią, której grot ukryty jest wśród kolorowych frędzelków. Strażnik.<br />
– Co tu się dzieje, barbarzyńco? – pyta pogardliwym tonem. Robię krok do tyłu, wszak mnie tu nie ma.<br />
– A, panie władzo, zwiedzam sobie ten piękny kraj. – Zeryjczyk wygląda na odprężonego. Zapewne nie jest to jego pierwsza rozmowa ze strażnikiem. Pytanie tylko, jak wygląda jego doświadczenie ze strażą anańską.<br />
– Od zwiedzania jest dzień i centrum miasta, obcy. Wyraźnie słyszałem rozmowy… Czyżby konspiracja? – W międzyczasie wojownik podnosi broń do góry, by zasygnalizować reszcie, że mogą być potrzebni. Cudownie.<br />
– A lubię czasem do siebie pogadać, panie władzo. Wszak nikogo innego tu nie ma. – odpowiada mój kompan, bezczelnie wskazując na mnie. Co on sobie myśli!?<br />
– A więc zakłócanie spokoju! – syczy strażnik, dziwnym trafem kierując twarz w moją stronę. – Chłopaki! Zatrzymać tego cudzoziemca.<br />
Zabrali go. Właściwie spodziewałem się jakiejś akcji. Prób ucieczki, szybkiego manewru rodem z opowieści o szpiegach. A tutaj nic. Po prostu poszli, a on razem z nimi.<br />
Zostałem sam. Przeklęty Ristalāt’h, który „w ogóle był w niewielu miejscach”. A teraz musi szturmować posiadłość możnego rodu. Tyle, że całe życie zajmowałem się robieniem ozdobnych krat do okien…<br />
Dostrzegam kątem oka jakiś ruch. To kartka. Deszcz na dobre przykleił ją do bruku, wygląda jakby miała się za chwilę rozpuścić. Delikatnie rozprostowuję papier. Widzę szereg koślawych znaków, starających się o bycie podobnym do pisma kapłańskiego uproszczonego, którym wszyscy piszemy na co dzień. Bez wątpienia wiadomość od Zeryjczyka.<br />
„Nie ruszaj się nigdzie! Zabrali mnie, niech myślą, że jesteś sam. Zwieję za godzinę lub dwie, mam plan”.<br />
O jakimkolwiek planie mowa, musi być lepszy niż mój: wejść i zginąć u progu.<br />
Pada coraz mocniej, jak zwykle o tej porze. Mniej więcej po północy deszcz ustanie a chmury ustąpią, odkrywając rozgwieżdżone niebo – boski wachlarz Pana Nocy.<br />
Jednak teraz strugi deszczu obficie spływają po mej chuście i szacie. Kiedyś słyszałem plotki, że w barbarzyńskich krajach robią ubrania, przez które przechodzi woda. To nie może być prawda. Przyglądam się latarniom. Pozłacane daszki z powodzeniem chronią ich serca – zielone lub żółte lampiony. Przez szum deszczu przebija się dźwięk łopocących proporców i uderzających koralików. Ponoć są kraje, gdzie tych dźwięków nie słychać wcale. To nie może być prawda.<br />
– Cholera, jestem mokry jak żaba pod wodospadem!<br />
Wzdrygam się.<br />
– Tęskniłeś?<br />
– Powiedzmy – odpowiadam, żałując w duchu, że udało mu się uciec.<br />
<br />
******<br />
<br />
Rozgwieżdżone niebo, odgłosy cykających owadów, powiewających sztandarów i uderzających o siebie koralików. I my.<br />
– Tak więc mówisz, że jest u was taki zwyczaj, że bogaci wstawiają w okna ozdobne kraty?<br />
Kiwam głową.<br />
– Oczywiście ty potrafisz takową zamontować… oraz zdemontować.<br />
– Jeżeli mam odpowiednie narzędzia.<br />
Zeryjczyk wyjmuje małe zawiniątko. Jego przemoczone, czarne ubranie połyskuje w świetle księżyca. Obcy prezentuje mi szereg… narzędzi. Haczyki, wytrychy, coś przypominającego szczypczyki do jedzenia. Dostrzegam też kilka rzeczy podobnych do tych, którymi pracowałem za… za życia.<br />
– I mówisz, że rozkład pomieszczeń będzie mniej więcej taki sam w każdej budowli, bo inaczej wasi bogowie się obrażą?<br />
Kiwam głową.<br />
– To jesteśmy w domu. Z drzewa wespniemy się na gzyms tamtej wieży, a później zeskoczymy na posiadłość, wprost na to złote coś w kształcie diamentu.<br />
– Kopuła.<br />
– Może i kupiła. Z góry opuszczamy się na taras i wtedy do akcji wkraczasz ty. Rozbrajasz okno, wpadamy do środka. Robisz swoje i spadamy. Głowa rodu na pewno będzie spać na górze?<br />
– Na pewno.<br />
– To ruszajmy wreszcie.<br />
– A możesz to powtórzyć?<br />
– Przecież przerabiamy to już piąty raz!<br />
<br />
******<br />
<br />
Każda noc w De’iksanie jest taka sama. Najpierw burza, później cisza i ciepłe, słodkawe powietrze. I tylko jedno wprawne oko dostrzega dwa, przemykające kilkanaście stóp nad ziemią cienie.<br />
– Przytrzymaj i ciągnij – szepczę, podważając kratę. Stary dobry model „Przyczajonej ważki”, każdy zdejmuje się w ten sam sposób.<br />
Głuche szczęknięcie, wyszła.<br />
– Na bogów, ile to waży? – stęka Zeryjczyk.<br />
– Tylko nie upuść, obcy. – Ostrożnie biorę kratę i opieram o łukowatą barierkę tarasu.<br />
– Dińyorak! – syczy Zeryjczyk – Tak się nazywam.<br />
– Dobrze, eee, Dinyarāk’h – odpowiadam, starając się nie przekręcić dziwacznego imienia. Ostatnią rzeczą, na której mi teraz zależy, to uczenie się zeryjskich nazw.<br />
– Emm, po prostu mów mi obcy.<br />
Jesteśmy w środku. Przed nami rozciąga się długi korytarz. Nasze kroki tłumi czerwony dywan z tradycyjnym wzorem przedstawiającym aloesy.<br />
– Gdzie teraz? – szepcze Zeryjczyk.<br />
– Gdzieś powinna być komnata, w której przechowują rodowe makaty oraz biżuterię.<br />
– I że niby będzie tam spał?<br />
– Nie, ale może tam medytować.<br />
Szybko odnajdujemy łukowate, ożebrowane drzwi. Otwarte. Powoli wchodzimy do środka. Wita nas ciepłe światło zielonego lampionu, który wisi tuż nad czerwonym proporcem, na którym napisano Pismem Jedwabnym: „włócznia nad paprocią, skrzydło ćmy ostateczną bronią”. To proporzec rodowy!<br />
Przed nim klęczy na siedzisku mężczyzna w zdobionej szacie. Z racji, że jest we własnym domu, nie ma na głowie diademu ani chusty, pozwalając swobodnie leżeć długim, czarnym włosom, z typowymi dla naszego narodu żółtymi końcówkami. Bezbłędnie rozpoznaję go po kształcie czułek. Salān Księżycowy Chód, zabójca mojej córki.<br />
Dobywam oba miecze sayatār, ich krzywe ostrza opalizują przy blasku lampionu.<br />
– Spodziewałem się ciebie, Tsat’ha’īs. – Słyszę nagle. Mężczyzna ani drgnął. Skąd wie, że to ja?<br />
– Teraz odpowiesz za swoją zbrodnię – mówię starając się zachować groźny ton.<br />
– Kiedy wreszcie zrozumiesz, że to był wypadek!? – Salān w mgnieniu oka podrywa się na nogi, po czym chwyta za powieszony na ścianie sayatār.<br />
– Co to ma być? Nie pisałem się na pojedynek szermierski. – Słyszę rozdygotany głos Zeryjczyka. Ostatnie słowa dobiegają jakby z oddali.<br />
– Tsat’ha’īs, jesteś sam – słowa sączą się powoli z ust głowy rodu – tylko ty i ja.<br />
– Zabiłeś moją córkę, a później zmarła moja żona. Przez ciebie!<br />
Ruszam na wroga. Koturny sandałów stukają o bambusową matę. W moją stronę wystrzeliwuje wraże ostrze. Wykonuję półobrót i tnę lewym mieczem. Zdaję sobie sprawę, że mając oręż w obu dłoniach jestem wystawiony na atak.<br />
Moje ostrze przecina powietrze.<br />
– Na bogów, odrzuć jeden miecz i walcz normalnie. To pojedynek a nie rytualne zabójstwo!<br />
Ignoruję słowa oponenta, sam nie wiem dlaczego. Rozumiem, że ma rację, jednak coś… ktoś każe mi nie puszczać ostrza. Czyżby Niebieska Pani, władczyni umarłych?<br />
– Giń! – krzyczę, wyprowadzając kolejne cięcie. Po kilku oddechach widzę tuż przed twarzą błysk wrogiej broni. W ostatniej chwili blokuję drugim mieczem.<br />
Tępy ból w klatce piersiowej, wróg powala mnie solidnym kopniakiem. Nie mogę złapać oddechu. Jestem ranny?<br />
– Popełniłeś błąd, przychodząc tutaj. – Przywódca rodu wykonuje zamach.<br />
Ciemność, coś jest na mojej twarzy. Sztandar rodowy? Szybko odrzucam tkaninę.<br />
– Myślałeś, że cię zostawiłem, co?<br />
Zeryjczyk jest tuż za moim wrogiem i przyciska jego szyję drzewcem rodowego proporca. To koniec. Zaciskam palce na rękojeściach.<br />
Żółte światło. Ktoś wszedł do pomieszczenia.<br />
– Tato!<br />
Mała dziewczynka upuszcza deltoidalny lampion. <br />
– Seymarī! Uciekaj! – charczy Salān Księżycowy Chód, mój kompan jeszcze bardziej tamuje mu dopływ powietrza.<br />
Czas staje w miejscu. Przed oczami jawi mi się moje własne dziecko, Ahmeā. Są tak łudząco do siebie podobne. Czuję w sercu coś dziwnego, jakby coś pękło, uwalniając tajemniczą zawartość. Czuję jak po policzku spływa mi łza.<br />
– Zeryjczyku, puść go.<br />
– Co? – Obcy zachowuje się, jakby zrozumiał polecenie na opak.<br />
– Puść go!<br />
Przywódca rodu kaszle.<br />
– C-co ty robisz? – pyta, z trudem łapiąc oddech.<br />
– Dokonuję właściwego wyboru!<br />
Moje ostrza upadają na matę. Wciąż nie mogę oderwać wzroku od migdałowatych, żółtych oczu dziewczynki.<br />
– Przeklęci Anaosi, ażeby was… Strażnicy! – Zeryjczyk szarpie mnie za ramię.<br />
Czuję się jak wybudzony z letargu. Biegniemy ile sił w nogach do okna, którym weszliśmy. Jeszcze tylko kilka kroków.<br />
– Nie tak prędko.<br />
O framugę opiera się zamaskowana postać. Zielone zdobienia na brązowym stroju wskazują jasno.<br />
– Tsat’halāt’h, szpieg najwyższego kapłana!<br />
– We własnej osobie. Obserwuję was od samego początku tej waszej, grzmijcie bogowie, akcji. – Mężczyzna wyjmuje sztylet. – Sądząc po krzykach, twoja powinność została spełniona, umarły. Czas zatem na dobre udać się tam, gdzie formalnie już jesteś. Czyżbyś zapragnął powrotu do życia? Wiesz, czym to grozi?<br />
– Bogowie, co za naród… – utyskuje Zeryjczyk – Nie ma na to żadnego, noo, haczyka?<br />
– Nie, chyba, że…<br />
Do mych uszu dobiega dźwięk dzwonka. Tego dzwonka.<br />
– Czystokrwisty!<br />
– Co?<br />
– Nie teraz, obcy. Muszę tam biec, szybko!<br />
– Ale, że jak?<br />
Czuję zimno. Zimno płynące ze szklanego, wypełnionego trucizną ostrza. Nie wiem, jakim cudem, Tsat’halāt’h jest tuż przy mnie.<br />
– Nigdzie nie pójdziesz. Albo odbierzesz sobie życie teraz, albo udasz się ze mną do świątyni, gdzie zostanie wykonany wyrok. Podaj mu sztylet, obcy! – syczy skrytobójca.<br />
Dźwięk dzwonka jest coraz cichszy. Wraz z nim zanika moja ostatnia nadzieja.<br />
– C-co? Ja? – pyta teatralnym tonem Zeryjczyk.<br />
– A widzisz tu jeszcze kogoś? – Tsat’halāt’h zdaje się coraz bardziej zdenerwowany.<br />
Biorę prosty sztylet mojego kompana. Może i nie jest to ostrze sayatār, ale z pewnością uda mi się nim podciąć żyły. Klękam, przyjmując pozycję wojownika.<br />
– Żaden Tsat’halāt’h nie będzie przebywać w siedzibie mojego rodu, bez mojej zgody!<br />
Mimowolnie obracam się. Za plecami stoi kilku uzbrojonych mężczyzn, a na ich czele Salān Księżycowy Chód. Wszyscy mierzą ostrzami w stronę skrytobójcy.<br />
– Biegnij, jest jeszcze nadzieja. – Ciche słowa mej niedoszłej ofiary są ledwo słyszalne. – Jestem ci to winien, a nie lubię mieć niespłaconych długów. Biegnij!<br />
Biegnę. Pokonuję korytarz, z trudem utrzymuję równowagę na schodach. Dźwięk dzwonków jest już ledwo słyszalny.<br />
Dostrzegam otwarte na oścież drzwi. Wybiegam na zewnątrz.<br />
– Straże! Nie dopuśćcie umarłego do Czystokrwistej! – słyszę dobiegający z okna wrzask skrytobójcy.<br />
Dwóch wybiega wprost na mnie. Z trudem unikam grotu ukrytego za pękiem frędzli, po czym wykonuję przewrót. Zostawiam ich za sobą.<br />
– Gonić go! Tam jest! – Słyszę pokrzykujących wojowników. Nie oglądam się za siebie, jednak wiem, że z każdym oddechem jest ich coraz więcej.<br />
W oddali dostrzegam kołyszące się światło fioletowej latarni. Dźwięk ceremonialnych dzwonków znów przybiera na sile. Jeszcze tylko jedna przecznica.<br />
Drzewce z impetem uderza w mą piszczel, od razu zwalając mnie z nóg. Po chwili czuję na plecach ciężar drugiego strażnika.<br />
– Mamy cię, ptaszku. Myślałeś, że nas oszukasz? Idziemy wprost do świątyni, zginiesz ostateczną śmiercią jeszcze dziś.<br />
Dwóch wojowników łapie mnie z obu stron, trzeci idzie tuż za mną. Z przodu kolejna dwójka. Nie mam szans. Czekam na śmierć. Śmierć zdrajcy. Śmierć, która sprawi, że ważka Niebieskiej Pani nie przyleci po mą duszę.<br />
Obraz ciemnieje. Moją głowę rozrywa dobiegający z jej wnętrza przeraźliwy pisk. Siedzę? Leżę? Chyba siedzę na bruku. Masuję skronie, otwierając powoli oczy. Widzę fioletowe światło.<br />
Przede mną stoi lektyka. Wszędzie pełno elitarnych wojowników, Gwardzistów Masataha. Za mną klęczą eskortujący mnie strażnicy.<br />
Lektyka Czystokrwistego. Padam na twarz.<br />
– Sak’hayī! Wasza świątobliwość! Pozwól mi mówić! – krzyczę nie odrywając twarzy od chłodnego bruku.<br />
Czuję jak potężna siła wbrew woli podnosi moją twarz. Zamykam oczy, lecz powieki zostają po chwili siłą otwarte. Patrzę wprost na nią. Siedzącą pod ozdobionym fioletowymi lampami i złotymi frędzlami palankinem. Kobietę niespotykanej urody, o ogromnych oczach i długich rzęsach jak u bogów. Czystokrwistą.<br />
Jej wola każe mi patrzeć jej prosto w oczy. Walczę z samym sobą, by przypadkiem nie zerknąć na jej piękne, paprociokształtne czułki.<br />
– Chciałeś zakłócić moją podróż, umarły. Dlaczego? – Władczy ton Czystokrwistej zdaje się odbijać we wnętrzu mej głowy.<br />
– Sak’hayī! Wasza świątobliwość! Przyszedłem błagać cię o akt łaski. Uczyń mnie na powrót żywym!<br />
– Jak śmiesz!<br />
Siła woli niewiasty przygwożdża mnie do ziemi. We wnętrzu mej głowy rozbrzmiewa upiorny pisk, przechodzący w ostry ból. Świat zaczyna wirować, barwy blakną. Ból jest nie do zniesienia.<br />
Ustaje. Z trudem łapię powietrze. Nawet nie marzę o podniesieniu wzroku.<br />
– O potężna pani! – takim akcentem włada tylko mój Zeryjczyk.<br />
– Masz się do mnie zwracać Sak’hayī, barbarzyńco! – syczy Czystokrwista.<br />
Do moich uszu dobiega jęk cudzoziemca. Czy on ma w ogóle pojęcie, że ona może go zabić siłą woli?<br />
– Wy-wybacz, Sak’hayī…<br />
– Mów, barbarzyńco!<br />
– Byłem przy nim…<br />
– Pomagałeś mu? Wiesz czym to grozi!?<br />
– Emmm, nie, ale… On nie zabił. Darował mu! Zaniechał zemsty!<br />
Wsłuchuję się w słowa cudzoziemca. Chyba jednak zrozumiał więcej, niż mi się wydawało. Znów, wbrew woli, spoglądam w jej cudowne oczy. Boję się, że niechcący zerknę nie tam gdzie trzeba i zginę na miejscu.<br />
– Tłumacz się, umarły. – Jej głos stał się spokojny, nawet nieco dobrotliwy. Jednak wiem, że nastrój może zmienić się w mgnieniu oka.<br />
– Nie chcę się mścić…<br />
– Ale wcześniej chciałeś. Zdecydowałeś, by odprawiono twój pogrzeb!<br />
– Chciałem…<br />
– Ale?<br />
– Chciałem go zabić, mogłem to zrobić i wtedy… Nie wiem, jak to powiedzieć.<br />
– Może po prostu słaby z ciebie kłamca?<br />
– On mówi prawd…<br />
– Zamilcz, Zeryjczyku!<br />
Czystokrwista podnosi się. Powłóczysta szata faluje, doskonale zgrana ze złotymi włosami. Zewsząd otaczają mnie Gwardziści Masataha. Niewiasta chwyta oburącz moją twarz. Czuję zimne, aksamitne palce. Wola kobiety zmusza mnie do ponownego spojrzenia w jej żółte oczy. Coś mnie ciągnie do tyłu. Spadam?<br />
Widzę, jak zmierzam w stronę lektyki, biegnę schodami, czuję na szyi zimne, szklane ostrze skrytobójcy… Jakby czas biegł w przeciwnym kierunku.<br />
Stoję nad moją ofiarą, pragnę zemsty.<br />
– Seymarī! Uciekaj! – charczy Salān Księżycowy Chód. I widzę ją. Moją córeczkę. Wypuszczam miecz z dłoni.<br />
Mocne szarpnięcie wybudza mnie z transu. Klęczę przed palankinem, Czystokrwista znów patrzy na mnie z siedziska. Jej siła woli zaciska moje oczy. Czuję ostry ból powiek, jakby lizały je języki ognia.<br />
– Odtąd twe oczy będą zdobić pionowe, czerwone pasy. Znak odkupienia. Porzuciłeś zemstę, pozwoliłeś swemu sercu powrócić do świata żywych.<br />
<br />
******<br />
<br />
– Co teraz zrobisz?<br />
– Nie wiem, Zeryjczyku. Wciąż prawnie jestem umarłym, nie ma tu dla mnie miejsca.<br />
Cudzoziemiec przeciąga się.<br />
– Może zatem… pójdziesz ze mną?<br />
– Włóczyć się po świecie i zarabiać na przekrętach? Być agentem do wynajęcia? Dzięki, ale wolę moje kraty okienne.<br />
– Wiesz, ostatnia noc dała mi nieco do myślenia. Co prawda nadal nie rozumiem was, Anaosów, ale czuję, że chyba czas na zmianę. Na coś nowego – wskazuje na najbliższy budynek – jak myślisz, ile dałby jakiś nadziany kupiec z Ashtery za takie coś w swoim oknie?<br />
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że…<br />
– Widzisz, przyjacielu. Kiedy zeszłej nocy podważaliśmy tę kratę, jakby coś we mnie pękło.<br />
<br />
<br />
<br />
Ratasā sae’ut’hā wiratanata’n k’haysā, sae’ut’hā ahdā, saetsit’hā basā,<br />
Darmā ahsahtazi’ēy ki ildā asyaēy ih Nāey pak’hasī.<br />
„Gniew zburzy mury warowni, roztrzaska tarczę, utnie głowę,<br />
Miłość tego nie uczyni, ale to gniew korzy się u jej stóp.”<br />
Przysłowie anańskie, autor nieznany. <br />
<br />
<br />
<br />
ARHIZ<br />
<br />
<a href="http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/19813">Link do opowiadania na Fantastyka.pl.</a><br />
ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-17270076687686609182018-01-08T06:17:00.002-08:002018-01-17T09:00:16.535-08:00Popatrz prosto w gadzie ślepia...W zeszłym roku bawiłem się nieco Gimpem, tworząc szereg jaszczurzych tekstur. Graczy zachęcam do testowania, resztę do oglądania (więcej screenów w podanym linku). Praca załapała się do pierwszej piątki najlepszych modyfikacji do Morrowinda miesiąca grudzień na TES Nexus.<br />
<br />
<a href="http://rd.nexusmods.com/morrowind/mods/45373">Link do Nexusa</a><br />
<br />
<a href="https://staticdelivery.nexusmods.com/mods/100/images/45373-1-1513557808.jpg" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://staticdelivery.nexusmods.com/mods/100/images/45373-1-1513557808.jpg" width="320" height="180" data-original-width="800" data-original-height="450" /></a><br />
<br />
<a href="https://staticdelivery.nexusmods.com/mods/100/images/45373-7-1513557861.jpg" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://staticdelivery.nexusmods.com/mods/100/images/45373-7-1513557861.jpg" width="320" height="180" data-original-width="800" data-original-height="450" /></a><br />
<br />
<a href="https://staticdelivery.nexusmods.com/mods/100/images/45373-5-1513557861.jpg" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://staticdelivery.nexusmods.com/mods/100/images/45373-5-1513557861.jpg" width="320" height="180" data-original-width="800" data-original-height="450" /></a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
ARHIZ<br />
ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-8726833293061533562017-11-12T14:49:00.000-08:002018-01-17T09:09:54.303-08:00Lunatyczka i ćma<a href="https://img00.deviantart.net/bf6b/i/2017/315/4/c/sleepwalker_vs_anaos_by_arhiiz-dbtgddy.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://img00.deviantart.net/bf6b/i/2017/315/4/c/sleepwalker_vs_anaos_by_arhiiz-dbtgddy.png" width="400" height="225" data-original-width="800" data-original-height="450" /></a><br />
<br />
<br />
Kątem oka dostrzegam czerwone światełko komunikatora, zwiastujące nadejście nowej wiadomości.<br />
<br />
– Lee, jesteś najbliżej… – Otto, skupiony na sprawdzaniu gnata, nawet nie podnosi wzroku.<br />
<br />
Nie chce mi się… ale faktycznie jestem najbliżej. Patrzę błagalnie w stronę zawsze milczącego Johna. Jego wzrok mówi wszystko. Od niechcenia sięgam po prostokątne ustrojstwo. Wzdycham.<br />
<br />
– Słuchamy, mandarynie – dobiega do mnie głos Johna. Czyli jednak jeszcze potrafi mówić.<br />
<br />
Odchrząkuję donośnie, parodiując głos prezentera telewizyjnego.<br />
<br />
– Dodatkowe rozkazy dla wszystkich członków grupy operacyjnej Tango cztery. Pod żadnym pozorem nie wchodzić na pokład anańskich statków i obiektów badawczych bez uprzedniej zgody centrali.<br />
<br />
– Super. Za dziesięć minut dostaniemy informację, że bez zgody centrali nie wolno nam gmerać w ich gaciach – kwituje Otto.<br />
<br />
Odruchowo zerkam na naszego gościa. Ile to już wymyśliliśmy dla niego przezwisk? Samuraj, Ostatni Mohikanin, Saladyn, Czyngis Chan… Kiedy mówiono nam na szkoleniu o Insektoidach, wyobrażałem sobie coś… podobnego do owada? Nie wiem, sześć nóg, żuwaczki, chociaż odwłok? Ten tutaj wygląda w zasadzie jak człowiek. W dodatku nosi na łbie czerwoną szmatę i koronę rodem z Miss World, a do tego jakby zbroję, która mi osobiście kojarzy się z Chinami, ale Otto twierdzi, że jest bardziej aztecka. No dobra, ma ogromne żółte oczy i czułki jak ćma, ale, szczerze, widziałem bardziej obco wyglądające cosplaye niż fizjonomia tego kosmity. Cholerna ewolucja zbieżna.<br />
<br />
I te przeklęte komunikaty z centrali co minutę: To pierwsza taka misja w historii ludzkości. Nie spieprzcie tego. Nie dłubać w zębach bez zgody dowództwa…<br />
<br />
– Cholera, gdzie ten tłumacz? – Otto zawsze świruje, kiedy nowy skoczy choćby na siku. W sumie wszyscy jesteśmy tym zmęczeni. Niby śmieszkujemy z centrali, ale każdy doskonale zna powagę sytuacji. I tak od dwóch miesięcy.<br />
<br />
– Jestem, jestem. A nie można grzeczniej? Nazywam się Woo. – A oto i nasza świeżynka. Niestety pierwsze dwa tygodnie „kwarantanny”, kiedy był potulny jak baranek, minęły bezpowrotnie. Zwłaszcza, że gówniarz coraz lepiej zdaje sobie sprawę, że jesteśmy od niego uzależnieni jak systemy obronne od Internetu.<br />
<br />
– Nie spinaj się – próbuję załagodzić sytuację – mówiłem ci już, że mamy w brygadzie taki zwyczaj, że po imieniu zwracamy się dopiero po pierwszej wspólnej akcji.<br />
<br />
– Bo w pierwszej akcji młokosy zazwyczaj umierają. Nie spamiętalibyśmy tych wszystkich imion. – Na twarzy Otto gości szyderczy uśmiech.<br />
<br />
– Młody – dodaję łagodnym tonem – naprawdę nie jest tak źle. Nie chcesz wiedzieć jak gadali na mnie przez pierwsze dwa miesiące.<br />
<br />
– Hmm? Przecież Główny Grenadier brzmi całkiem nieźle.<br />
<br />
– Taaa, tyle że wołali na mnie… Bumbuś. – Otto wybucha spazmatycznym śmiechem.<br />
<br />
Odruchowo zerkam na kosmitę. Prawda jest taka, że cały czas chodzimy na palcach, bojąc się beknąć czy unikając jakichkolwiek gwałtownych ruchów, wszak nie ma do końca pewności, jak on to zinterpretuje… i wszystkim zaczyna nam już powoli odbijać.<br />
<br />
„Samuraj” ignoruje nas. Wyciąga jakiś żółty rulon, rozwija go i coś na nim bazgrze. Tak, oni wciąż używają papieru…<br />
<br />
– Tłumacz, co on robi? – pyta Otto rozbawionym głosem – maluje sobie pocztówkę, bo nie wynaleźli także aparatu? – Nowy spogląda przez chwilę w stronę insektoida.<br />
<br />
– To wiersz Haki’ā. Używa Pisma Jedwabnego, by podkreślić powagę sytuacji. To… tam jest chyba coś o naszym sojuszu i pierwszej wspólnej akcji. Dla upamiętnienia tego wydarzenia.<br />
<br />
– No mówiłem, że pocztówkę rysuje! – Otto znów dostaje głupawki. Uspokaja go dopiero karcące spojrzenie Johna.<br />
<br />
– Młody? – pytam, ukradkiem śledząc Anaosa. Subtelne pociągnięcia pędzlem przywodzą na myśl japońską kaligrafię.<br />
<br />
– Ta?<br />
<br />
– Jak to jest, że oni nie znają głupiej maszyny do pisania, komputera, nawet, kurde, łyżki, ale mają być dla nas wsparciem w odbijaniu planety macierzystej?<br />
<br />
– Cóż, ich technologia po prostu rozwijała się w inny sposób. To trochę jak Inkowie, niby nie znali koła czy gwoździa, ale ich architektura…<br />
<br />
– Inkowie dostali od Hiszpanów tak, że pozbierali się dopiero po trzech tysiącach lat. Konkrety, młody, konkrety.<br />
<br />
– Ech, po prostu to oni wynaleźli napęd protonowy, a nie my.<br />
<br />
– O to, to. – Otto znów się uruchamia. – Widzisz, Lee. Kiedy nasi przodkowie wymyślali liczydła, łyżki, iPhony i inne niepotrzebne rzeczy, tamci siedzieli w jaskini i pracowali nad napędem protonowym!<br />
<br />
Anaos podnosi wzrok. Gdy spoglądam głębiej w ogromne, migdałowate ślepia, dostrzegam maleńkie ommatidia. Błyskawicznie wskazujemy na tłumacza, tak jak uczyli nas w centrali.<br />
<br />
– Idityunjā oh’nassā – artykułuje Anaos, prezentując garnitur małych, ostrych ząbków. Zerkamy na młodego.<br />
<br />
– Eeee, napęd cząsteczko… protonowy. Tak powiedział.<br />
<br />
– Cholera – wzdrygam się – on zaczyna łapać mandaryński. Jak zbystrzy się co gada Otto, będziemy mieli Wojnę Światów.<br />
<br />
– Tak w kwestii filmów. – Na twarzy naszego niemieckiego kolegi gości szelmowski uśmiech. – Co lepiej byłoby mu puścić? Siedmiu Samurajów czy jakiś Bollywood?<br />
<br />
– Mrówkę Z – kwituje John.<br />
<br />
<br />
<br />
******<br />
<br />
<br />
<br />
– Zbliżamy się do Ziemi. Przygotować się do rozpoczęcia operacji „Nowy Świt”. – Głos pani komandor zmysłowo sączy się z głośników. To znaczy, że cały skok nadprzestrzenny mamy już za sobą. I pomyśleć, że za dzieciaka bawiliśmy się, że powoduje on przeciążenia.<br />
<br />
Za dużym, kilkunastometrowym oknem widnieje fioletowa planeta. Kolebka rodzaju ludzkiego… coś, co kiedyś zwaliśmy naszym domem. Ponoć kiedyś była, no, bardziej zielono-niebieska?<br />
<br />
Anaos wstaje i podchodzi do okna. – Sīesiy etik’hanā. – mówi, wciąż wpatrując się w glob. – Ahhaeha’n ka’ndatayā. Tēa fada’ih’nlāt’h.<br />
<br />
– Wasza ojczyzna – tłumaczy młody. – Niee… nie była fioletowa. To podróżu… to Lunatyczki.<br />
<br />
– A wy wiecie, jak je zabić. Przetłumacz – dodaje John.<br />
<br />
<br />
<br />
******<br />
<br />
<br />
<br />
Jesteśmy na powierzchni. Faktycznie wszystko jest fioletowe, jakby posypane jakimś przeklętym pudrem. W tle zaś majaczą wysokie na setki metrów, kopulaste wieże. Witajcie w krainie Lunatyczek, dawniej Ziemia.<br />
<br />
Zamykam hełm, poprawiam pancerz i chwytam oburącz to, co daje mi w tej robocie prawdziwe poczucie bezpieczeństwa: granatnik dalekozasięgowy IRK-231. Otto wtóruje mi, wyciągając podwójny karabin maszynowy TK-54. Tłumacz dostał generator osłon… mam nadzieję, że umie to obsługiwać. I jest jeszcze John ze swoją snajperką. Grupa operacyjna Tango-4, czas obudzić parę Lunatyczek.<br />
<br />
– Rozkaz od centrali, pilne. – Ze słuchawek w hełmie rozbrzmiewa przyjemny głos. – Zadaniem waszego oddziału jest bezwarunkowa ochrona Anaosa. To absolutny priorytet.<br />
<br />
Ma się rozumieć, pewnie zaraz wyciągnie jakiś kosmiczny laser i spali te zdziry na popiół. Po lewej stronie widzę chłopaków z grupy Alfa-5, zaprawionych weteranów walczących zawsze w pierwszej linii. Patrząc na ich giwery, zastanawiam się, czy nasz kosmita w ogóle się na coś przyda. Właśnie, ciekawe jak wygląda jego broń…<br />
<br />
– Że co, do diaska!? – przesterowany głos Otto niemal rozsadza mi czaszkę.<br />
<br />
– Nie drzyj się, zapomniałeś, że masz już nowy mikrofon?<br />
<br />
– To zobacz co on przypina do pasa! – Ach, moje uszy!<br />
<br />
Oniemiałem. Insektoid pieczołowicie poprawia dwa miecze, coś przypominającego szaszmiry. Serio? Miecze? To ma być broń na Lunatyczki?<br />
<br />
Nawiązuję nowe połączenie głosowe.<br />
<br />
– Tłumacz?<br />
<br />
– Tak?<br />
<br />
– Powiedz mi, że ten ufok nie będzie walczył z Lunatyczkami mieczami.<br />
<br />
– Nie mam pojęcia, jak chce walczyć, to zupełnie odmienna, nieznana nam technologia. Pamiętasz, co mówiłem o Inkach? – Wyciszam rozmówcę. Pamiętam jedynie, że Inkowie dostali po rzyci aż ich było szkoda… a teraz to my mamy odgrywać ich rolę?<br />
<br />
Wysoki pisk. A teraz szum w słuchawkach. Co z łącznością?<br />
<br />
– Tango? Ktoś mnie słyszy?<br />
<br />
Trzaski, znów pisk.<br />
<br />
– Idzie. – Przez zakłócenia, grobowy głos Johna zabrzmiał, jakby mówiła sama śmierć.<br />
<br />
Coś majaczy na horyzoncie. Jej turkusowa, smukła sylwetka staje się coraz bardziej widoczna na tle fioletowych pagórków. Zbliża się, zbliża się z cholerną szybkością. Ci, którzy przeżyli spotkanie z Lunatyczką, opowiadają w kółko o jednym obrazie, “Płonącej żyrafie” Salvadora Dali. I najgorsze jest to, że ona faktycznie wygląda jak to coś na pierwszym planie dzieła artysty. Smukła kobieta bez twarzy, która zdaje się lewitować nad ziemią… i jest coraz bliżej.<br />
<br />
Rakieterzy z Alfa-5 wybiegają naprzód. W stronę Lunatyczki mknie kilkadziesiąt wstęg – najnowsze ładunki zapalające. To będzie wielka dziura w ziemi. Zaraz… co? To przez nią przelatuje! Wszyscy otwierają ogień, dołącza do nich Otto ze swoją podwójną giwerą. Wszystko na nic! Jest coraz bliżej.<br />
<br />
Znów głośne zakłócenia. Na szczęście bardzo krótkie. Powraca pełna łączność. Co ten cholerny Anaos robi? Wychodzi kilka kroków przed nas, stoi. Tłumacz! Powiedz mu, żeby…<br />
<br />
– Tango cztery, utrzymać pozycję. Pod żadnym pozorem nie zmieniać lokalizacji! – grzmi komunikat od jakiegoś goryla z bazy. Ja chcę panią komandor!<br />
<br />
Lunatyczka wykonuje nagły zryw do przodu, chwytając oburącz jednego z rakieterów. Ona go… całuje? Tak to by wyglądało, gdyby miała usta. Turkusowa istota zdaje się przyssana swoją „twarzą” bezpośrednio to głowy ofiary, zupełnie jakby przeniknęła przez hełm. Żołnierzem targają drgawki, reszta przerzuciła się na karabiny i strzela jak oszalała. Wszystko na nic. A przeklęty insektoid stoi, nawet nie drgnie!<br />
<br />
Chłopaki z Alfa-5 przyjmują szyk defensywny. Lunatyczka oddala się, ale zdaje się przymierzać do drugiego podejścia. Facet od pocałunku leży, poruszając bezładnie kończynami. O tych, którzy doznali „zbliżenia” mówi się, że utracili duszę… cokolwiek to znaczy.<br />
<br />
Anaos robi kilka kroków naprzód. Wreszcie! Niech nawet walczy tym swoim mieczem, ale niech coś zrobi! Co? Że co? Wyciąga wachlarz!?<br />
<br />
– Lee, powiedz mi, że mam omamy!<br />
<br />
– Otto, przestań się drzeć, bo mi głowę rozsadzisz. Tak, widzę.<br />
<br />
Insektoid unosi wachlarz. Wygląda trochę jak gejsza. Wykonuje zamaszyste ruchy kojarzące się z Tai-Chi. Koturny jego sandałów zaczynają tlić się żółtym światłem, każdemu stąpnięciu zaczyna towarzyszyć dzwoniący dźwięk. Taniec zyskuje na dynamice. Wciąż zachowuje orientalny charakter, lecz teraz coraz bliżej mu do harców Irokezów czy innych Siuksów.<br />
<br />
Lunatyczka naciera na Anaosa. Jego taniec staje się coraz bardziej chaotyczny, jakby miotał nim silny wiatr. Zatrzymuje się. Stoi z otwartym wachlarzem i czeka.<br />
<br />
– Tu centrala, utrzymać pozycje za wszelką cenę! – Ile razy nam to jeszcze powtórzą?<br />
<br />
– Chłopaki, czy to normalne? – pyta młody.<br />
<br />
– Tłumacz? To ty nam powiedz, co odwala ten twój ufok.<br />
<br />
– Eee, chodzi mi o nasz statek.<br />
<br />
Oglądam się za siebie. Czerwony ogień silnika powoduje niemałą kurzawę fioletowego pyłu.<br />
<br />
– Oni odlatują! Bez nas! I rakieterzy z Alfa pięć też gdzieś zniknęli! – Przesterowany głos Otto zagłusza wszystko inne.<br />
<br />
Lunatyczka jest tuż przed nami. Nasz kosmita chwieje się lekko, wygląda jak pijany. Jest w transie? Turkusowa istota wpija się w Anaosa. Już po nas… Zaraz! Ten łapie ją w pasie. Lunatyczka wyrywa się, jednak wygląda na bezsilną. Jej ciałem zaczynają targać drgawki.<br />
<br />
– Trafiła kosa… – komentuje John.<br />
<br />
Anaos przechyla Lunatyczkę do tyłu, jak podczas tanga. Jego usta wciąż stykają się z… miejscem, gdzie teoretycznie powinny być jej wargi. Ciało turkusowej istoty zaczyna pokrywać się siateczką pęknięć, z których wydobywa się żółte światło. Moje uszy przeszywa straszliwy pisk, gorszy niż przestery Otto.<br />
<br />
– Haha! Let me be your valentine! – No dobra, na równi z przesterami Otto.<br />
<br />
Ciało Lunatyczki eksploduje niczym nadmuchana foliowa torba. Wszędzie pełno drobnych, turkusowych kawałków, które zdają się naelektryzowane. Anaos upada na kolana.<br />
<br />
– Tu centrala, jak mnie słychać? – Pani komandor! Nareszcie!<br />
<br />
– Tu Tango cztery, statek…<br />
<br />
– Otrzymujecie zezwolenie w kwestii wejścia na pokład anańskiego fraktowca Watirawayralāt’h.<br />
<br />
Tłumacz podbiega do kosmity, pomaga mu wstać. Ten wygląda na nieco osłabionego, ale poza tym chyba nic mu nie jest. Tygrys normalnie… Podbiegam do nich.<br />
<br />
– Co to znaczy to watira-cośtam? – pytam.<br />
<br />
– Siejący wiatr? Wietrzny siewca? Coś w ten deseń – odpowiada młody.<br />
<br />
– Sun. – Anaos wskazuje przed siebie. Po dłuższej chwili zauważam, że coś wisi niemal tuż przed nami. Skubane ufoki, niezłe mają pole maskujące. Ciekawe jak wygląda ich statek, pewnie coś rodem z tego najnowszego filmu o androidach.<br />
<br />
– Co oni sobie, do jasnej cholery, myślą!? – Otto nie można pomylić z nikim innym. – Wysyłają nas na planetę Lunatyczek, nic nie mówią, potem nas zostawiają, teraz znowu coś. Czy nie można było od początku powiedzieć, jaki jest plan?<br />
<br />
– Gdybyś naprawdę znał plan centrali, w życiu nie zszedłbyś z pokładu – sarka John.<br />
<br />
Osłona statku kosmicznego zanika. Wygląda to tak, jakby spływała z niego rtęć, którą wcześniej został polany. Przed nami wisi coś, co przypomina… czerwono-złotą galerę. Powoli zaczynam się przyzwyczajać.<br />
<br />
– Rozumiem, że puszczą nam teraz z góry linę – skomentował Otto, o dziwo, ściszonym głosem.<br />
<br />
– Inkowie…<br />
<br />
– Zamknij się!<br />
<br />
Na horyzoncie majaczą turkusowe sylwetki. To Lunatyczki upominają się o swoją siostrę. Słyszę dziwne zawodzenie, jest w nim nuta żalu, ale przede wszystkim furia.<br />
<br />
Ruszamy w stronę statku. Przód kadłuba zakończony rzeźbionym, pierzastym wężem, z tyłu coś na kształt pawiego ogona. Nawet wiosła są! Tylko żagla brakuje. Ze złotego dziobu wystrzeliwuje w naszą stronę wiązka równie złotego światła. Promień ściągający? Czyżby chociaż jedna rzecz będzie jak w filmie?<br />
<br />
Anaos wyjmuje jakiś… bębenek. Coś o kształcie puszki po kawie. Uderza palcami w różne miejsca, generując sporą gamę dźwięków: od dzwonienia po tony typowe dla starej patelni.<br />
<br />
– Tłumacz, co on robi? – pytam.<br />
<br />
– Przedstawia się, wygrywa swoistą melodię. Chyba coś jak nasze hasła.<br />
<br />
Cokolwiek wyprawia, nie nazwałbym tego melodią. Choć bardzo się staram, nie jestem w stanie wychwycić żadnego rytmu. Brzmi to raczej tak, jakby walił na oślep w losowo wybrane części bębna. Zaczynam tęsknić za niemieckim techno, którym zawsze raczy nas Otto. Snop światła zmienia barwę na zieloną. Chyba…<br />
<br />
– Eee, że jak? – pytam mimowolnie, choć doskonale wiem co się stało. Jesteśmy w środku. Czyli jednak promień ściągający.<br />
<br />
Wystrój kojarzy mi się nieco z burdelem: dużo czerwieni, na ścianach jakieś tkaniny. Pod sufitem coś, co przypomina lampiony, do tego masa koralików i frędzelków. Wszystko w tonacji złoto-czerwonej plus nieco fioletu. Normalnie chiński nowy rok.<br />
<br />
Anaos pokazuje gestem, żebyśmy poszli za nim. Mijamy pokryte ornamentem, łukowate drzwi i trafiamy do salki z dużymi poduchami. Tylko sziszy brakuje. Siadamy, zachęceni gestem kosmity. Przed nami widnieje, chyba, schowana pod złotym daszkiem szyba. Za nią widzę coś, co zdaje się kokpitem. Na zdobionym dywanie siedzi trzech Anaosów. Wyglądają właściwie jak nasz, ale mają dodatkowo jakieś szaliki. Przed nimi dostrzegam, o dziwo, kokpit. Co prawda nie ma tam lampek ani, o zgrozo, komputerów, ale jest chociaż szyba. Chociaż coś jest tutaj normalne.<br />
<br />
– To kapłani – wyjaśnia tłumacz.<br />
<br />
Patrząc na obraz zza szyby, opuszczamy właśnie planetę i wchodzimy w przestrzeń kosmiczną. Centrala milczy, czyli mamy nic nie robić i czekać na dalsze rozkazy. Dostrzegam w oknie kilka wiosłopodobnych struktur, które widziałem wcześniej. Końce rozszerzyły się tak, że przypominają teraz napięte płetwy. Wygląda na to, że to… baterie słoneczne. W każdym razie lecimy. Statek nie ma żadnych silników ani nawet wspomnianego żagla, ale lecimy. I to nawet do przodu. Jest dobrze. Zaraz… w oddali pojawiają się jakby falujące prześcieradła. To „statki” Lunatyczek!<br />
<br />
– Sat’hayā Yarī – mówi jeden z kapłanów. Jego głos jest doskonale słyszalny, pomimo, że są stosunkowo daleko i w dodatku za szybą. Drugi, siedzący obok, zaczyna wygrywać coś na bębnie, podobnym do tego, na którym grał nasz „Samuraj”.<br />
<br />
– Tłumacz?<br />
<br />
– Świetlista Włócznia. Nie mam pojęcia co to może oznaczać, zapewne to jakiś frazeologizm.<br />
<br />
– Oby – Otto stuka palcami w kolano – czekam na superkosmiczny laser, który powywraca te skarpety Lunatyczek na lewą stronę.<br />
<br />
Coś zaczyna się dziać przy złotym wężu na dziobie. W jego pysku kumuluje się żółte światło. Czyżby kosmiczny laser? Oby się szybko naładował. Statków Lunatyczek jest coraz więcej, a nasz „holender”, z tego co widzę, nie zamierza uciekać.<br />
<br />
Słyszę głośne syknięcie. Z pyska złotego gada wysunęła się… świetlista włócznia. Taka czterometrowa i wyglądająca jak zrobiona z czystej plazmy. Chcesz latających spodków i laserów? Poczytaj science-fiction. Tutaj jest prawdziwe życie, kosmici latają na galerach i walczą wachlarzami oraz złotymi pikami.<br />
<br />
Wróg rozpoczyna ostrzał. W naszą stronę lecą setki turkusowych kropel wielkości, jeśli dobrze widzę, człowieka. Zupełnie jakby Lunatyczki strzelały kisielem.<br />
<br />
– Kiedy jeden z naszych statków dostał z takiego czegoś, dosłownie odwrócił się na lewą stronę. Z załogą i ich skórami włącznie – odzywa się John. Czyżby Otto miał zadatki na proroka?<br />
<br />
Tutaj jednak nikt, poza nami, nie wygląda na zdenerwowanego. Nasz Anaos siedzi i popija coś z małej czarki, siorbiąc przy tym niemiłosiernie. Wskazuje gestem na naczynia stojące tuż przy nas na niskim stole. Jakoś wcześniej tego nie zauważyłem.<br />
<br />
– Tego, chyba nie powinniśmy odmawiać – mówi powoli tłumacz.<br />
<br />
– W porządku. Ty pierwszy – odzywa się John.<br />
<br />
– Dobra, raczej nie podali nam kwasu. Ta akcja była organizowana pięć lat. – Chwytam czarkę, żeby dodać młodemu otuchy. Trzymam oburącz, naśladując kosmitę i pociągam łyk. Hmm, ciepła woda. Nie gorąca, tylko ciepła. Dopiero po chwili wyczuwam coś przypominającego zieloną herbatę z miętą. Kurczę, taką lurę piłem ostatni raz w akademiku na studiach, kiedy zalewało się każdą torebkę po cztery razy.<br />
<br />
– To chyba Zioła Wiatru – komentuje tłumacz. – Okazują gościnność zupełnie jak my, Chińczycy.<br />
<br />
– Rozumiem, że jesteście wzruszeni – wtrąca się Otto – ale nazwa tego napitku nie wróży niczego dobrego.<br />
<br />
Wzdrygam się. Pociski Lunatyczek są tuż przed nami. Cholera, przez chwilę naprawdę zapomniałem o całej sytuacji. Może te ich ziółka wcale nie są takie słabe. Czuję też dziwny spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nie chcę wiedzieć, czym jest ten dziwny napój, ale wypijam kolejny łyk. Przecież strzeże nas świecąca włócznia, co może pójść nie tak?<br />
<br />
Pociski są tuż przy statku. Rozpływają się, po czym zostają ściągane przez tę dziwaczną pikę. Zupełnie jakby akumulowała ich energię. Lanca staje się coraz dłuższa.<br />
<br />
– Mam głupie skojarzania – kwituje Otto.<br />
<br />
Pocisków jest coraz więcej i więcej. Nasza włócznia wydłuża się do niebotycznych rozmiarów. Jej deltoidalny grot zniknął mi z pola widzenia, widzę tylko długaśny, świecący promień. Czyżby jednak super laser?<br />
<br />
Kapłan zmienia wygrywaną melodię na bardziej dynamiczną. Jest równie nieskładna jak poprzednie, ale tempo uderzeń wyraźnie wzrasta. Dołącza do niego drugi, grając na fleciku. Ciekawe, czy za ścianą czekają już puzony.<br />
<br />
Włócznia zaczyna dziko poruszać się. Jest całkowicie sztywna, a jednocześnie zmienia położenie tak szybko, że nie jestem w stanie dokładnie śledzić jej ruchów. Nie wiem, jak długa jest w tej chwili, ale otaczające nas statki, których teraz są setki, zaczynają rozrywać się na strzępy, podobnie jak wcześniej ginęła Lunatyczka. Mija kilka chwil. Znów jest bezpiecznie, w dodatku wszędzie pełno „konfetti”.<br />
<br />
– Sat’hayā yarī, Sēasiy zinan’īh sinahdinā – wyraźnie zadowolony Anaos głośno upija kolejny łyk napoju.<br />
<br />
– Eee, świetlista włócznia, nasza najnowsza wie… technologia – tłumaczy młody.<br />
<br />
– Słuchajcie, to co teraz grają, to jakby Devil Drums, co nie?<br />
<br />
– Otto, nikt nie kojarzy twojej muzyki, daj spokój.<br />
<br />
– Woo. – John patrzy krytycznie na czarkę, sięgając drugą ręką do kieszeni.<br />
<br />
– Jak mnie nazwałeś? – Młody wygląda na zaskoczonego.<br />
<br />
– Przeżyliśmy dzięki ich wiedzy i technologii. Czas się odwdzięczyć. Woo, przetłumacz – John wyciąga powoli srebrną część zastawy – przetłumacz: to, jest, łyż-ka.<br />
<br />
– Eeee, Tāe Ahsat’hayalat’ha’nassā*?<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
* – w wolnym tłumaczeniu: przedmiot-do-jedzenia-używany-przez-barbarzyńców.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
ARHIZ<br />
<br />
<br />
<a href="http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/19391">Link do opowiadania na Fantastyka.pl</a><br />
<a href="https://arhiiz.deviantart.com/art/Sleepwalker-vs-Anaos-714600646">Link do obrazka na Deviantart</a> ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-41959139319670752792017-10-22T12:57:00.001-07:002018-01-17T08:51:53.594-08:00Anańscy imigranci zalewają świat Worms! Oto diadem Dariyaa.Dariyā to tradycyjne anańskie nakrycie głowy. Składa się z, zazwyczaj, czerwonej, trójkątnej chusty oraz nałożonego na nią złotego diademu. Tiary mają zazwyczaj sporą wartość materialną i są dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Co ciekawy, nawet w biedniejszych rodach trafiają się prawdziwe jubilerskie perełki. <br />
<br />
Wraz z najnowszą aktualizacją Wormd W.M.D, która umożliwia tworzenie własnych "czapeczek", nie omieszkałem stworzyć swojej, oczywiście anańskiej. <br />
<br />
Sam pomysł powstał już wcześniej, najpierw jako rysunkowy Concept Art:<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgzNXtfYa3Mo2PvYuAS3KJPGz-Vyk6aaCO2OILRgfbGy6OJqisodFJGiSQOpaxTU5ASYnukAHNfv749_TSfxImyB3c4jvK8xtvdfTkhyphenhyphenlkHPCSOUa9oJyoPh4fwGSovNwPKkCIVCUpGglsd/s1600/WP_20170518_22_40_01_Pro.jpg" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgzNXtfYa3Mo2PvYuAS3KJPGz-Vyk6aaCO2OILRgfbGy6OJqisodFJGiSQOpaxTU5ASYnukAHNfv749_TSfxImyB3c4jvK8xtvdfTkhyphenhyphenlkHPCSOUa9oJyoPh4fwGSovNwPKkCIVCUpGglsd/s320/WP_20170518_22_40_01_Pro.jpg" width="258" height="320" data-original-width="483" data-original-height="599" /></a> <br />
<br />
By później przerodzić się w wersję w pełni komputerową... <br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj74pNoMR8RXKWqcmB-xAcwlcrXbZEb13Ymn_UvZx9ZY6d9g0G4DdV1BZfkqzr5lRWPydla4GZy52gomP7yUplyJLDSDwvfCI0ukp6KKvz42lV3afh5wuCORcz_iKEr6uGOKmE1zFzElWw3/s1600/Worms+Dariyaa.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj74pNoMR8RXKWqcmB-xAcwlcrXbZEb13Ymn_UvZx9ZY6d9g0G4DdV1BZfkqzr5lRWPydla4GZy52gomP7yUplyJLDSDwvfCI0ukp6KKvz42lV3afh5wuCORcz_iKEr6uGOKmE1zFzElWw3/s400/Worms+Dariyaa.png" width="400" height="400" data-original-width="514" data-original-height="514" /></a> <br />
<br />
I ostatecznie trafić do gry! <br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgKieP9jeitfU8HInSKnlK3kGUHZNw82UMUqVOOB_7Fy1JPmsF66nBI_PjaxQqBdCDucA2jIF0HMHm8tyqDnUYh1TasRN7bAoLPDMuSaw8injTSE7h4_hKVsS8DTVP5F7Rh-U1fW_q3MCL_/s1600/20171022014127_1.jpg" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgKieP9jeitfU8HInSKnlK3kGUHZNw82UMUqVOOB_7Fy1JPmsF66nBI_PjaxQqBdCDucA2jIF0HMHm8tyqDnUYh1TasRN7bAoLPDMuSaw8injTSE7h4_hKVsS8DTVP5F7Rh-U1fW_q3MCL_/s400/20171022014127_1.jpg" width="400" height="225" data-original-width="1366" data-original-height="768" /></a> <br />
<br />
<a href="http://steamcommunity.com/sharedfiles/filedetails/?id=1176818935">By pobrać diadem Dariyā do Worms W.M.D, wejdź tutaj.</a><br />
<br />
<a href="https://arhiiz.deviantart.com/art/Worms-Dariyaa-711150984?ga_submit_new=10%3A1508700793">Sam Concept Art trafił też na Deviantarta.</a> <br />
<br />
<br />
ARHIZ ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-41817804394907649072017-10-15T03:59:00.000-07:002018-01-17T08:53:16.136-08:00Architektura Świata Ayanańskiego: styl anański i neoanański<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj_14OyUQyTzIUgd33LcT6yvxOzy-39Um5sDJaVT-o6Ftprppt8VyySj5ibkYpjnE2LhmA9ZgBPS_tYjjWmOCG3htcmHwUbQmZokucJG5vEcCbl7uNc0pMEkXSecnRprGFKjJY3tMga6jlb/s1600/Ajana+-+anaosii.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj_14OyUQyTzIUgd33LcT6yvxOzy-39Um5sDJaVT-o6Ftprppt8VyySj5ibkYpjnE2LhmA9ZgBPS_tYjjWmOCG3htcmHwUbQmZokucJG5vEcCbl7uNc0pMEkXSecnRprGFKjJY3tMga6jlb/s640/Ajana+-+anaosii.png" width="610" height="446" data-original-width="1600" data-original-height="1116" /></a> <br />
<br />
Anaosi to najstarsza cywilizacja gatunku Idā, będąca prekursorem w wielu dziedzinach. Elementy nawiązujące do anańskiej architektury można znaleźć niemal u wszystkich narodów Świata Ayanańskiego, jednak styl ten od zawsze zachowywał swój charakterystyczny rys.<br />
Rasa anańska charakteryzuje się żółtymi, pierzastymi czułkami podobnymi do tych u ćmy, żółtawą skórą oraz żółtymi oczami (choć trafiają się też zielone). Włosy czarne, złote lub czarne ze złotymi końcówkami. Anaosów dzieli się zazwyczaj na pięć podras. <br />
<br />
<br />
Architektura anańska<br />
<br />
Kultura anańska jest wysoce spetryfikowana, mocne przywiązanie do tradycji dotyczy także budownictwa uznawanego za rodzaj sztuki. Niemal wszystkie budynki stawiane są na podstawie ogólnego wzoru, zarówno w przypadku wyglądu zewnętrznego, jak i takich aspektów jak rozkład pokojów. Anaosi wierzą, że ich typ budownictwa został objawiony przez bogów, dlatego też wiernie trzymają się licznych zasad i norm dotyczących Sztuki Budowania, zwanej Tyahinataēy – w wolnym tłumaczeniu: sztuki stawiania domów.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjlE_Gzn7VjEbR56dfT1intc2Y4xIUnNhqcecc6KyIUbSHp8KZqdP83kNeHuxW7G7Z3toJVMVEO-ucvtwqOh-kGuGRX91OzJPLaARsXW55SiaKXRxP-j4WzH4Qnaxvqm0pG6OnyAvliGJC1/s1600/Asraja%2527n+Asnatana+2.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjlE_Gzn7VjEbR56dfT1intc2Y4xIUnNhqcecc6KyIUbSHp8KZqdP83kNeHuxW7G7Z3toJVMVEO-ucvtwqOh-kGuGRX91OzJPLaARsXW55SiaKXRxP-j4WzH4Qnaxvqm0pG6OnyAvliGJC1/s640/Asraja%2527n+Asnatana+2.png" width="610" height="232" data-original-width="1600" data-original-height="580" /></a> <br />
<br />
Najbardziej charakterystyczny element anańskiego budownictwa to deltiodalne kopuły, czasem porównywane do diamentów. Tego typu sklepienia znajdują się na niemal wszystkich ważniejszych anańskich budowlach i właściwie każdej wieży (których u Anaosów nie brakuje). Znajdziemy je także w przypadku posiadłości możnych. <br />
<br />
Sklepienie czasem wyposażone jest w lekko wygięty daszek. Same daszki są zresztą bardzo powszechne, a do najbardziej charakterystycznych należą te, które znajdują się bezpośrednio nad oknami. Ma to również znaczenie praktyczne, w wielu krajach anańskich normą są codzienne, ulewne deszcze.<br />
<br />
Kolejnym typowym elementem są ogromne sztandary, zwane serinhē. Wykazują stosunkowo złożoną budowę, a większość elementów ma charakter rytualny, jak również tożsamościowy. Znajdują się na nich ideogramy w Piśmie Jedwabnym, jednym z anańskich typów pisma, które pełni funkcję informacyjną (coś jak znaki drogowe) lub ozdobną. Nieodłącznym elementem proporca są oczywiście liczne frędzelki, postukujące na wietrze rurki i barwne koraliki. Takich ozdób nie brak także w pobliżu okien, na rogach daszków, na pobliskiej gałęzi… Dźwięk dzwoniących ozdób połączony z łopotaniem sztandarów oraz trzeszczeniem drewnianych konstrukcji, na których są zawieszone, to typowe dźwięki, które można usłyszeć w każdym anańskim kraju.<br />
<br />
Ostatnią rzeczą, o której chcę wspomnieć, to kolorystyka. Typowe anańskie połączenie to czerwony i żółty (lub złoty) z lekką domieszką fioletu. Czerwony symbolizuje potęgę, siłę a także naród anański. Żółty oznacza wierność tradycji i religijnym zasadom, a także szlachetność. Fiolet symbolizuje zaś równowagę i harmonię. Nie uświadczysz natomiast barw niebiskich, kojarzonych z żałobą i nieszczęściem. <br />
<br />
Jak widać, Anaosi kochają przepych. Płaszczyzna pozbawiona ornamentu jest płaszczyzną niezagospodarowaną, surową. Najbardziej popularne są motywy roślinne, ukazujące święte paprocie oraz aloesy. Te ostatnie przedstawiane są jako wiotkie pędy o spiralnie zwiniętych liściach. Zdobienia występują też w oknach pod postacią ozdobnych krat.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJMXYH6KKb55qS-0pgARZMlDvrrK5HyBZO9CUjqc7OftvigSKoTjN3PcX6h-iXT-TntMeu6nODCvPTMf4vU9B4tRqU4YnbMkmdpgkOSMfy7nQMjEJQtQ48vCzlQdPRBvAavQrIYxWnJyia/s1600/Deiksanaja+Satahnatana.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJMXYH6KKb55qS-0pgARZMlDvrrK5HyBZO9CUjqc7OftvigSKoTjN3PcX6h-iXT-TntMeu6nODCvPTMf4vU9B4tRqU4YnbMkmdpgkOSMfy7nQMjEJQtQ48vCzlQdPRBvAavQrIYxWnJyia/s640/Deiksanaja+Satahnatana.png" width="610" height="232" data-original-width="1600" data-original-height="580" /></a> <br />
<br />
Satahnatanā znaczy dosłownie święty dom. To tutaj znajdują się proporce przedstawiające wizerunki bogów. Świątynie to także ważne ośrodki kulturowe i administracyjne, mieszczą się tutaj m. in biblioteki i coś na kształt naszych urzędów, ale także składy żywności. <br />
<br />
Elementem wyróżniającym budynki sakralne jest ostra piramida zakończona złotym kwiatem aloesu. Taki „rdzeń” otoczony jest zawsze czterema kopułami oraz ośmioma wieżami. Największa tego typu świątynia znajduje się w Ahayatyū, stolicy De’iksany. <br />
<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJIA2Gl41IXZArXFTS1MLet1s7JXa04k5Dvf2zQ7OIDtDdKTjy6jIAMGevb1eECbjQrUAXcZDVhhMm-Kkcb94V8j-jp01ZqX9Ux6oSzVAAA6u7yEgQfcK1GU6FsfF0bLlqE8dOiQsNNi6v/s1600/Hasalla%2560n+Asnatana.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJIA2Gl41IXZArXFTS1MLet1s7JXa04k5Dvf2zQ7OIDtDdKTjy6jIAMGevb1eECbjQrUAXcZDVhhMm-Kkcb94V8j-jp01ZqX9Ux6oSzVAAA6u7yEgQfcK1GU6FsfF0bLlqE8dOiQsNNi6v/s640/Hasalla%2560n+Asnatana.png" width="610" height="232" data-original-width="1600" data-original-height="580" /></a> <br />
<br />
Nieco odmienną kolorystykę reprezentują, wywodzący się ze starożytnej kasty wojowników, Layanaosi. Jeden z anańskich narodów zamieszkujących wysokie Świetliste Góry. Dominujący kolor biały jest właśnie symbolem wojny, a także męstwa i honoru. <br />
<br />
Charakterystycznym, unikalnym dla Layanaosów elementem architektury są specyficzne otwory na śnieg. Biały puch gromadzi się w specjalnych zbiornikach, by później mógł być uwalniany w postaci „konfetti” sypiącego się z rogów dachów budynków. Pierwotnie miało to być rozwiązanie problemu zalegającego na dachach śniegu. Szybko okazało się, że tego typu „instalacje” są niepraktyczne. Szybko się zapychają, a dachy i tak trzeba odśnieżać (natomiast zbudowanie bardziej stromego dachu jest niezgodne z zasadami Sztuki Budowania!). Jednak pomysł przyjął się jako… element ozdobny oraz część layańskiej tożsamości narodowej. Najbardziej efektowna konstrukcja tego typu znajduje się w Pałacu Hasallana – głównego generała i przywódcy Layany. Budynek stoi w mieście Latanā, stolicy kraju i jednym z najwyżej położonych miast w całym Świecie Ayanańskim.<br />
<br />
Layańska architektura wyróżnia się także, na tle anańskich standardów, prostotą i małą ilością ornamentów. Brak także okiennych krat i daszków – surowy górzysty klimat, nawet Anaosów, zmusił do zainstalowania brzydszych, ale za to praktyczniejszych okiennic. <br />
<br />
Dzieci De’iksany<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjsndr4ljcKpkP19qh3p54Xwy1-J0XV9UaaHlWfFv8gyA1p9uarOv8WCu-W_KytHQvOjm5eIwFot8E6JQARfyoQP0jpDqwqnzvAS4nWfq9JKTybj3S3J5ENYNQnJpW00JqSJS23d8KezJiO/s1600/Ajana+-+pioroglowi.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjsndr4ljcKpkP19qh3p54Xwy1-J0XV9UaaHlWfFv8gyA1p9uarOv8WCu-W_KytHQvOjm5eIwFot8E6JQARfyoQP0jpDqwqnzvAS4nWfq9JKTybj3S3J5ENYNQnJpW00JqSJS23d8KezJiO/s640/Ajana+-+pioroglowi.png" width="610" height="446" data-original-width="1600" data-original-height="1116" /></a><br />
<br />
Mianem dzieci De’iksany określa się czasem trzy kraje, są to: Rajāya Surya’n Anā, Ayikū oraz A’u’atā. Inny, bardziej fachowy termin to Państwa Neoanańskie. <br />
<br />
Tereny te zasiedlone są przez Piórogłowych, rasę mającą zupełnie inne pochodzenie niż Anaosi. Typowy mieszkaniec trzech wspomnianych krain charakteryzuje się oliwkową skórą, zielonymi lub żółtozielonymi czułkami w kształcie bażancich piór (stąd nazwa rasy) oraz czarnymi, zielonymi lub żółtozielonymi włosami. Oczy brązowe lub turkusowe. Pokrewieństwem najbliżej im do innych piórogłowych, zamieszkują rozległe północne stepy Tałahów i Tashan, osiadłych Tona czy rdzennych mieszkańców Świetlistych Gór (którzy byli tam dawno przez Layanaosami): Hakanata i Hana-a. Jednakże położone w ciepłych, deszczowych lasach Rajāya Surya’n Anā, Ayikū oraz A’u’atā od początku swego istnienia znajdowały się pod silną dominacją anańską, z powodu granicy z De’iksaną - anańskim państwem położonym w tym samym, równikowym regionie. Od jego wpływów, tak kulturowych jak i gospodarczych, Kraje Neoanańskie były zależne nawet w okresach kiedy formalnie wchodziły w skład zupełnie innego organizmu państwowego – Królestwa Zu-Ra-Na. <br />
<br />
Architektura typowa dla Dzieci De’iksany, zwany jest czasem stylem neoanańskim, ze względu na ścisłe konotacje ze światem anańskim. <br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgAASGQM-WWzU1cuvWzXlw1xt5TMAMWyV8ZxHeAwbE2QAcJo3LvsCEMUCEwEYn8i_fmVaWyo2b-rnGn-2aygahMCT8xyMjGV4EWsRYqa-M3wXxy55Z18hix4WdL65w7orubUfG0Sysg3NxP/s1600/Akhianaja+Asnatana.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgAASGQM-WWzU1cuvWzXlw1xt5TMAMWyV8ZxHeAwbE2QAcJo3LvsCEMUCEwEYn8i_fmVaWyo2b-rnGn-2aygahMCT8xyMjGV4EWsRYqa-M3wXxy55Z18hix4WdL65w7orubUfG0Sysg3NxP/s640/Akhianaja+Asnatana.png" width="610" height="232" data-original-width="1600" data-original-height="580" /></a> <br />
<br />
W architekturze Ayikū od razu da się zauważyć wpływy anańskie. Proporce, choć nieco uproszczone, przywodzą na myśl wcześniej opisywane serinhē. Motywy zdobnicze są właściwie kropka w kropkę zaczerpnięte od tych, które zdobią de’iksańskie świątynie. Budowle cechują się jednak nieco inną kolorystyką, bo prócz klasycznego połączenia żółci z czerwienią, pojawia się też kolor zielony, typowy dla wszystkich Krajów Neoanańskich i utożsamiany, podobnie jak anański fiolet, z równowagą, harmonią, ale i ze szczęściem. <br />
<br />
Pojawiają się jednak dwa unikalne elementy. <br />
<br />
Cebulowata kopuła, symbolizująca pąk aloesu, występuje tylko w budownictwie Ayikū i wykazuje powierzchowne podobieństwo do sklepień z dalekiego Cyãdi, jednak większość badaczy jest zdania, że jest ono zupełnie przypadkowe. Kopuła typowa dla budownictwa Ayikū powstała najprawdopodobniej w wyniku przekształcenia tradycyjnej architektury anańskiej „na lokalną modłę”.<br />
<br />
Występują także strzeliste, wyposażone w liczne „półki” struktury zwane Ayāta. Pojawiają się one u wszystkich Dzieci De’iksany i bezsprzecznie mają natywne pochodzenie. Symbolizują oś świata, łącząc niebo z ziemią i podziemiami (tak, zazwyczaj przechodzą przez cały budynek i kończą się pod podłogą).<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgsHcrn1Ezzr09Jcu5P5IJ5f8olXmZ_3zy64ePjb_fOrRCIAU0uZM-fk2P-vPrx-OCfYHpplzJ1UNAkcRsKEfKb-2nyEvL-Y2SWqQ2TmYjBz_ANx0PYQnt0Wy0-aQ1rW6cWK9nFzXdeRjMz/s1600/Ahatanaja+Asnatana.png" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgsHcrn1Ezzr09Jcu5P5IJ5f8olXmZ_3zy64ePjb_fOrRCIAU0uZM-fk2P-vPrx-OCfYHpplzJ1UNAkcRsKEfKb-2nyEvL-Y2SWqQ2TmYjBz_ANx0PYQnt0Wy0-aQ1rW6cWK9nFzXdeRjMz/s640/Ahatanaja+Asnatana.png" width="610" height="232" data-original-width="1600" data-original-height="580" /></a> <br />
<br />
A’u’atā to kraj, który, na tle swoich krewniaków, zawsze wykazywał największe dążenia do niezależności i kulturowego samostanowienia. Wiele budynków zdaje się połączeniem tego, co ma do zaoferowania kultura anańska oraz architektury Piórogłowych z północy. Tak więc widzimy raczej anańską kolorystykę, proporce, ale już zdobienia mają nieco inny charakter, pomimo, że konsekwentnie skupiają się wokół anańskich motywów roślinnych: aloesu i paproci. Opozycją jest tutaj szeroki, zadarty dach, który wprost nawiązuje do tradycyjnej architektury Tashan i Tona – Piórogłowych z północy. <br />
<br />
A’u’atā może się też poszczycić licznymi Ayāta, lecz tutaj występują one w postaci wolnostojących monolitów – takie formy „osi świata” można znaleźć też u północnych Piórogłowych, zwłaszcza Tashan i Tałahów, jednak tam mają zazwyczaj formę prostych obelisków lub nawet pionowych, żelaznych kolumn. <br />
<br />
Jest sprawą dyskusyjną, czy architektura A’u’atā faktycznie bazuje na rdzennym stylu Dzieci De’iksany z czasów „prede’iksańskich”, czy też bardziej jest próbą odtworzenia własnego stylu poprzez czerpanie inspiracji od krewniaków z północy – Tona i Tashan. Zastanawiające jest, że najstarsze budowle na terenie A’u’atā zostały zbudowane w tradycyjnym stylu anańskim.<br />
<br />
Rajāya Surya’n Anā, ostatni omawiany kraj, jest w największym stopniu zależny od De’iksany. Niektóre miasta zostały w całości zbudowane w stylu anańskim, istnieje jednak sporo budowli eklektycznych, będącym czymś pomiędzy architekturą Ayikū a tym, co możemy zobaczyć w krajach anańskich – nigdy jednak nie występuje przypominająca pąk kopuła. <br />
<br />
Jeśli chodzi o akcenty lokalne, często dominuje kolor zielony, trafiają się też liczne Ayāta, nierzadko zastępujące tradycyjną anańską deltoidalną kopułę (czyżby drobna złośliwość?). <br />
<br />
By jeszcze nieco zamieszać, dodam, że klasyczne anańskie budownictwo znajdziemy w sporych ilościach na terenie wszystkich trzech Państw Neoanańskich (choć najwięcej jest go w Rajāya Surya’n Anie), wliczając w to liczne świątynie, które niemal zawsze są idealną kopią wprost z anańskich miast. <br />
<br />
<a href="https://arhiiz.deviantart.com/gallery/64451050/Ayanaa-World-Architecture">Link do DeviantArt.</a> <br />
<br />
ARHIZ ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-69967059881716259652017-08-11T11:30:00.000-07:002018-01-17T08:53:58.924-08:00Sat'hayaa Asnatanaa (Shimmering Palace II)<a href="https://staticdelivery.nexusmods.com/mods/100/images/45118-5-1502472626.jpg" imageanchor="1" ><img border="0" src="https://staticdelivery.nexusmods.com/mods/100/images/45118-5-1502472626.jpg" width="400" height="225" data-original-width="800" data-original-height="450" /></a><br />
Tym razem coś dla graczy, konkretnie, fanów Morrowinda. Jednak i niegrających zapraszam do przejrzenia obrazków. ;)<br />
<br />
Po ponad dwóch latach dłubania w edytorze wreszcie ukończyłem projekt, będący zwieńczeniem całej mojej modderskiej twórczości (która sięga ponad dziesięć lat wstecz). <br />
Świetlisty Pałac to ogromna posiadłość, która może stać się własnością gracza. Zarządca Sillmallirion (tak, TEN) pomoże wybudować nowe komnaty, zatrudnić strażników (kilka typów do wyboru) a nawet przyzwie dla nas mieszkańców otchłani. Dodatkowo czeka nas zupełnie nowa przygoda, dzięki której można będzie zwiedzić tajemniczą sferę kieszeniową. Po więcej zapraszam do samej gry.<br />
<br />
<br />
Zachęcam do przejrzenia <a href="http://www.nexusmods.com/morrowind/mods/45118/? https://bethesda.net/community/topic/69233/shimmering-palace">stronki na TES NEXUS</a> oraz <a href="https://bethesda.net/community/topic/69233/shimmering-palace">oficjalnego tematu na forum Bethesdy</a>.<br />
<br />
Przy okazji warto wspomnieć o moim innym, mniejszym projekcie, skupiającym się na <a href="http://www.nexusmods.com/morrowind/mods/44625/?">unikalnej, interaktywnej historii argoniańskiego szamana</a>.<br />
<br />
A teraz... czas wracać do pisania.<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-61120460173852324962017-06-19T12:51:00.001-07:002018-01-17T08:54:37.556-08:00"Airship" na oficjalnym fanpage'u Wormsów"Airship", jeden z moich concept artów, trafił na <a href="https://www.facebook.com/WormsTeam17/photos/a.402757798475.181201.54059728475/10155347462888476/?type=3&theater">oficjalną stronę Wormsów </a> na facebooku. <br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-90528484931307659872017-06-18T12:48:00.000-07:002018-01-17T08:55:46.527-08:00Królewna Sham i rycerz– Nie lękaj się, niewiasto – zagrzmiał rycerz w złotej zbroi. <br />
– Ale…<br />
– Nie czas na pogaduszki, o pani. W zamku wciąż jest smok.<br />
Źrenice księżniczki Sham rozszerzyły się do granic możliwości, przywodząc na myśl dwie czarne studnie.<br />
– Nie lękaj się, białogłowo! Jam jest przy tobie! – By podkreślić oddanie, młodzian energicznie uderzył mieczem w tarczę.<br />
– Rycerzu…<br />
– Tak, pani mego serca?<br />
Donośny ryk przeniknął przez grube mury, które zdawały się zatrząść w posadach.<br />
– Pani, poczwara nadchodzi! Schowaj się za mną! – Wojownik stanowczo, aczkolwiek delikatnie, chwycił damę za ramię, by odsunąć niewiastę do tyłu.<br />
Nagle zdało się słyszeć cichy dźwięk, niby warknięcie. Coś kryło się w rogu mrocznej komnaty, zaledwie kilka kroków od ostrza wojownika.<br />
Smoczątko wyskoczyło nagle, niczym przyczajony w trawie wąż, i ruszyło wprost na rycerza.<br />
– Czeka cię śmierć, plugawe…<br />
– Zamknij się wreszcie! – krzyknęła Sham, wyszarpując ostrze z rąk wojownika i przebijając jego brzuch na wylot. – Wara od maleństwa!<br />
Ogromny jęzor dorosłego smoka chlapnął znienacka o policzek królewny.<br />
– Teraz, to ty mi się tutaj nie podlizuj. Tyle razy mówiłam, żebyś uprzedzał, jeśli wylatujesz na dłużej.<br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-56523746687412830682017-06-13T13:56:00.000-07:002018-01-17T08:57:07.379-08:00Połamana paproćOgień trawił część budynków. Zewsząd dobiegały krzyki dobijanych rannych.<br />
– Generale Śirtashu. – Rosły mężczyzna machnął niedbale ręką na powitanie. – Rok trzy tysiące dziewięćset pięćdziesiąty piąty przejdzie do historii.<br />
– Masz rację, przyjacielu. Jesteśmy pierwszą armią na świecie, która wkracza zwycięsko do jednej z anańskich stolic… Zaraz, patrz! Patrz tam!<br />
Wśród kłębów dymu, na ziemi kuliła się umęczona postać. Anaos klęczał tuż przed paprocią. Połamane pędy rośliny przywodziły na myśl resztki fundamentów zawalonego domu.<br />
Drżące palce Anaosa wbijały się w ziemię tuż przed rośliną. Po żółtawym licu płynęły dwie strugi łez. Postać prężyła się przez chwilę, zaciskając zęby, by ostatecznie zacząć rzewnie zawodzić.<br />
– O bogowie, Śirtashu, widzisz to co ja? Mordujemy, gwałcimy, palimy, a ten płacze nad połamanym krzakiem. Takie rzeczy tylko na ziemi anańskiej!<br />
Generał nie odpowiedział, jedynie uśmiechnął się lekko.<br />
– Słuchaj, Śirtashu. Mieszkałeś w tym kraju wiele lat. Tak z ciekawości, rozumiesz o co chodzi temu Anaosowi?<br />
– Taaa. – Wojownik przymknął oczy. – Bo widzisz, przyjacielu, w krajach anańskich jest wiele dziwnych zasad. Paproć to u nich świętość. Nawet za byle nadepnięcie liścia czekają dotkliwe kary. Połamana paprotka to coś, co nie ma prawa zdarzyć się na ziemi anańskiej. Ten tutaj nie płacze nad chwastem, lecz nad wywróconym do góry nogami porządkiem jego świata.<br />
<br />
<br />
******<br />
<br />
<br />
– Dziękuję za przeczytanie fragmentu, panno Wu. Kto ze studentów pokusi się o biologiczną interpretację?<br />
– Panie profesorze!<br />
– Słuchamy, Xing.<br />
– Anaosi rozpoznają się między innymi po pierzastych czułkach, które kształtem są bardzo zbliżone do tamtejszych paproci. Anaos, widząc połamaną roślinę, podświadomie czuł emocje podobne do widoku zabitego rodaka.<br />
– Doskonale! A jaki z tego wniosek, jeśli chodzi o religię tej rasy?<br />
– Jej pochodzenie jest o wiele bardziej związane z biologią niż u ludzi. <br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-39472183961478468482017-06-06T03:40:00.000-07:002018-01-17T08:59:16.622-08:00Worms W.M.D: Airship<a href="http://img12.deviantart.net/7463/i/2017/157/1/0/worms_w_m_d__airship__concept__by_arhiiz-dbbqlsq.jpg" imageanchor="1" ><img border="0" src="http://img12.deviantart.net/7463/i/2017/157/1/0/worms_w_m_d__airship__concept__by_arhiiz-dbbqlsq.jpg" width="400" height="281" /></a> <br />
<br />
I ostatni, w najbliższym czasie, concept art do Worms: W.M.D. W najnowszej odsłonie robaków po raz pierwszy zagościły wszelkiej maści bojowe wehikuły... grzechem byłoby tego nie wykorzystać. <br />
<br />
Oto sterowiec... kolejny krok należy do Team17. ;)<br />
<br />
<a href="http://arhiiz.deviantart.com/art/Worms-W-M-D-Airship-concept-684845018">Link do Deviantart.</a> <br />
<a href="http://steamcommunity.com/sharedfiles/filedetails/?id=940978068&fileuploadsuccess=1">Link do Steam.</a> <br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-86632471120496346402017-05-23T08:40:00.003-07:002018-01-17T08:59:38.082-08:00Worms W.M.D: The Cockroach<a href="http://img11.deviantart.net/7b8f/i/2017/143/2/2/worms_w_m_d__the_cockroach__concept__by_arhiiz-dba683h.jpg" imageanchor="1" ><img border="0" src="http://img11.deviantart.net/7b8f/i/2017/143/2/2/worms_w_m_d__the_cockroach__concept__by_arhiiz-dba683h.jpg" width="400" height="281" /></a> <br />
<br />
Ostatnia odsłona serii Worms (a zwłaszcza zmiana postawy Team17), zainspirowała mnie do odkurzenia starego pomysłu na nową broń (jeszcze z czasów Worms Armageddon). <br />
Przed wami karaczan! <br />
<br />
<a href="http://arhiiz.deviantart.com/art/Worms-W-M-D-The-Cockroach-concept-682214525?ga_submit_new=10%3A1495553260">Link do Deviantart.</a> <br />
<a href="http://steamcommunity.com/sharedfiles/filedetails/?id=931427525">Link do Steam.</a><br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-91884258182459816342017-05-18T15:10:00.000-07:002018-01-17T08:59:55.511-08:00Worms W.M.D: Culture Pack <a href="http://img00.deviantart.net/3221/i/2017/138/7/f/worms_w_m_d__culture_pack__concept__by_arhiiz-db9nagm.jpg" imageanchor="1" ><img border="0" src="http://img00.deviantart.net/3221/i/2017/138/7/f/worms_w_m_d__culture_pack__concept__by_arhiiz-db9nagm.jpg" width="400" height="283" /></a><br />
Tym razem nie tekst, a obrazek. Wariacja na temat czapeczek z najnowszej części Wormsów. Nie zabrakło oczywiście nakryć anańskich. ;)<br />
<br />
<a href="http://arhiiz.deviantart.com/art/Worms-W-M-D-Culture-Pack-concept-681331126?ga_submit_new=10%3A1495143799">Link do Deviantart.</a> <br />
<a href="http://steamcommunity.com/sharedfiles/filedetails/?id=928287805">Link do Steam.</a><br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-65846700910433842362017-05-05T15:09:00.001-07:002018-01-17T09:01:48.616-08:00Druga PołowaOtwieram oczy.<br />
Coś jest nie tak…<br />
Środek nocy. Siadam na łóżku, czując, jak uczucie senności staje się jedynie wspomnieniem.<br />
Fala bólu przeszywa moją prawą dłoń, która pali, jakby co najmniej spotkała się z żywym ogniem.<br />
Zaciskając zęby, spoglądam na rękę i widzę… jej kolor. Ból ustaje.<br />
Barwa jest doskonale zauważalna nawet o tej porze, w ciemnościach. Nieskalana biel kontrastuje z resztą mojego ciała, z pościelą, ze ścianami, z tym, co jest za oknem. Z całą czarną połową królestwa.<br />
Serce zaczyna mocniej bić.<br />
– Czy oni już wiedzą? – mówię sam do siebie, jednak to tylko potęguje niepokój.<br />
Słyszę pukanie, właściwie walenie w drzwi. Cholera, mogłem nie zadawać tego pytania.<br />
– Otwierać! Królewska straż! – ryczy ochrypły głos, który przywodzi na myśl bardziej wściekłego pijaczynę niż przedstawiciela Korony.<br />
Zrywam się na równe nogi. Nim dobiegam do drzwi, te wylatują z futryny.<br />
Łomot. Wchodzi cała trójka, nie czekając nawet, aż opadnie kurz. Jeden z nich bezceremonialnie chwyta mnie za rękę, niemalże ją wykręcając. Przez chwilę ogląda znamię, po czym odrzuca ze wstrętem dłoń. <br />
– Przemieniony. – Słyszę ciche warknięcie.<br />
Nie da się ukryć, jestem nim. Biel mojej ręki, barwa kontrastująca ze wszystkim, od strażników począwszy, na drzewach za oknem skończywszy, stanowi niezbity dowód.<br />
– Piętnaście minut na zebranie rzeczy osobistych. – Dźwięczy mi w uszach beznamiętnie wypowiedziana formułka.<br />
W panice rozglądam się po pokoju, zakładając w międzyczasie, także kontrastujące z dłonią, spodnie. Nie mam pojęcia, co chcę i powinienem zabrać. Gdy ruszam w stronę łazienki po szczoteczkę, jeden z przybyszy zagradza mi z triumfalnym uśmieszkiem drogę, prezentując zdrowe, czarne jak noc uzębienie.<br />
Zrezygnowany zarzucam na siebie płaszcz i chowam do kieszeni portfel. Nim kończę zakładać pierwszy but, strażnicy dają mi do zrozumienia, że według ich jedynego słusznego pomiaru czasu, piętnaście minut minęło.<br />
Gdy tylko zawiązuję sznurówki, jeden ze strażników niesubtelnie chwyta mnie za ramię i równie nieelegancko wyprowadza z mieszkania. Czuję, jak twarde niczym stal paluchy wbijają się w moje ciało. Napinam mięśnie, jakby w odpowiedzi – to jedyny wyraz buntu, na jaki mogę sobie w tej chwili pozwolić.<br />
Przed wyjściem czeka już na nas powietrzny powóz. Gdy tylko wsiadam do środka, a właściwie zostaję wrzucony, od razu uruchamiają się mechaniczne skrzydła. Siedzę skurczony pomiędzy dwoma zakutymi w czarną stal strażnikami.<br />
– No, mości królewno – rzecze trzeci, pełniący teraz rolę pilota – czas na wycieczkę do Czarno-białego Pałacu.<br />
Lecimy coraz szybciej, coraz wyżej. Pomimo barczystej „obstawy”, okna są na tyle duże, że mogę spokojnie obserwować rozciągającą się pod nami czarną stronę królestwa, gdzie zapewne każdy praworządny obywatel smacznie śpi. Może z wyjątkiem tych, którzy akurat obudzili się ze znamieniem, ich uczciwość jest przecież bez znaczenia.<br />
– Co teraz ze mną będzie? – pytam niepewnym tonem.<br />
– Ślub, królewno, ślub – odpowiada pilot.<br />
Reszta wtóruje mu głośnym, lecz podejrzanie krótkim rechotem. Zupełnie, jakby tak naprawdę nikomu nie było do śmiechu.<br />
– Jedyną osobą w tym kraju, która ma prawo posiadać oba kolory, jest król – dodaje zakuty łeb po prawej stronie, obracając nieznacznie głowę… lub cokolwiek, co znajduje się pod tą grubą warstwą czarnej stali.<br />
Przed oczami staje mi sytuacja sprzed dziesięciu lat. Dawne wspomnienie nabiera wyrazu, mam wrażenie, jakbym ledwo wczoraj obserwował z okna, jak straż wyprowadza mojego sąsiada, Darkclocka spod czwórki. Później ludzie gadali, że został Przemienionym. Nie wiem, ile w tym było prawdy, ale jednego jestem pewien: nigdy później go nie widziałem.<br />
Lądujemy. Wehikuł cicho opada na ziemię. Spodziewałem się jakiegoś szarpnięcia, czegokolwiek, co zwiastowałoby koniec podróży. Tymczasem osiedliśmy lekko niczym piórko. W innych okolicznościach byłbym zachwycony tą, bądź co bądź, pierwszą w życiu przejażdżką powietrznym powozem.<br />
Wychodzimy. Dopiero teraz dostrzegam granicę mrocznej połowy królestwa. Widzę przed sobą idealnie równą, ciągnącą się aż po horyzont świetlistą linię, za którą rozpościera się rażąca w oczy biała część państwa. Biała zupełnie jak moja dłoń.<br />
Prawica strażnika znów zniewala moje ramię choć tym razem nieco delikatniej. Chyba wszyscy czujemy się dość nieswojo, idąc tuż obok morza bieli. Obok krainy, w której żaden z nas nie chciałby się znaleźć.<br />
Wchodzimy na długą, brukowaną drogę. Granica obu części państwa biegnie dokładnie pośrodku, toteż prawa połowa traktu jest barwy mleka, lewa zaś połyskuje ebonitem. Na końcu widnieje królewski pałac, idealnie symetryczny. Jedna strona oślepia bielą, druga zdaje się ledwo widoczna na tle nocy.<br />
Idziemy w milczeniu, aż w końcu stajemy tuż przed czarno-białymi wrotami.<br />
– Jest wasz – rzuca od niechcenia pilot, klepiąc mnie na odchodne w plecy.<br />
– Pójdziecie za mną, Arisie Darkcloud – zagrzmieli jednocześnie obaj odźwierni, jeden jasny, drugi ciemny, każdy stojący po odpowiedniej stronie.<br />
Wrota otwierają się z łoskotem. Idę po dwukolorowym dywanie, mijając rzędy zdobionych kolumn. Marmurowych po prawej, ze skały wulkanicznej po lewej. Coś mi mówi, że lepiej nie oglądać się za siebie i grzecznie podążać jedyną słuszną drogą, ku tronowi.<br />
– Wyjść! – zagrzmiał donośny, lecz na tyle delikatny głos, że mógłby także uchodzić za żeński. <br />
Odruchowo zatrzymuję się, rozmyślając, czy mnie także nie obejmuje rozkaz władcy.<br />
– A ty podejdź bliżej, Przemieniony – dodaje król o wiele łagodniejszym tonem, rozwiewając moje wątpliwości. <br />
Zastanawiam się, dlaczego właściwie w opowieściach władca mówi zazwyczaj basem, skoro rzeczywista barwa jego głosu jest inna. Skupienie się na sprawach tego typu mnie uspokaja. Gdy już mam wrażenie, że w mej duszy pojawia się cień komfortu, słyszę donośny trzask zamykanych drzwi i uświadamiam sobie, że jestem sam na sam najważniejszą osobą w państwie.<br />
Podchodzę niepewnie, starając się wyczuć, co dokładnie znaczy „bliżej”. Nie mogę oderwać spojrzenia od majestatu jego wysokości, który, podobnie jak tron, jest w połowie jasny niczym świeże mleko, co niezwykle kontrastuje z ciemniejszą stroną, przywodzącą na myśl bazalt.<br />
– Wa… – urywam, zdając sobie sprawę, że to raczej władca powinien rozpocząć rozmowę. Ten jednak zachęca mnie gestem, uśmiechając się lekko. Dostrzegam dwukolorowy rząd zębów.<br />
– Wa-wasza wysokość, jestem Prze-przemieniony… – wydukałem.<br />
– Zauważyliśmy. – Król sprawia wrażenie lekko rozbawionego. – Nie, nie zostaniesz stracony – dodał, uprzedzając pytanie, które od początku próbowałem zadać.<br />
Biała ręka monarchy przywołuje mnie gestem, jeszcze bliżej, podczas gdy czarna majestatycznie gładzi dwubarwną brodę. Kiedy dzieli nas już ledwie długość strzały, dostrzegam, że ciało króla jest lekko prześwitujące.<br />
– Nie obawiaj się. – Władca pochyla się w moją stronę, mówi teraz niemal szeptem. – Celowo rozpuściliśmy plotkę o rzekomych egzekucjach Przemienionych, by umożliwić im wykonywanie swojego zadania. A teraz słuchaj uważnie: od ciebie zależą losy Korony i całego kraju. Pójdziesz na białą stronę królestwa i tam spotkasz się ze swoim odpowiednikiem. Później wszystko stanie się dla ciebie jasne. Przyszłość tych ziem leży w twoich rękach.<br />
Mam wrażenie, jakbym dostał czymś gumowym w głowę. Chcę zadać pytanie, dowiedzieć się o co chodzi, jednak język odmawia posłuszeństwa.<br />
Czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Obracam się. Widzę zakapturzoną postać w długiej szacie, całą białą. Czarownik wyciąga wahadełko. Moje oczy, wbrew woli, wodzą za malutkim medalionem koloru śniegu. Obraz staje się coraz bardziej rozmyty. Pozostaje tylko czysta, nieskalana biel. <br />
<br />
<br />
******<br />
<br />
<br />
Otwieram oczy. Odruchowo mrużę powieki, broniąc się przed wszędobylską jasnością, która wdziera się aż do wnętrza czaszki. Moje ciało, choć czarne, zdaje się teraz świecić… z wyjątkiem jednej z dłoni, oczywiście. <br />
Siadam na łóżku, powoli pojmując, że jednak nie śnię. Że faktycznie spotkałem króla, który bez słowa wyjaśnienia wysłał mnie do białej części kraju, bym, niczym w kiepskiej książce, ratował świat. Problem w tym, że to dzieje się naprawdę.<br />
Wstaję, czując, jak oczy powoli przyzwyczajają się do wszechobecnej jasności. Czuję lęk, niepokój, a moja kuriozalna „misja” w żadnym razie nie pomaga.<br />
Po dłuższym namyśle podejmuję ryzyko i otwieram drzwi.<br />
Kręte schody wiodą mnie wprost na dół. Przytrzymuję się poręczy, z trudem lokalizując w morzu bieli poszczególne elementy zejścia. Trafiam w końcu do dość obszernej izby, która przypomina karczmę. Niepokoi mnie żarzące się w samym środku palenisko, tylko Biały mógł wpaść na tak nieodpowiedzialny pomysł.<br />
– Witam czarnego gościa – dobiega do mnie głos barmana. Chyba.<br />
Niemrawo podchodzę do lady, mijając po drodze kilku zaciekawionych bywalców. Bogowie, oni wszyscy wyglądają identycznie.<br />
– Nie wiem, kim jesteś, Czarny, ale wczoraj było tutaj kilku ważniaków od króla. – Całe szczęście, że chociaż gospodarz wyróżniał się imponującymi wąsami. – Nie chcę żadnych kłopotów, obcy. Zabierz, co potrzebujesz i wynoś się, nim sprowadzisz na nas problemy.<br />
W żołnierskich słowach proszę o jadło na drogę. Przypuszczam, że moja karta przetargowa „ratuję świat” niezbyt poprawiłaby przychylność karczmarza, toteż postanawiam zachować ją na inną okazję.<br />
Chcę zbierać się do drogi, nie mając oczywiście pojęcia, dokąd zmierzam.<br />
Łoskot otwierających się drzwi.<br />
Stojący w nich dryblas wyprostował się nagle, zupełnie jakby dostał nożem w plecy. Coś mi mówi, że stało się to dokładnie wtedy, gdy mnie spostrzegł. Nie chcę, by Coś mówiło do mnie więcej.<br />
– Co do… A ty czego tu szukasz? – Na parszywej gębie przybysza gości równie zacny uśmieszek.<br />
– Zostaw go, to człowiek króla. – W tym momencie zaczynam darzyć barmana sympatią.<br />
Wielkolud wchodzi powoli do izby, tuż za nim pojawiają się jeszcze trzy draby, zapewne przyboczni.<br />
– Ty, barman! Chyba zapomniałeś, kto jest królem tej dzielnicy. – Faceta aż nosi.<br />
Trafiłem do jakiejś speluny będącej terytorium lokalnego władcy przedmieścia. Cudownie.<br />
– Hagni, wszyscy nie chcemy kłopotów. – Głos barmana staje się coraz mniej opanowany. – Przysłała go Korona, rozumiesz? Daj mu spokój.<br />
Nie rozumie.<br />
Dryblas wykonuje niezrozumiały gest. Chwilę później jego towarzysze stoją już przy szybach. Powietrze wypełnia dźwięk tłuczonego szkła. Typy radośnie wymachują kijami, rozkoszując się sensem życia, pomimo że po oknach zostały już tylko potłuczone szkła. Jeden, zapewne dla podkreślenia wagi dokonanego dzieła, uderza dodatkowo z impetem w blat.<br />
Herszt bandy długim susem przeskakuje palenisko, by w mgnieniu oka znaleźć się tuż przede mną. Jest bardzo szybki, jak na kogoś o takich rozmiarach. Zbyt szybki.<br />
– Czyżbyś zapomniał, komu płacisz za ochronę? Co, wąsalu? – Pomimo że Hagni mówi do barmana, cały czas wpatruje się we mnie. – Więc lepiej się nie wtrącaj, to może się zastanowię jeszcze nad kwestią obniżenia, heh, podatku.<br />
Co tam król, to lokalni bandyci rządzą w mieście.<br />
Wkładam białą rękę do kieszeni, próbując nie komplikować dodatkowo sytuacji.<br />
– No dobra, czarny przyjacielu. – Biali nie są jednak tacy sami. Dowodem niech będzie paskudna gęba Hagniego. – Może pokażesz nam, jak skaczesz przez palenisko? To taki nasz zwyczaj na mieście. Słyszałem, że wy, Czarni, jesteście tchórze.<br />
– Jesteśmy po prostu ostrożni – odpowiadam, starając się zapanować nad głosem. Czuję, że się pogrążam.<br />
– Jesteśmy po prostu ostrożni – odpowiada tamten, parodiując mój sposób mówienia. Odpowiada mu salwa śmiechu, co gorsza, także spośród pozostałych bywalców. Wspaniale.<br />
– Tchórze! – Na twarzy dryblasa maluje się coś pomiędzy radością a gniewem. – Wy, Czarni, chowacie się tylko po kątach. Się wcale nie znacie na odwadze. Tylko gadacie na nas, Białych. Myślisz, że nie wiem, że patrzysz na nas z góry? Że każdy jasnoskóry jest dla ciebie debilem?<br />
Hagni zbliża się, prezentując połyskujący w świetle paleniska długi nóż.<br />
– Myślisz, że nie wiem co se myślisz? O nas wszystkich? – Czuję na policzku zimno stali. Zbir przejeżdża powoli tępą stroną ostrza w dół twarzy, pozorując na koniec poderżnięcie gardła.<br />
– Skacz! – Wskazuje nożem na palenisko. Czuję ulgę, że nie mam już brzytwy przy twarzy.<br />
Spoglądam na kamienny prostokąt, w obrębie którego dziko tańczą płomienie. Nie mam szans.<br />
Huk.<br />
Wszędzie biały dym. Nic nie widzę.<br />
Czuję, jak opary wdzierają się do dróg oddechowych. Duszę się.<br />
Coś zamajaczyło, jakiś kształt. Długowłosa istota, niewiele ciemniejsza niż wszechobecne opary. Coś trzyma w ręku, tkanina?<br />
Odbieram czym prędzej materiał i, starając się wyprzedzić kolejny wdech, przykładam do ust. Nie wiem co to jest, ale działa zadziwiająco dobrze. Choć nadal czuję pieczenie, oddech nie stanowi już sadystycznego wyzwania.<br />
– Za mną, szybko. – Głos niewiasty wydaje się dziwnie znajomy. Delikatna dłoń chwyta stanowczo moją rękę. Kobieta rusza w górę schodów, ciągnąc mnie z siłą o wiele większą, niż bym się spodziewał. Ledwo jestem w stanie dotrzymać kroku mojej, mam nadzieję, wybawicielce.<br />
– Ty! Już nie żyjesz, Czarny! – Hagni nie zamierza odpuścić.<br />
Biegniemy w górę krętymi schodami. Pod nami rozlega się tupot. Wygląda na to, że moi nowi przyjaciele już się stęsknili.<br />
– Na trzy skaczemy.<br />
Patrzę pytająco na długowłosą, łudząc się, że nie mówi o dużym, widniejącym przed nami oknie.<br />
– Razdwatrzy! – Silne pchnięcie i jestem na zewnątrz.<br />
Drugie piętro, złamani…<br />
Szelest. Pył.<br />
Gdzie ja jestem? To stóg siana!<br />
Wiotka dłoń ponownie wbija mi w rękę drobne palce. Potykam się nieporadnie, kiedy niewiasta znów zmusza mnie do biegu.<br />
– Już niedaleko. – Rzuca mi krótkie spojrzenie i wskazuje na latający powóz.<br />
Wsiadamy. Dziewczyna wciska kilka przycisków. Po chwili stalowe skrzydła zaczynają się poruszać. Wehikuł ostro rusza w górę.<br />
– Widzę, że nieźle to sobie obmyśliłaś – przyznaję z aprobatą.<br />
– Improwizowałam. – Długowłosa posyła mi nerwowy uśmiech, po czym skupia się na kontrolce.<br />
– Ale powóz przygotowałaś?<br />
– Co? Nie, tym przyleciał tamten duży.<br />
– Ale potrafisz tym latać?<br />
– Pierwszy raz oglądam to od wewnątrz…<br />
– Aha…<br />
Rozmowę przerywa mocne szarpnięcie, zupełnie jakby pani pilot niedowierzała, że w pełni uznaję jej brak kompetencji. Wehikuł przechyla się coraz bardziej na bok. Przez okno widzę niepokojąco szybko zbliżającą się ziemię.<br />
– Zrób coś! – krzyczę, chyba tylko dla rozładowania emocji.<br />
– Przecież próbuję!<br />
Nieznajoma zaciska zęby. Na jej kredową twarz opadają niesforne kosmyki mlecznobiałych włosów. Wygląda przeuroczo… Na czym ja się skupiam!? Rozbijemy się!<br />
Kolejny wstrząs.<br />
Chyba zahaczyliśmy o drzewo. Mam wrażenie, że straciliśmy jedno z lewych skrzydeł. Maszyna z każdą chwilą gwałtownie zniża lot. Na twarzy mojej wybawicielki maluje się coś na pograniczu manii i skupienia.<br />
Spadamy.<br />
Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła, a i żołądek nie odpuszcza. Ziemia jest coraz bliżej.<br />
Już po nas!<br />
Białowłosa z głośnym stęknięciem pociąga drążek do siebie, podrywając na chwilę latający powóz.<br />
Trzask łamanych skrzydeł. Kadłub uderza w ziemię. Chwilę później maszyna przewraca się na bok.<br />
Leżę wśród białych loków, czując, jak całe ciało przeszywa gorący ból, zupełnie jakby ktoś wlał mi do kręgosłupa wrzątek. Głowa również daje się we znaki, ale chyba jednak nic mi nie jest. Inaczej nie skupiałbym się tak bardzo… na niej.<br />
Jestem tuż przy pergaminowej twarzy. Słyszę nerwowy, urywany oddech.<br />
– Wszy-wszystko w porządku? – pytam niemrawo, próbując przyjąć mniej nachalną pozycję. Niestety ułożenie kadłuba skutecznie mi to uniemożliwia.<br />
Nieporadnie podpieram się rękoma. Moja głowa jest teraz kilkanaście cali nad jej trójkątną buzią. Dłonie opieram tuż obok policzków wybawicielki. Moja czarna ręka wygląda tak nienaturalnie przy jej mlecznobiałej skórze.<br />
Spoglądam na drugą rękę, mającą identyczną barwę co gładkie lico kobiety. A już niemal zapomniałem, że jestem Przemienionym.<br />
Niewiasta powoli otwiera oczy. Długie rzęsy odbijają się w białej tęczówce, przywodząc na myśl gwiazdę. Gdy wpatruję się w głębiej, dostrzegam swoje, ciemne niczym węgiel, odbicie.<br />
Dziewczyna powoli otwiera usta. Jasne wargi delikatnie drgają. Czuję, jak nasze serca zaczynają bić coraz szybciej.<br />
– Długo jeszcze będziesz na mnie leżał i się gapił, zboku!? <br />
<br />
<br />
******<br />
<br />
<br />
Siedzimy nad niewielkim, malowniczym jeziorkiem. Rozbity wehikuł idealnie wpasowuje się w krajobraz, dodając szumiącym drzewom szczyptę niebanalności.<br />
Opieram dłonie o powalony konar i wpatruję się w taflę oczka. Zastanawiam się, jak Biali odróżniają zwykłą wodę od, powiedzmy, mleka.<br />
– Musisz uchodzić w swojej krainie za niezwykle bystrego. – Dziewczyna patrzy na mnie, poprawiając grzywkę.<br />
– Emmm, cóż, my Czarni słyniemy nie tylko z rozwagi, ale także ze spostrzegawczości – odpowiadam niepewnie. Coś mi mówi, że to nie był komplement, a ja nauczyłem się już, że kiedy Coś coś mówi, to Czegoś warto słuchać.<br />
Nieznajoma poprawia grzywkę jeszcze raz, i jeszcze raz. Nie zwracam na to większej uwagi, wpatrując się w niesamowite oczy i pełne usta. Oblizała się?<br />
Nagle na mojej twarzy ląduje jej dłoń.<br />
Czarna! Jej dłoń!<br />
– Bogowie!<br />
Odskakuję jak oparzony.<br />
– Ty… Ty jesteś… Jak ja!<br />
Dziewczyna przewraca oczami.<br />
– Kiedy zauważyłaś? – Próbuję brzmieć możliwie inteligentnie.<br />
– Spałam w pokoju nad tobą, kiedy obudził mnie hałas. Zobaczyłam ludzi króla, nadwornego maga i jakiś pakunek. Poczekałam aż pójdą, grzech byłoby nie sprawdzić.<br />
– Pakunek, powiadasz?<br />
– Wyglądało na to, że królewskim zależało na braku zamieszania. Zakradłam się, gdy tylko opuścili twój pokój. Słyszałam też, jak odbyli z barmanem krótką, lecz treściwą rozmowę.<br />
– Zaraz… Weszłaś tuż po tym, jak wyszedł czarownik? Nie obawiałaś się pułapek? Ani tego, że ktoś może wrócić?<br />
– Och, wy Czarni naprawdę jesteście tacy tchórzliwi, jak mówią.<br />
– Och, o waszej lekkomyślności też raczej nie zmyślają. – Kończę z wymuszonym uśmiechem. – Oczywiście są wyjątki – dodaję. W końcu nie chcę jej podpaść.<br />
– Lizus.<br />
Znów poprawia grzywkę. Jej czarna dłoń wygląda zupełnie, jakbyśmy…<br />
– Też ci to chodzi po głowie? – Dziewczyna uroczo przechyla głowę. – Zupełnie, jakbyśmy zamienili się tymi rękami. – Porusza lekko palcami.<br />
– Sugerujesz, że jesteśmy swoimi odpowiednikami?<br />
– A masz jakieś wątpliwości, bystrzaku?<br />
– A płeć?<br />
– Ponoć czarnoskórzy mają analityczne umysły. – Przypominające krople wielkie oczy stają się teraz małymi szparkami. Faktycznie, dziewczyna ma rację. W końcu odmienna płeć również świadczy o przeciwieństwie.<br />
– Jak cię zwą, moje mroczne alter-ego? – Puszcza do mnie oczko. Podoba mi się to przezwisko.<br />
– Aris Darkcloud. – Próbuję brzmieć nonszalancko. Chichot dziewczyny sugeruje, że niezbyt mi się udaje. Jej białe zęby wyglądają tak nienaturalnie.<br />
– Sira Thundersky.<br />
Delikatnie ściskam czarną jak noc dłoń. Oboje wpatrujemy się w swoje ręce. Mam wrażenie, że część mojego ciała należy do kogoś innego. Czuję się naprawdę dziwnie.<br />
– Jak było z tobą? – pytam.<br />
– Po tym, jak zostałam Przemienioną? – odpowiada tonem właściwym dla opisu codziennych czynności. – Normalnie. Obudziłam się rano i poczułam, że jestem inna, nastąpiła zmiana. Udałam się więc, zgodnie z tradycją, na poszukiwanie swojego odpowiednika. Coś sprawiło, że pojawiłam się właśnie w Tej karczmie, właśnie w Tym czasie. Cudowne, nieprawdaż?<br />
Moja szczęka lekko opada. Próbuję odpowiedzieć, jednak język odmawia posłuszeństwa.<br />
– Co z tobą? Chyba nie chcesz powiedzieć, że u was, Czarnych, trzeba siłą wywlekać z łóżek, po czym sam król rozkazuje wam szukać swego odbicia z drugiej części kraju?<br />
Zapada niezręczna cisza.<br />
– Ale dostałaś misję od króla? – pytam niepewnie.<br />
– Od kogo!? A co, musimy ratować świat?<br />
Patrzę w dół, czując, jak czubki butów stają się dla mnie czymś na kształt azylu.<br />
Sira uspokaja się.<br />
– Słuchaj, chcesz powiedzieć, że król kazał ci ratować świat? – Jej ton zdaje się być kunsztowną mieszanką rozbawienia i ciekawości.<br />
– Powiedzieli mi, że ode mnie zależą losy kraju i Korony oraz, że mam cię odnaleźć…<br />
– Aha, czyli ja mam być tą przygłupią, słodką pomocnicą głównego bohatera? Mogę ci się rzucić na szyję?<br />
W mojej głowie szybko powstaje odpowiedni scenariusz. Szczerze mówiąc, nie obraziłbym się.<br />
Nagłe uderzenie w czoło.<br />
– Aua!<br />
– Co ci się w tym łbie kotłuje, co? Zbok!<br />
– No dobra. – Już nawet nie próbuję brzmieć nonszalancko, tym bardziej inteligentnie. – A co mówi ta wasza tradycja? Po co szukacie swojego odpowiednika?<br />
– Jak po co? – Rozbawiony ton perłookiej przyjął teraz barwę szczerego zdziwienia. Chociaż coś. – No przecież tego nikt nie wie. O to w tym wszystkim chodzi, żeby podążać w nieznane, przyjmować to, co zgotuje nam los.<br />
– Ach tak…<br />
Czegokolwiek nie mówić o słabych książkach na temat ratowania świata, tam jednak bohaterowie zawsze wiedzą, przynajmniej z grubsza, co powinni zrobić. Może zatem nasza opowieść nie jest taka zła?<br />
Dziewczyna wiesza się na moim ramieniu.<br />
– Zatem co teraz, mój bohaterze? – Modulowany ton nie pozostawia wątpliwości, że mam do czynienia z sarkazmem. Mimo wszystko jest mi przyjemnie. Uśmiecham się.<br />
– Zbok! Zbok i fetysz! – Na twarzy dziewczyny gości sztuczne oburzenie.<br />
– Mówi się: fetyszysta. Fetysz to przedmiot – poprawiam.<br />
– No niech ci będzie, w końcu sam najlepiej wiesz, co tam po nocach robisz. <br />
<br />
<br />
Zrywa się dziwny, gwałtowny wiatr.<br />
– Coś mi mówi…<br />
– Że powinniśmy się stąd wynosić.<br />
Dostrzegam ruch po drugiej stronie jeziora. Biały, wydłużony kształt, niczym pionowa kreseczka. Po kilkunastu oddechach przestaję się łudzić – to zbliża się, leci nad wodą wprost na nas.<br />
– Sira? – Mam złe przeczucie.<br />
– Tak? – Dziewczyna nie odrywa wzroku od tajemniczego obiektu.<br />
– Czy też czasem tak masz, że słyszysz w środku głowy taki wewnętrzny głos. Że Coś ci… coś mówi i później to się dzieje?<br />
– Taak. – Słyszę wahanie w jej głosie, ale uznaję to za potwierdzenie.<br />
– Bo Coś mi mówi, że to…<br />
– Wieża. – Sira dokańcza zrezygnowany tonem. – Na bogów, Wieża! Musimy się schować!<br />
Podskakuję jak poparzony. Rzeczywiście, wpatrujemy się w nadlatującą Figurę zamiast działać.<br />
Rozglądamy się pośpiesznie. Potrzebujemy schronienia. Czegoś, co nie przyciągnie uwagi Wieży. Wehikuł odpada, jest nowym elementem otoczenia. Szukam jakiegoś kamienia, kłody, gałęzi, czegokolwiek. Wszechobecna biel nie pomaga.<br />
Tymczasem Wieża jest już doskonale widoczna. Biała Figura, wyglądająca niczym jej malutki odpowiednik z gry wojennej, sunie majestatycznie nad wodą, zachowując idealny pion. Dumnej wędrówce towarzyszy jedynie szum rozchodzących się pod ustrojstwem fal.<br />
Jest las, ale zbyt daleko. Z drugiej strony łąka – samobójstwo.<br />
Białowłosa łapie mnie za rękę, po czym przywieramy do drzewa.<br />
– To szaleństwo! – Co ona sobie myśli, że Wieża przeleci ot tak obok drzewa? <br />
– Ona porusza się tylko w prostych liniach.<br />
Zrozumiałem.<br />
Ustawiliśmy się tak, by drzewo oddzielało nas od jeziora. Teraz pozostało już tylko czekać, aż Figura będzie nas mijać i w odpowiednim czasie przesunąć się dookoła pokrytej korą osłony, by pozostać niezauważonym.<br />
– Skąd wiemy, z której strony będzie mijać drzewo? – Słyszę, że szum wody jest coraz głośniejszy.<br />
– A skąd niby mam to wiedzieć? Improwizuję…<br />
Cudownie.<br />
Swoją drogą, skoro w czarnej połowie królestwa wieże stanowią zagrożenie, dlaczego tutaj nie są malutkie i potulne? Do kitu z takimi przeciwieństwami.<br />
Ustrojstwo jest coraz bliżej, czuję to. Czuję też, bijące coraz szybciej, serce dziewczyny. Zaczynam stresować się jeszcze bardziej.<br />
Bazowe prawdopodobieństwo wynosi 1:2, ale jeśli Figura leci nie do końca prostopadle… Do tego trzeba uwzględnić krzywizny drze…<br />
Mocne szarpnięcie Siry. Zaczynam się już przyzwyczajać.<br />
Czuję, jak chropowata, zimna kora nieprzyjemnie kole w plecy. Tuż przed sobą mam przylgniętą białowłosą, której twarz znajduje się kilka cali przed moją. Jej palce chyba wbiły się w drzewo, tuż przy moich ramionach. W innych okoliczn…<br />
Zza pleców dobiega miarowe buczenie, co chwila rosnące i opadające. Wieża jest po drugiej stronie drzewa, zatrzymała się.<br />
Analizuje.<br />
Czuję się, jakbym zesztywniał. Perłooka towarzyszka również zdaje się jak z kamienia. Nawet oddychać przestała, czuję to doskonale po jej wydatny…<br />
Natężenie dźwięku zmienia się. Wieża powoli mija drzewo, a następnie zaczyna poruszać się prostopadle w bok. Wygląda na to, że próbuje je „okrążyć”. Pozostaje nam przesuwać się tak, by nie zostać zauważonym.<br />
Przywarci do pnia przemieszczamy się w ślimaczym tempie. Nie możemy być zbyt szybcy ani zbyt wolni, z tej odległości zostaniemy od razu dostrzeżeni, a ta Figura ma oczy dookoła… Baszty. Kwadratura zataczanego przez wieżę „koła” nie pomaga.<br />
Każda chwila zdaje się rozwleczona niczym godzina, nie wiem ile czasu upłynęło.<br />
Okrążyliśmy już drzewo do połowy. Wieża coś wyczuła, nie widzi nas, ale podejrzewa naszą obecność.<br />
Za Sirą dostrzegam jakieś kształty. Zaraz, to latające wozy! Kilkanaście kroków od nas.<br />
– Królewskie powozy, za tobą – szepczę białowłosej do ucha, możliwie najciszej.<br />
Całe moje ciało przeszywa narastający pisk.<br />
Wieża. Zostaliśmy wykryci.<br />
Biegniemy ile sił w nogach. Wehikuły się naprawdę niedaleko. Nikt prócz urzędników lub samego króla, nie ryzykowałby tak bardzo. Nie w przypadku Wieży. Tylko im jest posłuszna.<br />
Staram się przebierać nogami najszybciej jak potrafię. Kątem oka dostrzegam, że Figura wyleciała już zza drzewa i teraz kieruje się prosto na nas.<br />
Sira wyprzedza mnie, podaje rękę. Staram się podążać za nią, jest naprawdę szybka! Nie daję rady.<br />
Biegniemy po przekątnej, wymuszając na Wieży „schodkowaty” ruch. Jednak pomimo tego dzieli nas coraz mniejsza odległość. Nie zdążymy.<br />
Źródła mocy trzech wehikułów jednocześnie wprawiają w zsynchronizowany ruch rzędy skrzydeł.<br />
– Cholera! Oni odlatują!<br />
Dwa latające wozy wystrzeliły w górę, jednak trzeci unosi się tuż nad ziemią. Kieruje się w naszą stronę.<br />
Za plecami narasta pisk Wieży. Czuję, że znajdujemy się już w jej zasięgu.<br />
Ciało zaczyna drętwieć, tracę czucie w palcach. Próbuję trzymać Sirę za rękę, ale kończyna odmawia posłuszeństwa. <br />
Czuję wiatr skrzydeł wehikułu. Tak blisko.<br />
Upadam, świat zaczyna wirować. Widzę białą ścianę. Zaraz, to sufit wehikułu!<br />
Wygląda na to, że białowłosa wciągnęła mnie w ostatniej chwili. Oboje leżymy w dziwacznych pozycjach na tylnym siedzeniu. Po tak bliskim spotkaniu z Wieżą, zapewne nie zmieni się to w ciągu najbliższych godzin. Czuję jak paraliż pochłania coraz to nowe obszary ciała. Przez cały czas kontroluję oddech, mam nadzieję, że tak głęboko moc Figury nie sięgnęła.<br />
Najważniejsze, że jesteśmy uratowani. Bezpieczni, w rządowym wehikule.<br />
W końcu dowiem się, na czym polega ta moja wielka „misja”.<br />
Ktoś obraca moją głowę. Nic nie czuję, nie mogę się też ruszać. Jedynie rejestrować obraz. Oby to była jakaś ładna pani urzędnik.<br />
– Heh. I kogo my tu mamy? – Umięśnione ręce kierują mnie w taki sposób, bym patrzył prosto w oczy rozmówcy.<br />
Moją jedyną reakcją jest teraz otwarcie oczu, do granic możliwości. Tuż naprzeciw mej twarzy promienieje uśmiech ogromnego Hagniego, dobrze mi znanego karczmowego króla przedmieścia.<br />
<br />
<br />
******<br />
<br />
<br />
Wehikuł, którym lecimy, jest jakiś inny. Zdecydowanie szybszy.<br />
– Masz szczęście, Czarny. – Paskudna gęba Hagniego spogląda na mnie z szyderczym grymasem. W międzyczasie jedna z jego dłoni od niechcenia poklepuje pośladek Siry. Drań!<br />
– Gdyby nie my, gryźlibyście glebę – kontynuuje drab, a ja jakoś nie czuję do niego wdzięczności. – Wieża się nie patyczkuje z nikim, pieprzony stróż prawa.<br />
Hagni przypina mnie powoli do siedzenia, nie spieszy się. Okazuje się, że te tutaj są chyba specjalnie przystosowane do przewożenia gości naszego pokroju. Po kilku chwilach moje ręce i nogi są już elegancko przymocowane żelaznymi obręczami, w pełni gotowe do odzyskania czucia.<br />
To samo robi z Sirą. Widzę tę jego paskudną gębę, sapiącą nad jej śliczną buzią, i czuję, jak cały drżę ze wściekłości, pomimo paraliżu.<br />
– Gotowe. – Na twarzy draba gości triumfalny uśmiech. Takie złożone czynności chyba nie są jego mocną stroną. – Szef chce was widzieć. Po tym, jak daliście drapaka, pogadaliśmy se nieco z barmanem. Nie wiem, o co chodzi z jakimiś nadwornymi magami i groźbami królewskich psów, ale to nie moja działka. Ja mam przyprowadzić was do szefa i tylko to mnie obchodzi.<br />
Wreszcie zamilkł. Taki słowotok, kto by pomyślał. Ciekawe, ile teraz będzie musiał odpoczywać.<br />
Ukradkiem rozglądam się po wnętrzu latającego wozu. Gustowny wystrój, opływowe kształty. Właściwie nawet nie słychać pracy źródła mocy, i do tego ta szybkość. Rządowy gruchot, którym miałem okazję lecieć po czarnej stronie królestwa, to przy tym jakiś żart. Widać „szef” Hagniego opanował kwestie ściągania podatków do mistrzostwa, król mógłby się sporo nauczyć.<br />
<br />
<br />
******<br />
<br />
<br />
Dostaję oczopląsu. To takie nienaturalne.<br />
Czarne dywany kontrastują z białymi podłogami i ścianami, świetlisty sufit zdobią mroczne żyrandole. Ciemne meble, jasne narzuty. Kręci mi się w głowie.<br />
Drewniana, zwieńczona kulką laseczka co rusz uderza o lśniący parkiet.<br />
– Witam krajana. Ta gołąbeczka to twój odpowiednik? Świat jest mały, nieprawdaż? – „Szef” zdaje się napawać własnym głosem. Biały, idealnie wyprasowany garnitur nieziemsko kontrastuje z czarną jak noc skórą. Skórą zupełnie jak moja.<br />
– Spisałeś się, Hagni. – Elegant wykonuje niedbały gest, błyskając kunsztownym pierścieniem. – Przelecenie dwunastu mil i powrót bez uszkodzenia mojego wozu było nie lada wyczynem. Rozwijasz się, stajesz się coraz lepszy.<br />
– Heh, dzięki, szefie.<br />
Ironia nie najwyższych lotów, ale wielkolud i tak nie załapał. A może chciał jedynie zadowolić swego pana?<br />
– Ale gdzie moje maniery? Żeby tak zapraszać kogoś takiego jak wy i nawet się nie przedstawić? – „Gospodarz” uchyla teatralnym gestem kapelusza. – Sir Otherthing. Do usług, drodzy goście. – Wskazuje na misternie rzeźbione krzesła. Wzrok Hagniego sprawia, że ani chwilę nie wahamy się, co do spełnienia niewypowiedzianej „prośby”.<br />
Dyskretnie rozglądam się po sali. Oczy już nieco przyzwyczaiły się do feerii barw. Jak ten facet może wytrzymać wśród zmieszanych dwóch kolorów?<br />
Dostrzegam kusznika. Dwóch, trzech. Gdzie indziej majaczy cień halabardy. Wygląda na to, że pilnuje nas więcej ludzi, niż zdawało się na pierwszy rzut oka. Mam nadzieję, że Sira nie będzie tym razem improwizować.<br />
– Zacni przyjaciele. – Teatralny ton tego faceta coraz bardziej działa mi na nerwy. – Zebraliśmy się tu, ponieważ doszły do mnie plotki odnośnie tajnej akcji organizowanej przez samego, miłościwie panującego nam, króla. Dlatego też, jako wzorowy obywatel, poczułem się w obowiązku, by z pomocą mego seneszala Hagniego zaaranżować spotkanie.<br />
Twarz „seneszala” przyjmuje dziwny wyraz. Widać, że biedaka męczy rozterka: wypiąć pierś i przyjąć pochwałę czy może pokornie spuścić głowę w ramach nagany?<br />
– Pozwólcie zatem, że przejdę do rzeczy. – W duchu modlę się, żeby on nie mówił w ten sposób przez cały czas. – Za każdym razem, kiedy udaje mi się zlokalizować takich jak wy, Przemienionych, dowiaduję się, że król wysyła ich z pewną misją. Sęk w tym, że nie wszystkim wam podobnym leży na sercu interes Korony tak bardzo jak mnie, toteż nie zawsze nasza współpraca układa się owocnie. Dlatego też niezwykle raduje mnie fakt, że trafiłem na was, zacni przyjaciele. Tacy wspaniali goście z pewnością podzielą się ze mną wszystkim co wiedzą i nie będę musiał używać żadnej dodatkowej argumentacji. – Długie palce „szefa” powolnym ruchem zawijają i tak już kręcącego się wąsa.<br />
Patrzymy sobie przez moment w oczy. Pomimo że w końcu trafiam na rodaka, jego spojrzenie jest dziwne. Obce.<br />
– Wasza kolej, drodzy goście. – Wreszcie puszcza tego wąsa, znów zaczynam oddychać. – Wydaje mi się, że zasugerowałem wam już dostatecznie, że teraz czas, byście to wy mówili, a ja słuchał. <br />
Sira mocno szturcha mnie w bok. Co to ma znaczyć? Mam mówić? Milczeć?<br />
Kopnięcie. Czyli jednak mówić.<br />
– Sir Otherthingu. – Mój głos brzmi po barwnej przemowie „gospodarza” nie lepiej, niż krakanie starego kruka. – Wiesz wszystko to, co my. Król wysłał nas, jak sam to określił, z misją ratowania kraju. Rozkazano mi znaleźć swojego odpowiednika. Wtedy wszystko miało stać się jasne. Sira towarzyszy mi już od jakiegoś czasu i… nadal nie wiemy, o co chodzi. Całość wygląda na opowieść wyjętą rodem z kiepskiej książki.<br />
Ostatnią uwagę mogłem sobie darować.<br />
„Szef” cmoka z dezaprobatą. Hagni rusza w moją stronę, lecz Sir powstrzymuje go gestem. „Seneszal” wraca na miejsce.<br />
Przełykam ślinę.<br />
– W takim razie pozostaje mi jedynie zachęcić was do czytania nieco am-bit-niej-szej literatury. – Znów zaczyna bawić się wąsem. – Rozumiem więcej, niż wam się wydaje, robaczki. Pytam jeszcze raz: jaki jest cel waszej podróży?<br />
– Powiedziałem wszystko, co wiem.<br />
Sala rozbrzmiewa śmiechem Otherthinga. Dźwięczny głos wypełnia pomieszczenie, odbijając się od ścian i tworząc istną kakofonię. Jednocześnie podwładni „szefa” zdają się reprezentować przeciwny biegun, nieruchomi i milczący niczym posągi.<br />
Zapada nagła cisza.<br />
– Przenosicie coś – szepcze Sir. – A ja chcę to mieć! – dodaje z dzikim wrzaskiem.<br />
Wzdrygam się. Czy on jest zrównoważo… W jakim stopniu on jest szalony?<br />
– Hagni. – Głos „szefa” znów kipi nonszalancją.<br />
Drab szybko podchodzi do tronu i pociąga za jakiś sznurek, którego wcześniej nie zauważyłem. Z sufitu wysuwa się sporej wielkości mapa całego królestwa. Pieczołowicie wykonane rysunki, kunsztowne napisy. Jestem pod wrażeniem.<br />
– Z moich… badań wynika, że wszyscy Przemienieni, prędzej czy później, zmierzają do tego miejsca. – Sir niedbałym gestem wskazuje na małą zatoczkę na południu, leżącą po białej części kraju, ale tuż przy granicy z czarną. – Udało mi się też ustalić, że coś przenosicie. Ale już spieszę z wyjaśnieniami, drodzy goście, wszak wasze pospolite umysły zapewne czują się nieco zdezorientowane. Nie chodzi o jakiś przedmiot, to coś bardziej subtelnego. W tej grocie musi być coś transcendentalnego i tylko wy jesteście w stanie to zdobyć. Zapewne trzeba będzie upuścić nieco krwi czy coś w ten deseń. Poradzicie sobie.<br />
– A co jeśli odmówimy? – słodki głos Siry odbija się echem od czarno-białych ścian.<br />
– Słucham? Odmówimy? – Sir teatralnie nadstawia ucho. – Nie, kochani. W moim planie nie ma nic o odmawianiu. Od teraz pieczę nad wami trzyma Hagni i jego ludzie. Dostaniecie ode mnie latające wozy i pieniądze. Zadbam o was jak należy, moi mili. Zaś mój seneszal będzie dla was sługą i strażnikiem. Od teraz jest do waszej dyspozycji, w ramach wykonywania moich poleceń oczywiście. Nalegam, zacni przyjaciele, niech nikomu nie przyjdzie do głowy mnie zdradzić. Brzydzę się krwią i przemocą… A teraz wybaczcie, szacowni goście, mam mnóstwo spraw na głowie. Nie zawiedźcie mnie.<br />
Nagła ciemność. Czuję, jak brakuje mi powietrza. Zaraz, chyba mam worek na głowie.<br />
Prowadzą nas. Właściwie nie wiem, co z Sirą.<br />
Zmierzam do wyjścia z pałacu. Tak jak wcześniej, nie jest mi dane poznać, jak trafić do sali audiencyjnej.<br />
<br />
<br />
******<br />
<br />
<br />
Grota Mudan, tak się zwie.<br />
Stoimy z Sirą tuż przed wejściem do jaskini. Wzdycham ciężko, gdy widzę wschodnią część horyzontu – czarną jak noc kreskę. Moją rodzinną połowę królestwa.<br />
– Idziemy, gołąbeczki. Reszta czeka. – Słyszę za plecami głos Hagniego. Jakoś słabo wziął sobie do serca rozkaz bycia do naszej dyspozycji.<br />
Obracam się. Nie idą z nami?<br />
– Jaskinia nie ma rozwidleń – rzekł jeden z ludzi osiłka, ten od trzymania mapy. – Na końcu znajdziecie ścianę. Tam powinno czekać na was to… To, co macie znaleźć. Jeśli nie wrócicie po dobie, wkraczamy.<br />
– Ale…<br />
– Ruchy, ruchy! Szef nie lubi czekać – przerwał szorstko Hagni, podkreślając ostatnie zdanie kopniakiem.<br />
Odskakuję, zdążyłem już nieco poznać jego maniery. <br />
Wchodzę z Sirą do środka. Zewsząd otaczają nas ciemności, chłód i wilgoć.<br />
Po chwili oczy przyzwyczajają się do mroku. Okazuje się, że jest tu nawet całkiem widno, spodziewałem się kompletnych ciemności.<br />
– To bez sensu – odzywam się, gdy oddalamy na tyle, że tamci nas nie słyszą.<br />
Korytarz przechodzi w dużą salę, całość zdaje się choć częściowo stworzona ludzką ręką.<br />
– No tak, nie mielibyśmy dokąd odejść.<br />
– Tylko dlaczego nie poszli z nami? – pyta Sira.<br />
Do moich uszu dobiega dźwięk. Jakby szelest.<br />
Hałas coraz bardziej przybiera na sile, aż w końcu przeradza się w bzyczenie, zupełnie jakby do jaskini wpadł rój wściekłych owadów.<br />
– Ofiara! – krzyczymy jednocześnie.<br />
„Upuścić trochę krwi”. Wszystko staje się jasne! Ten cały pieprzony Otherthing wierzy, że jeżeli umrzemy rytualną śmiercią, otrzyma… coś. Zapewne sam nie wie co! Jednak chce to mieć za wszelką cenę.<br />
W mgnieniu oka sala wypełnia się drobnymi owadami przypominającymi ćmy. Jedne ciemne, drugie jasne.<br />
Nie ma ucieczki.<br />
Czarne insekty z szybkością błyskawicy obsiadają mnie ze wszystkich stron. Nim do reszty zakrywają mi głowę, dostrzegam uwięzioną przez biały rój Sirę.<br />
Malutkie ząbki wbijają się w skórę. Irytujące łaskotanie przeradza się po chwili w piekący ból, zupełnie, jakbym cały płonął.<br />
Upadam. Zaczynają miotać mną niekontrolowane drgawki.<br />
Wstrzymuję oddech. Czołgam się w stronę dziewczyny, a przynajmniej tam, gdzie była jeszcze kilka chwil temu. Nim skonam, nim oszaleję z bólu, chcę chwycić ją za rękę. Choćbym miał czuć jedynie całun z owadów.<br />
Wodzę dłonią po omacku. Czuję, jak krew spływa po skroniach. Insekty przegryzają się coraz głębiej, mokre są także moje plecy i nogi.<br />
Złapałem!<br />
Czuję dotyk delikatnej dłoni. Chcę coś powiedzieć, ale ćmy z powodzeniem szturmują mój nos i usta.<br />
Moja dłoń uwalnia się. Czuję nadal pieczenie, ale chyba nie ma owadów. O co chodzi?<br />
Instynktownie staram się pochwycić Sirę. Tysiące drobnych żuwaczek wgryzają się coraz głębiej.<br />
Wreszcie czuję w dłoniach jej ramiona, przyciskam mocno. Ból w klatce ustaje. Chyba już wiem o co chodzi.<br />
– Krew! – krzyczę, wypluwając insekty – Czarna krew zabija białe owady i na od…<br />
Moja jama ustna staje się celem zmasowanego ataku. Czuję smak posoki.<br />
To co chcę zrobić jest ohydne, ale nie mam wyboru.<br />
Przytulam Sirę i całuję mocno, udając, że moje usta nie kryją dziesiątek insektów.<br />
Całe moje ciało przeszywa mocny dreszcz. Owady w mojej buzi zniknęły, a właściwie zmieniły się w jakby… cukier puder?<br />
Całuję ją, wodząc zakrwawionymi dłoniami po ciele i zrywając pozostałości ubrań. Jej krew koi moje rany, niszcząc jednocześnie krwiożercze ćmy. Wygląda na to, że moja wykazuje analogiczne działanie.<br />
Leżymy nadzy w wielkiej jaskini, wśród czarno-białego pudru.<br />
– Skąd wiedziałeś, że nasza krew ma takie właściwości? – Słodki głos perłookiej odbija się delikatnym echem.<br />
– Improwizowałem…<br />
Delikatnie gładzę jej policzek, potem schodzę niżej.<br />
Rzuca się na mnie.<br />
– Czy-czy na pewno powinniśmy? – dukam – W końcu to jakby kazirodztwo…<br />
Kładzie mi palec na usta.<br />
– Potraktuj to jako wieczorną chwilę dla siebie.<br />
Czuję jej ciepło, jej oddech. Mam wrażenie, że bicie naszych serc wygrywa tę samą melodię. Niczym dwie ciecze, czarna i biała, wirujemy i stajemy się jednym.<br />
<br />
<br />
******<br />
<br />
<br />
Otwieram oczy. Gdzie ja jestem?<br />
Widzę pałac czarno-białego króla. Spoglądam na dłonie, jedną ciemną, drugą jasną. Król miał rację, wszystko stało się zrozumiałe.<br />
– Wasza wysokość? – podchodzi do mnie jakiś urzędnik, świetlisty. Obok stoi jego mroczny odpowiednik.<br />
– Cieszymy się, że znów czujcie się dobrze – dodaje drugi – ostatnio wyglądaliście dość… niewyraźnie.<br />
Słowa dygnitarza przywodzą mi na myśl króla, kiedy to widziałem go siedzącego dumnie na tronie. Miałem… Miałam? Miałom? Później się nad tym zastanowię.<br />
W każdym razie wydawało mi się, że jego ciało prześwituje. Nie było mi dane rozumieć wtedy tak wiele rzeczy.<br />
Grota Mudan. Kochając się w jaskini staliśmy się jednym. Jestem teraz kompletnym bytem, białą Sirą i czarnym Arisem. Posiadam wspomnienia obojga i jestem w takim samym stopniu każdym z nich. Jestem czernią i bielą jednocześnie, mądrzejszy niż każde z osobna. Dlatego to właśnie ja muszę rządzić państwem.<br />
Dopiero teraz mogę pojąć odwieczny cykl. Jednocześnie wiem, jaka czeka mnie cena za Dopełnienie. Znam wiszące nade mną widmo, czuję, jak z każdą chwilą moje ciało ulega dezintegracji. Mam jeszcze czas, pozostało mi kilkadziesiąt lat. Odwieczny cykl. Zdaję sobie sprawę z czegoś jeszcze. Widzę wyraźnie pewne miejsce z przyszłości.<br />
Przywołuję gestem urzędników.<br />
– Zbierzcie Wielką Radę – rozkazuję – za dwadzieścia dwa lata pojawią się następni Przemienieni. Czas omówić wstępne przygotowania.<br />
<br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-81451397539092235252017-04-13T09:06:00.000-07:002018-01-17T09:02:27.315-08:00Problemy Stworzyciela– Po czwarte, twa Guna… – rzekł leniwie Lotosooki Wisznu, nad którego głową falował baldachim z węży.<br />
– Moja Guna? Nie przesadzacie!? – Wszystkie cztery głowy Brahmy, Boga-Stworzyciela, emanowały oburzeniem.<br />
– Istotą twej Guny jest porywczość. – Lekko senny sposób mówienia Lotosookiego kontrastował z obrażonym tonem Brahmy – a co za tym idzie, także ciekawość. W naszych jaźniach wciąż żywe są wspomnienia dotyczące twych niecnych czynów z początku świata, przy Słupie Ognistym.<br />
– Wypraszam sobie! – Stworzyciel nie krył rozgoryczenia. – Moja Guna ma także pozytywne aspekty. Jestem iskrą wyobraźni, kreatorem. Mój umysł jest żywy i niecierpliwy, ale to właśnie dzięki niemu przyczyniłem się do genezy uniwersum.<br />
– I to jest właśnie twój problem, stary – odezwał się stanowczo Niszczyciel Śiwa, a węże na jego szyi zawtórowały mu sykiem. – Twoja Guna sprawia, że nie masz żadnej cechy godnej szacunku. Narwany jesteś i przez to łamiesz odwieczne prawa, czego najgorszym przejawem są te twoje ciągotki do klecenia czegoś nowego. Zamiast, jak każdy spoko bóg, podporządkować się cyklom, chcesz, by świat zasuwał do przodu jak strzała z łuku Ramy. Stworzyłeś świat? I co komu przyszło z tego dobrego? Każdy wyznawca chce się z niego jak najszybciej wyrwać.<br />
– I połączyć z nami – dodał Wisznu – nie z tobą. Poza tym, narodziny uniwersum również stanowią część cyklu, jeden z etapów. To żadne osiągnięcie, nie ma w tym nic wyjątkowego, a tym bardziej godnego czci.<br />
– Niech was Asurowie resorbują! – ryknęły wszystkie cztery głowy Stworzyciela, który chwilę później teleportował się do swego lotosowego pałacu.<br />
<br />
******<br />
Bogini odziana w białe sari czule głaskała łabędzia.<br />
– A oni postulują, że kreatywność nie jest godna czci śmiertelników… – relacjonował rozgorączkowany Brahma.<br />
– Które kamyczki w jeziorze są najpiękniejsze? – przerwała słodko, acz stanowczo, odziana w biel Sarasvati.<br />
– Zaraz… Słucham? Kochanie, czy mogłabyś nie absorbować mojej atencji takimi…<br />
– Te zielone? A może te niebieskie? Pamiętaj o czerwonych. Czarne też są niczego sobie.<br />
Stworzyciel wiedział, że słowa jego małżonki muszą mieć głębszy sens. Była w końcu boginią mądrości. Uznał więc, że może jednak warto zastanowić się nad pytaniem połowicy.<br />
– Właściwie, to trudno mi to jednoznacznie określić, kochanie…<br />
– A co w przypadku, gdyby istniały tylko dwa rodzaje? Jeden byłby szary i niekształtny, a drugi błyszczący i opływowy?<br />
– Jesteś genialna, kochanie!<br />
Brahma jak najszybciej opuścił swój przybytek.<br />
<br />
******<br />
– A teraz powtarzaj za mną – zagrzmiał Stworzyciel.<br />
– Co rozkażesz, Panie – rzekł pokornie Zaratusztra.<br />
– Jam jest Ahura Mazda, Pan Mądry. Kreator świata. Wielkim Nieprzyjacielem jest zaś Angra Ma’inyu, Zły Duch. Ja stoję po stronie dobra i światłości, za Wrogiem zaś snuje się mroczne zło.<br />
<br />
I ludzie zaczęli wznosić wspaniałe świątynie, a Brahma cieszył się niezmiernie, że wreszcie ktoś zaczął doceniać wkład w powstanie świata (był również bardzo wdzięczny żonie, ponieważ zgodziła się udawać Nieprzyjaciela – kilka opętań było naprawdę dobrym pomysłem).<br />
Nie trwała jednak długo radość Brahmy, wszak ledwo po kilkuset latach, na lotosowym siedzisku czterogłowego boga zmaterializował się Wisznu.<br />
– Brahmo, cóż czynisz? – wypalił Lotosooki (i kto tu prawił o porywczości?).<br />
– Stary, co ty odwalasz? – zawtórował Śiwa.<br />
– Nie rozumiem, co chcecie mi zakomunikować… – skłamał Stworzyciel, próbując zyskać na czasie.<br />
– Rozumiesz, rozumiesz. – Wisznu nie krył oburzenia. – To całe kuriozalne Imperium Persów z Dariuszem na czele… Zaprawdę myślałeś, że damy się zwieść z Śiwą, że twe knowania nie zostaną odkryte? Czekaj jeno, do twego Iranu moich buddystów wyślę i wszystkich ponawracam! Nie będzie twojego kultu. Ani w Indiach, ani poza nimi! Ani pod twoim prawdziwym imieniem, ani pod żadnym innym!<br />
Po tych słowach Lotosooki zniknął, a na wszystkich czterech twarzach Brahmy zagościło strapienie.<br />
– Twoja czarno-biała koncepcja jest dobra, kochanie – wyszeptała Saraswati, głaszcząc czule białe brody małżonka. – Jednak wybrałeś złe miejsce. Wyobraź sobie gniazdo czarnych mrówek. Jakże mają się rozwijać w cieniu czerwonych?<br />
– Jesteś genialna, kochanie!<br />
I znów Brahma jak najszybciej opuścił swój pałac.<br />
<br />
******<br />
– Posłuchaj mnie, faraonie! – rzekł Brahma – Jam jest Aton, Tarcza Słoneczna! Od teraz będziesz czcić mnie i tylko mnie!<br />
– Tak się stanie, Panie! – wykrzyknął usłużnie młody faraon, w tyle głowy układając plan ukrócenia władzy kapłanów z Teb, Memfis i Junu.<br />
<br />
I powstał w Egipcie Kult Atona, jedynego boga. Stworzyciela, uosabianego przez Tarczę Słoneczną.<br />
Jednak radość Brahmy trwała jeszcze krócej, niż wcześniej, wszak tuż po śmierci faraona-pomazańca, kapłani przywrócili stare religie, a sam Kult Atona stał się tak niepopularny, że nawet nowy faraon, Tut-anh-aton, zmienił imię na Tut-anh-amon. <br />
Brahma patrzył na wszystko z góry, smutnie gładząc się po jednej z bród.<br />
– Kochanie? – szepnęła Sarasvati – Zasiałeś ziarno, czas zebrać plon.<br />
– Masz na myśli jakąś konkretną hipotezę, żono? – odparł strapiony Stworzyciel.<br />
W odpowiedzi małżonka wskazała mu niewolnika.<br />
<br />
******<br />
– Mojżeszu, nie lękaj się – rzekł władczo Brahma pod postacią bogatego w łatwopalne olejki eteryczne krzewu. – Jam jest twój pan.<br />
– O wszechmocny Atonie!<br />
– Będziesz nazywać mnie: Jestem, który jestem!<br />
<br />
Brahma był bardzo zadowolony, ze swojego narodu wybranego, którym opiekował się tym bardziej, im jego wielbiciele gorliwej oddawali mu cześć. Miał też okazję odegrać się na Egipcjanach, którzy wzgardzili jego religią. Ostatecznie wyprowadził nowych wyznawców z niewoli i podarował im własną ojczyznę – Ziemię Obiecaną.<br />
Jednak nie minęło wiele czasu, a znów pojawiły się problemy. Mniejsza o Rzymian. Wisznu musiał zorientować się, że coś jest nie tak, albowiem w Ziemi Świętej, ba, na całym Środkowym Wschodzie, a nawet w Europie, roiło się od buddyjskich misjonarzy. Edykt cesarza Aśoki czy jakoś tak.<br />
I znów na twarzach Stworzyciela zagościł smutek. Już niemal odruchowo, spojrzał pytająco na Sarasvati.<br />
– Pustynna osa paraliżuje pająka, posługując się jego własnym jadem – rzekła bogini, puszczając do męża oczko.<br />
<br />
******<br />
Brahma długo wybierał, w jakim miejscu zamierza przyjść na świat. Ostatecznie, na złość Wisznu, padło na buddyjskich Esseńczyków.<br />
Uśmiechnięty mnich szedł dumnie przed siebie, aż doszedł nad brzeg wody. Jeden z rybaków spojrzał na przybysza.<br />
– Pójdź za mną – rzekł wcielony Brahma – odtąd ludzi będziesz łowił.<br />
<br />
Nowa religia bardzo szybko zyskała na popularności. Z czasem, po paru drobnych kompromisach, wyznawcy Stworzyciela opanowali całe Imperium Rzymskie, wliczając w to także Egipt, któremu Brahma z niewyobrażalną satysfakcją ostatecznie odciął głowę, nakazując ustami papieża zamknąć wszystkie świątynie. Taka była cena za odrzucenie jego kultu.<br />
Chrześcijaństwo, nowa, eklektyczna koncepcja, czerpało z wielu religii, od buddyzmu, przez elementy egipskie, aż po zaratusztriańskie źródła. Stworzyciel cieszył się, że ten nowy twór odznaczał się nadzwyczajną ekspansywnością (z czasem udało się nawet utrzeć nosa temu przemądrzałemu Quetzalcoatlowi, Pierzastemu Wężowi zza Wielkiej Wody, będącego w rzeczywistości tajnym emisariuszem Śiwy, który miał zaszczepić w dalekich krainach ideę niezadawania cierpienia… co wyszło mu raczej średnio).<br />
Z czasem Brahma stworzył nową koncepcję świata – zachodnie chrześcijaństwo było idealne, by ją w nim zaszczepić. Obok dobra i zła, powstał nowy podział: na sacrum oraz profanum. Dzięki temu wyznawcy mogli skupić się na wynalazkach, twórczości i jeszcze większej ekspansji. Czarno-białe rozbicie na duchowość i doczesność stworzyło religię, która nie dość, że pozwalała czerpać z wcześniejszych kultur, to dodatkowo słabiej niż inne hamowała kreatywność, dzięki czemu mogła zaistnieć rewolucja przemysłowa. Coś, o czym Bóg-Kreator od dawna marzył.<br />
Nadszedł jednak czas na ukaranie kogoś jeszcze prócz Dzieci Nilu. Kogoś, kto nie doceniał Stworzyciela od samego początku.<br />
<br />
******<br />
– Czytaj! – zagrzmiał Brahma.<br />
– Ale, Panie, ja nie potrafię! – odparł rozpaczliwie Mahummad.<br />
– W takim razie recytuj: lā ʾilāha ʾillā-llāh, muḥammadun rasūlu-llāh, nie ma Boga prócz Jedynego, a Mahummad jest Jego prorokiem!<br />
Nowa religia zaczęła rozprzestrzeniać się niczym błyskawica. Już kilkaset lat później, Brahma z satysfakcją patrzył na nietęgie miny Wisznu i Śiwy, kiedy to nad Indiami zapanowała muzułmańska dynastia Wielkich Mogołów. Początkowy plan zakładał zmienienie wszystkich indyjskich świątyń w meczety, jednak kiedy Lotosooki zaproponował Stworzycielowi, że poświęci mu aż dwie hinduskie świątynie, gdzie będzie czczony pod swym prawdziwym imieniem i postacią, Stworzyciel odpuścił, a na znak przymierza zesłał Indiom tolerancyjnego króla Akbara (z czasem bogowie pogodzili się na tyle, że Brahma zgodził się wycofać część wpływów, zadowalając się Pakistanem i Bangladeszem).<br />
<br />
****** Pewnego razu Wisznu i Śiwa postanowili zaprosić Brahmę na herbatę. Miejscem spotkania była oczywiście góra Kailasza.<br />
– Szacun, Stworzycielu – rzekł z aprobatą Niszczyciel, podczas gdy Wisznu liczył dla niego lotosy. – Twoi wyznawcy to naprawdę liczna ekipa, w dodatku czczą cię pod wieloma ksywami na całym świecie. No i ciągle masz wenę, brachu. Te twoje nowe religie, ot choćby ci protestanci.<br />
– Ciągle eksperymentuję, poszukuję nowych atraktorów – tłumaczył Brahma fachowym tonem.<br />
– Ale czy to, co wykminiłeś, zadowala cię? – spytał Śiwa, dyskretnie podbierając Wisznu jeden lotos, było ich teraz sto siedem. – Masz tych swoich chrześcijan, żydów, muzułmanów, nawet kilku zaratusztrian się ostało. Jednak oni mają między sobą kosę. Krucjaty, prześladowania. Co z tego, że wszyscy cię wielbią, skoro zaraz później chlastają sobie nawzajem gardła?<br />
– To kwestia priorytetów – odparł niewzruszony Brahma. – Dopiero teraz, gdy mam już odpowiedni depozyt wyznawców, mogę koncentrować się na ich nieskomplikowanych problemach. Zapewniam cię, że w ciągu najbliższego tysiąclecia będzie można postulować, że wyklarował się stan równowagi.<br />
– Spoko, spoko – odparł Niszczyciel. – Ale skoro czci cię już cały świat… nie uważasz, że te dwie indyjskie świątynie na twoją cześć to lekka przesada?<br />
Brahma zniknął. Widocznie wpadł mu do głowy kolejny szalony pomysł.<br />
– I jak, Wisznu? – spytał znudzonym tonem Śiwa, perfekcyjnie ukrywając uśmiech. – Masz dla mnie te sto osiem kwiatów?<br />
Lotosooki zmieszał się. Pomimo że policzył rośliny aż laksę razy, jednego zabrakło. Nie pozostało mu nic innego, jak sprezentować przyjacielowi własne oko.<br />
<br />
******<br />
Późniejszy incydent z panowaniem brytyjskim w Indiach ostatecznie uzmysłowił Śiwie i Wisznu, że te dwie indyjskie świątynie Brahmy to jednak NIE jest przesada.<br />
<br />
******<br />
– Kochanie?<br />
– Tak, Brahmo?<br />
– Tezy chłopaków odznaczają się wysokim poziomem racjonalności. Mam wielu wyznawców, ale cóż z tego, skoro permanentnie wykazują agresywny behawior.<br />
– Ale podobają ci się twoje religie?<br />
– Tak, zdefiniowałbym je jako dobre.<br />
– Zatem sferę sacrum już masz. Co zrobiłeś w kwestii profanum?<br />
Stworzyciel uzmysłowił sobie, że tak bardzo skupiał się na tym, by oddawano mu cześć, że zupełnie nie zwracał uwagi, kto to robi i w jaki sposób. Uznał, że aby zaprowadzić porządek, musi obrać nowy sposób działania.<br />
– Sarasvati, możesz dostarczyć mi wykazy najpotężniejszych krajów świata pod kątem PKB i wydatków na zbrojenia? I sprawdź mi jeszcze tego… faraona. Oba-ma? Jakoś tak. Kiedy następuje finalizacja jego kadencji?<br />
<br />
******<br />
Otwieram oczy.<br />
Osłupiały rozglądam się po białym, kunsztownie urządzonym pomieszczeniu. Goddamned, gdzie ja jestem?<br />
Kim ja…<br />
Ach, oczywiście. Ten sen był tak realistyczny. Zupełnie jakbym…<br />
Dostrzegam leżącą na moich kolanach książkę.<br />
Kamasutra! Rozszerzone wydanie z komentarzami o bogach i mitach, jeszcze po Clintonie (zadziwiające, co można znaleźć podczas remontu Gabinetu Owalnego). I wszystko jasne, musiałem przysnąć podczas czytania. Yeah, ci Indusi mieli pomysły.<br />
Zdobione dębowe drzwi otwierają się lekko.<br />
– Mr. President? – pyta jegomość w garniturze. Ach, przecież to senator John.<br />
Powoli przecieram oczy. Robię głęboki wdech i przeciągam się. Czuję, jak cegiełki w mojej głowie zaczynają w końcu zajmować odpowiednie miejsca.<br />
– Mr. President?<br />
– Senatorze – odzywam się w końcu, na twarzy mojego rozmówcy maluje się ulga. – Moja żona, Melania. Śpi?<br />
– Tak, Mr. President. Obudzić?<br />
– Tak… Nie, nie! Niech odpoczywa.<br />
Zapada niezręczna cisza.<br />
– Panie senatorze.<br />
– Tak, Mr. President?<br />
– Zwołaj zebranie rady, mam pomysł na bombową reformę. <br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-69172793031821048012017-02-15T08:54:00.000-08:002018-01-17T09:07:56.308-08:00Poezja Śmierci: Bitwa w Kotlinie DihranówPoezja Śmierci (Rahtane’n Ladi’adī) to cykl anańskich wierszy, opiewający bohaterstwo wojowników poległych w bitwach Okresu Śmierci (6050 – 6122 roku Kalendarza Anańskiego). Poszczególne utwory przypisuje się anonimowym żołnierzom, którzy brali udział w poszczególnych starciach.<br />
Najczęściej uznawaną datą spisania cyklu jest rok 6112 Kalendarza Anańskiego. Konstrukcja wierszy nawiązuje stylem do Eposu Anańskiego. Część badaczy jest zdania, że rzeczywistym twórcą jest jeden nieznany autor, o czym miałaby świadczyć jednolitość stylu wszystkich utworów.<br />
Bitwa w Kotlinie Dihranów (Wiratawyasā num Dihransi’n Bat’hā), zwana też Bitwą ku chwale Boga-wojownika (Wiratawyasā ta’ā Wiratadewatyu’n Ahayā), miała miejsce w roku 6085 Kalendarza Anańskiego i była ostatnim wielkim starciem wojsk anańskich z Ludźmi zza Morza. Według legendy, poemat miał zostać wypisany krwią na jednym z głazów, przez konającego Gwardzistę Masataha. <br />
<br />
<br />
Poezja Śmierci: Bitwa w Kotlinie Dihranów<br />
<br />
Miejsce Dihranów Kotliną zwane,<br />
Przez omyłkę zostało tak mianowane.<br />
Miast kotliny ujrzysz iglic formację,<br />
Nietrafiona więc nazwa – przyznasz mi rację.<br />
Pośrodku pustyni okrąg skał wspaniały,<br />
A majestat jego nad wszelkie pochwały:<br />
Wieniec głazów barwy cytryny złocistej,<br />
Otacza plac szeroki, część ziemi piaszczystej.<br />
Do wnętrza koła trakt jeden tam znany,<br />
Wąskie przejście, szerokie na cztery rydwany.<br />
Tu właśnie, w kamieni kręgu osłonie,<br />
Pozostało miejsce, by ostudzić skronie.<br />
To tutaj przybyły anańskie narody,<br />
Brakowało prowiantu, cenny był łyk wody.<br />
Mężowie waleczni, z bitew pozostali,<br />
Broni nie złożyli, żądni szczęku stali.<br />
De’iksańska armia ku południu wzdychająca,<br />
Generała swego rzewnie żałująca,<br />
Sahina Niebieską Włócznię, honoru osłonę,<br />
Co dla Ruchu Odrodzenia zapewniał ochronę.<br />
I byli Gwardziści Masataha świętego,<br />
Co De’iksanę chronili od złego.<br />
Wszyscy, co z Kraju Paproci się ostali,<br />
Do wspólnej armii wśród piasków dołączali.<br />
I Layanaosi, gór wysokich synowie,<br />
Co białe tkaniny noszą ku ozdobie,<br />
Straciwszy dom ośnieżony oraz wodza swego,<br />
Spadkobiercę Pana Wojny, Hasallana dzielnego.<br />
I poddani Rayatyu też poprzybywali,<br />
Asanańskiej stolicy obronić nie zdołali.<br />
I wreszcie, koczownicy, stepów syny waleczne,<br />
Watiralat’howie dzielni i ich ostrza niebezpieczne.<br />
I tak wszystkie nacje z Anańskiego Rodu,<br />
Nadzieję straciwszy, konać miały z głodu?<br />
Zwiadowcy teren poza kręgiem zbadali,<br />
A po powrocie w żałość powpadali.<br />
Zewsząd armie Zamorskich – z trwogą powiadają –<br />
Ostatnią naszą ostoję tłumnie otaczają,<br />
Liczny naród zza Wody, barbarzyńcą zwany,<br />
Zacieśnia się wokół, ciągnąc dalej niż widziany.<br />
Lecz do wnętrza okręgu dzikie wojska nie wchodziły, <br />
Plan haniebny, by wygrać, taki obmyśliły:<br />
Zacnych Anaosów posuchą zniszczyć cało,<br />
Aby strat nie odnosić, choć honoru mało.<br />
Lecz narody dumne, ulec tak nie chciały,<br />
By bez walki, o głodzie, honor stracić cały.<br />
Wtem wśród Prawych Nacji cisza nastała,<br />
Nowy dzielny przywódca – potrzeba niemała.<br />
Lecz czy kto aby godny? Czy taki przybędzie?<br />
Kto Ruch Odrodzenia z trudu wydobędzie?<br />
Wszak Sahin Niebieska Włócznia właśnie poległ mężnie,<br />
Któż nas zatem wesprze, mądrze i potężnie?<br />
I okają wszyscy na niebo czyste,<br />
Tam, gdzie bogów mocnych prawa wiekuiste,<br />
A po firmamencie Bóg Świetlisty kroczy,<br />
By podkreślić majestat, razi wszystkich w oczy.<br />
– Chwała ci, panie słońca – wołają strapieni -<br />
Czy jest mąż, co nasz los zły teraz odmieni?<br />
Bóg Świetlisty z góry srogo obserwuje,<br />
Jego miejsce na niebie południe wskazuje.<br />
I wnet słońce rozsypie pęk cudownych iskier,<br />
Piękną formę przyjmując strzały wiekuistej.<br />
Promień jasny z nieba na człowieka spada,<br />
I już widzą wszyscy – wroga czeka biada!<br />
Seymar Świetlisty Sayatar, syn koczownika,<br />
To w niego symbol niebiański dziś wnika.<br />
Z woli bogów anańskich wojsko znów pokroczy,<br />
Ku bitwie ostatniej, wroga wnet zaskoczy.<br />
Na kolana padają przed Seymarem ludzie,<br />
Co o ziemie swe bitwy przegrywali w trudzie.<br />
Kłania się De’iksos i Rayatyu sługa,<br />
Nawet Layanaos nikogo nie ruga,<br />
Szacunek okazują wreszcie Wiatru Synowie,<br />
I tak oto rzeczą Watiralat’howie -<br />
Seymarze mężny, tyś plemienia naszego,<br />
Lecz od teraz Anańskiego Domu całego,<br />
Generałem wielkim natychmiast zostaniesz,<br />
I w ten sposób narzędziem bogów się staniesz.<br />
Seymar, choć koczownik, dusza waleczna,<br />
Sztuki Wojny poznanie, rzecz u niego bezsprzeczna.<br />
Masataha gwardzista wachlarz mu w dłoń nada,<br />
I hełm generała na skronie zakłada.<br />
Drżyjcie barbarzyńcy, bowiem czas nadchodzi,<br />
Syn aloesowy boleśnie ugodzi!<br />
Świetlistego Boga majestat z góry świeci,<br />
Pora zginąć w chwale – Wielkiej Any dzieci.<br />
Wtem w Seymara stronę, owad święty szybuje,<br />
To zielona ważka przed nim się znajduje,<br />
Czyżby Dobry Przewodnik, podróżnych pan boski,<br />
Zechciał dziś użyczyć dzieciom swoim troski?<br />
– Symbol jasny widzę – głośno Seymar rzecze –<br />
oto czas na wymarsz, idźmy nim uciecze.<br />
I do wyjścia z okręgu Anaosi zmierzają,<br />
Słychać chrzest na zewnątrz – wraże armie uciekają?<br />
Z kamiennego wieńca wyszło wojsko całe,<br />
Szyk bojowy formując i pozycje stałe.<br />
Spoglądają przed siebie aloesu synowie,<br />
I co widzą dobrze, żaden głośno nie powie,<br />
Dookoła znikł piasek, jak poranne zorze,<br />
Miast pustyni wrogów po horyzont morze!<br />
Armia Ludu zza Wody stalą połyskuje,<br />
Lecz miast kroczyć do przodu, wnet się wycofuje?<br />
Szyki znów formują i się nie ruszają,<br />
Na anański atak, niewierni, czekają.<br />
A do Seymara znów zielona ważka zmierza,<br />
Czy to Dobry Przewodnik nowy plan zamierza?<br />
I gdy owad święty zbliżył się dosadnie,<br />
Wtem generał zacny ujrzał go dokładnie.<br />
Barwa jego, jak trawa, taką się zdawała,<br />
A naprawdę ważka barwę nieba ukazała!<br />
– Tyś nie sługa Przewodnika Dobrego, owadzie –<br />
Rzecze Seymar, strapiony, dłoń na skroni kładzie –<br />
Tyś Niebieskiej Pani syn umiłowany,<br />
To Bogini Śmierci wobec nas ma plany!<br />
Tak więc, duchu błękitny, pochwycisz mą duszę,<br />
Nasz czas nadszedł teraz, do tyłu nie ruszę!<br />
I wnet Seymar wachlarz złożony unosi,<br />
Boga-wojownika o uwagę prosi.<br />
I w dłoń drugą ostrze zdobne wnet pochwyci,<br />
Tak postawą bojową armię swą zachwyci.<br />
Święty taniec wojenny już rozpocząć trzeba,<br />
Niech Muzyka Wiatru dotrze tam, do nieba!<br />
Wnet z wachlarzem podrygi Seymar żwawo zacznie,<br />
Z nieba Bóg-wojownik przygląda się bacznie.<br />
Generał koła kreśli, mieczem wciąż wywija,<br />
Buja się, faluje jak kapłańska żmija.<br />
Na koniec wachlarz generalski rozkłada,<br />
A Bóg-wojownik mocą świętą odpowiada.<br />
Wzrasta duch bojowy w aloesu wojach,<br />
Co paproci świętej będą bronić w znojach,<br />
Trans wojenny anańskie serca przepełnia,<br />
Bóg-wojownik życzenie generała spełnia.<br />
– Hat’hā! – krzyknął Seymar z wachlarzem nad głową,<br />
– Hat’hā! – ryknęli zanim, okrzyk walki ozdobą.<br />
I ruszyła na Zamorskich anańska nawałnica,<br />
A czerwone tkaniny zakrywały ich lica.<br />
W mur barbarzyńców, co osłoną była im stal biała,<br />
Wbiła się strzała ognista, weszła na raz cała.<br />
Deik’sańskie ostrza wroga równo sieczą,<br />
A layańskie strzały latają z odsieczą.<br />
I Rayatyu słudzy razy wciąż rozdają,<br />
Watiralat’howie swoją moc dodają!<br />
I generał Seymar walczy niestrudzony,<br />
Zręcznie ciosów unika i tnie niezrażony.<br />
Wbrew liczebnej przewadze, wbrew rozumu głosy,<br />
Wraże wojska padają, niczym zboża kłosy!<br />
Chwała wam, nieście świetliste sztandary,<br />
Niechaj wrogów duszą własnej krwi opary!<br />
Wrogie wojsko faluje jak morze wzburzone,<br />
Malutkim lecz twardym kamieniem godzone.<br />
Jednak próżno, odwago, próżno, honorze!<br />
Nagle nowy oddział Zamorskich wspomoże!<br />
Nowy las ostrzy horyzont wciąż rodzi,<br />
A anańskie siły – niczym liść w powodzi.<br />
Kłębi się zewsząd, niewiernych plemiono,<br />
Mrówki ćmę zjadającą przypomina ono.<br />
Wtem layański oddział wokół otoczony,<br />
Znika pod lawiną wroga pokrzywdzony!<br />
I Rayatyu sługi, giną ich szeregi,<br />
Każdy jak wąż kąsa, ach, próżne zabiegi.<br />
De’iksosi, trzon armii, ich także śmierć wzywa,<br />
Jeszcze kilku walczy, reszta dogorywa.<br />
Watiralat’hów Niebieska Pani także zabiera,<br />
Nad trupami nomadów skrzydła rozpościera.<br />
Seymar Świetlisty Sayatar ostrzy dzielnie strzeże,<br />
To od ich imienia swój przydomek bierze,<br />
I w tańcu straszliwym wrogów wciąż morduje,<br />
W Boga-wojownika transie wiruje.<br />
Wtem włócznia długa herosa pierś przebija,<br />
Widać grot zakrwawiony, co trucizną zabija.<br />
Ale Seymar waleczny, generał wyśniony,<br />
Siecze wciąż ostrzami, nadal niestrudzony.<br />
Lecz wróg w żebro mu ranę bolesną dokłada,<br />
Tnąc od tyłu, cios mieczem błyszczącym zada.<br />
Plujący krwią Seymar świat już widzi mglistym,<br />
Lecz nadal pamięta o Bogu Świetlistym,<br />
I nim z piersi jego dusza waleczna uleci,<br />
Zakrzyknie dumnie i strach wroga wznieci.<br />
Błyszczące skrzydła świętej ważki błękitnej,<br />
Niebieskiej Pani sługi wybitnej,<br />
Co po dusze bohaterów mężnych posłała,<br />
Po śmierci nagroda ich czeka niemała.<br />
I kiedy Saymar ostatni oddech wydawał,<br />
Wezbrał powietrze, twarzy grozę nadał,<br />
I rozległ się krzyk po Dihranów Kotlinie –<br />
Zwyciężyliśmy, nasz naród nie zginie!<br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-73926871134868378652017-02-07T08:37:00.000-08:002018-01-17T09:08:32.648-08:00Pan mrocznej sali Dobrze, opowiem ci raz jeszcze, starcze.<br />
Wyruszyłem z Tańiz, mojego rodzinnego miasta. Najpierw podróżowałem przez Mroczne Pola, nic szczególnego. Jednak im dalej na południe, im bliżej granic ojczyzny, tym ciężej było mi na sercu.<br />
Przygotowywałem się do tej wyprawy dziesięć lat. Zadbałem o każdy szczegół. Pobierałem lekcje fechtunku od najznamienitszych mistrzów całego kraju Zer. Później udałem się do mnichów i kapłanów, by z nimi kontemplować, umartwiać się i medytować. Na sam koniec ukryłem szlacheckie pochodzenie i zatrudniłem się na roli jako parobek.<br />
Po tym wszystkim byłem już kimś więcej niż arystokratą, poznałem smak pozostałych klas społecznych: kapłaństwa i chłopstwa. Dopiero wtedy uznałem, że jestem gotowy, by się z nim skonfrontować.<br />
Jednak już przy południowej granicy natrafiłem na pierwszą przeszkodę, banalną i w żadnym razie niepasującą do opowieści o wielkich czynach. Rzeka. Śatya, tak się zwała. Słyszałeś, że w kraju Zer płynie coś takiego? Ja też nie. Jest na tyle mała, że nie ma jej na większości map… jednak bierze początek aż w Smoczych Górach i skutecznie odcina nasze ziemie od terenów kawałek na południe od granicy. Miejscowi powiedzieli, że kiedyś były tam dwa mosty, niestety już lata temu pozostały po nich jedynie zgliszcza.<br />
I w ten sposób nagle poczułem solidarność z wieśniakami mieszkającymi przy południowej granicy. Problem chłopów z wioski Śiźin znad rzeki Śatya, choć dzień wcześniej nie miałem pojęcia o ich istnieniu, stał się także moim problemem.<br />
Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć wzdłuż rzeki, na wschód. Średnio mnie to cieszyło, zważając, że kierowałem się na południowy zachód, ale nie było innej drogi. Szedłem tak cały dzień i całą noc, robiąc sobie dwie krótkie przerwy na sen. W duchu cieszyłem się, że miejscowi zechcieli uzupełnić moje zapasy żywności, wody też miałem pod dostatkiem, zważając na sąsiedztwo rzeki. Zastanawiałem się, jak poradzę sobie poza granicami kraju, gdzie, jak wiadomo, Czarny Całun nie zakrywa nieba i dni są jaśniejsze niż światło setki świecących grzybów.<br />
Nazajutrz, gdy tylko otworzyłem oczy, ze zdziwieniem stwierdziłem, że problem przeprawy przez wodę rozwiązał się sam.<br />
Pokraczna barka leniwie kołysała się na rzece zaledwie kilkanaście kroków ode mnie. Na brzegu stało kilka osób.<br />
Nie czekając na zaproszenie ruszyłem w ich stronę. Zbliżając się dostrzegłem na łodzi chudego mężczyznę, którego krótkie czułki i jednolicie czarne oczy zdradzały ashterańskie pochodzenie. Cholerny naród kupców, pojawią się wszędzie, gdzie tylko zwęszą możliwość napełnienia sakiewki. – Żaprasza, żaprasza! – nawoływał z zabawnym akcentem cudzoziemiec. – Przejaszd na druga strona tylko pół dihrana.<br />
Drogo – pomyślałem.<br />
Na brzegu stało kilku mężczyzn i jakieś młode małżeństwo, patrząc po oczach, miejscowi. Był też jeden Anaos i jakiś facet z rasy Piórogłowych z łukiem na plecach. Byliście też oczywiście wy, dziadku.<br />
Będąc już w łodzi, odkryłem, że załapałem się na pierwszą, próbną wycieczkę. To właśnie dlatego zapłaciłem „tylko” pół dihrana.<br />
Co chwilę zerkałem na milczącego Piórogłowego, którego długie brązowe czułki przywodziły na myśl pióra zdobiące ogon bażanta. Pierwszy raz widziałem kogoś ze stepów na dalekim wchodzie.<br />
– Sądząc po stroju i zdobionej masce, należysz do arystokracji, As’heganē – odezwał się nagle Anaos, wyrywając mnie z zadumy.<br />
– W rzeczy samej, jestem rycerzem na służbie lorda miasta Tańiz – odparłem nieco zdawkowo, zastanawiając się, czy dziwne słowo, którym zatytułował mnie rozmówca, aby na pewno jest zwrotem grzecznościowym.<br />
– Co zatem rycerz robi na peryferiach kraju, w miejscu, gdzie nawet obecność mostu jest nieosiągalnym luksusem? – spytał nieznajomy, skłaniając się lekko – oczywiście, jeśli można zapytać, As’heganē.<br />
Na początku nie chciałem udzielać odpowiedzi, jednak po chwili uzmysłowiłem sobie, że jeśli chcę powiedzieć o tym komukolwiek, to właśnie jemu, Anaosowi. Cudzoziemcowi, dla którego cel mojej wędrówki jest świętością.<br />
– Chcę spotkać się ze smokiem.<br />
Jeden z Zeryjczyków parsknął śmiechem, drugi zaczął szeptać coś do kompana, niezbyt dyskretnie wykonując gest sugerujący mój obłęd. Młode małżeństwo nagle zainteresowało się obserwowaniem fal, tak bardzo, że ani na chwilę nie spoglądali w moją stronę.<br />
Tak. Pożałowałem, że to powiedziałem.<br />
- Sagadīn. – syknął Anaos, szczerząc w przyjaznym uśmiechu małe, ostre ząbki.<br />
– Że co proszę? – Doprawdy, czy oni nie mogą mówić jak wszyscy?<br />
- Sagadīn. Ten, który odbywa pielgrzymkę. Smoki to święte istoty, władcy żywiołów. Niewielu ludzi ma w sobie tyle odwagi, by dobrowolnie udać się na spotkanie z którymś z nich.<br />
– Niewielu ludzi ma w sobie tyle głupoty – rzekł parskający przed chwilą mężczyzna. – Smoki to potężne stworzenia, ich moc jest tak wielka, że jeden położyłby stu wojowników, nim zdążyliby mrugnąć.<br />
– Zdaję sobie sprawę z potęgi żmija – odparłem dumnie, nie dając się sprowokować prostakowi – jednak z tego, co widzę, prócz taktu nie nauczono cię także religii. Wiedziałbyś bowiem, że są to istoty szlachetne, nieskazitelne w swych czynach.<br />
– Gadanie – żachnął się rozmówca, lecz chwilę później jego twarz złagodniała. – Wybaczcie, panie, jeślim was uraził. Prosty chłop ze mnie. Chodzi mi tylko o to, że smok to taki trochę król. Ma swoje ziemie i moc tak wielką, jakby podlegało mu wojsko. Jeżeli ktoś ot tak wejdzie na jego teren, gad z pewnością się rozgniewa.<br />
– Och, zamilcz! – oburzył się Anaos. – Nie słuchaj go, As’heganē. Szlachetność smoków znana jest w całym świecie, a nawet poza nim.<br />
Grzecznie przytaknąłem, czułem jednak dyskomfort. Tamten gbur miał sporo racji. Nawet jeśli żmij okazałby się dobry na równi ze świątynnymi kazaniami lub wywodami Anaosów, wchodząc na jego ziemie będę intruzem. A co, jeśli uzna moją wizytę za bezprawne wtargnięcie?<br />
– Ludzie z południa i wschodu nieroztropni – rozległ się dźwięczny głos z „dzikim” akcentem. Piórogłowy spojrzał na mnie przenikliwie, wytrzeszczając brązowe oczy. – Żmij straszniejszy niż tysiąc węży i tysiąc stepowych bestii. Jeżeli Zeryjczyk pójdzie do Smoczych Gór, przepadnie.<br />
Po chwili twarz egzotycznego koczownika wróciła do poprzedniego stanu i jakby skamieniała. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nomada nie ma jakiegoś szczękościsku.<br />
– A więc znasz tutejszą mowę, przyjacielu? – odezwał się ironicznie Anaos, patrząc z pogardą na Piórogłowego. – Może zamiast, jak na barbarzyńcę przystało, pleść androny, pochwalisz się celem twojej wędrówki?<br />
Nie pochwalił się.<br />
– Nie przejmujcie się, Panie, czczym gadaniem – włączył się kolejny rozmówca, tym razem „pan młody” nagle stracił zainteresowanie falami. – U nas na wiosce kapłan zawsze prawił, że smoki to strażnicy cnót, prowadzący żywot równie zacny, co święci.<br />
<br />
Wszyscy nagle zainteresowali się smokiem. Każdy miał na tę sprawę jakiś pogląd, każdemu wydawało się, że to on wie najwięcej o potężnym jaszczurze, choć żaden na oczy tej istoty nie widział.<br />
Nie miałem ochoty się odzywać. Zapewne, gdybym był na miejscu któregokolwiek z nich, z chęcią opowiedziałbym, jaki naprawdę, w moim mniemaniu, jest żmij. Jednak to ja, ja miałem się z nim spotkać oko w oko.<br />
Barka przybiła do brzegu.<br />
– Szybko, tanio i beszpiecznie! – zawołał Ashteranin podejrzanie sztucznym tonem. – Życzy miłego dnia! I żaprasza ponownie!<br />
Gdy dotknąłem stopami ziemi, poczułem ulgę. Nie, nie chodzi o to, że dopłynęliśmy cali, znaczy, to też… Jednak chodzi mi oczywiście o tych wszystkich „znawców smoczej natury”. Im dłużej ich słuchałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, że tak naprawdę cel mej wędrówki jest dla mnie wielką zagadką.<br />
I wtedy odezwałeś się ty.<br />
– Dlaczego chcesz spotkać się ze smokiem? – zapytałeś, a twe słowa odbiły się echem we wnętrzu mej czaszki.<br />
Rozejrzałem się wokoło. Nie było nikogo prócz nas. Nawet Ashteranin gdzieś zniknął.<br />
– Będziesz tutaj tak sterczał do wieczora? – zapytałeś, jak sam wiesz.<br />
Później powiedziałeś mi, że reszta tak się rozgadała, że nawet nie zauważyli, że z nimi nie idziemy. Wtedy właśnie uzmysłowiłem sobie, że widzę pod powiekami dziwny symbol. Ciemny trójkąt z jasnym czubkiem. Nie powiedziałe ci wtedy o tym.<br />
<br />
Kiedy zapytałeś mnie, dlaczego pragnę ujrzeć na własne oczy żmija, niby było to dla mnie oczywiste, jednak nie potrafiłem odpowiedzieć.<br />
– Żeby się z nim skonfrontować. – Wykrztusiłem z siebie po dłuższej chwili.<br />
Ty zaś, starcze, odpowiedziałeś znamienne: dlaczego chcesz się z nim skonfrontować?<br />
Wtedy miałem problem, by ubrać to w słowa, pozwól więc, że odpowiem ci teraz, gdy zdążyłem już sobie poukładać w głowie, co konkretnie chciałem powiedzieć.<br />
O smoku mówi się w naszej ojczyźnie w dwóch kontekstach. Jako o istocie o niewyobrażalnej mocy oraz kiedy myśli się o wzorze cnót: honoru, szlachetności i mądrości.<br />
Jestem rycerzem i całe moje życie było drogą paladyna. Wiem, że wielu z noszących maski arystokratów za nic ma prawe życie czy ideały, jednak ja stawiam je na najwyższym piedestale. Tak wiem, brzmi nazbyt patetycznie. Jestem zwykłym człowiekiem. Jak wszyscy chodzę do wychodka, klnę, gdy jestem zły i nie raz zdarza mi się coś spieprzyć. Jednak dobrze wiem, czego chcę i dążę do tego jak potrafię.<br />
<br />
To było przed dziesięcioma laty. Wielki turniej w Tańiz, na który zjechało się całe zeryjskie rycerstwo, a nawet goście zza granicy. Pierwsze sześć dni były raczej eliminacjami niż wielkim widowiskiem. Każdego popołudnia odbywał się szereg pojedynków, w których zwycięzca przechodził dalej. Nie spotkałem w tym czasie żadnego godnego przeciwnika. Wiem, że to próżność, ale muszę przyznać, że byłem nieco znużony. Zdobycie głównej nagrody było oczywistością.<br />
I naszedł dzień siódmy, zwieńczenie Pełni. Prawdziwy turniej.<br />
Jesteś pustelnikiem, starcze, pozwól więc, że opiszę ci pokrótce zasady.<br />
Podczas każdego z pojedynków walczy jedna z czterech par. Zwycięzca przechodzi dalej, i tak aż do wyłonienia się ostatnich dwóch uczestników, najlepszych z najlepszych.<br />
Walczy się na okrągłym torze. Każdy z zawodników dosiada własnego wierzchowca i jest uzbrojony w dwie wybrane przez siebie bronie, z wyjątkiem dystansowych. Rycerze jeżdżą w koło w przeciwnych kierunkach, tak, że podczas każdorazowego mijania się dochodzi do starcia, przy czym jeźdźcy zawsze ustawieni są do siebie prawą stroną.<br />
Przywdziałem więc przyozdobiony w stalowe skrzydła turniejowy pancerz. Na głowę zaś włożyłem hełm z zielonym pióropuszem i pozłacaną maską, ten sam, który mam na sobie również teraz, symbol mojego rodu i statusu. Dosiadłem oczywiście mojego wiernego wierzchowca, raptoroida wabiącego się, ze względu na uśmiech, Perłą. <br />
Kwestia broni była oczywista. W prawej ręce włócznia, w lewej kiścień. Jak nie zrzucę z konia, to ogłuszę ciosem w czerep.<br />
Pierwsza walka… Cóż, nie ma o czym mówić. Powiem tylko tyle, że nie musiałem używać kiścienia.<br />
Następny przeciwnik znał się już nieco na rzeczy. Używał dwóch mieczy, zwykłego prostego i anańskiego o rozszerzonym końcu. Podczas trzeciego mijania udało mi się wytrącić mu jedno z ostrzy za pomocą kiścienia. Nie mógł już wtedy zbijać mojej włóczni i jednocześnie atakować. Przy kolejnym okrążeniu pchnąłem ile sił, a gdy tamten chciał odbić cios ostrzem, kiścień poszedł w ruch. Dostał tak, że aż maska spadła mu z twarzy. Kiedy nadszedł czas ostatniej walki. Byłem bardzo pewny siebie. <br />
<br />
I wtedy go ujrzałem.<br />
<br />
Wjechał na czymś, co nazywają biczogonem. Nie był to normalny dwunożny jaszczur, tylko toporny, czworonożny gad z ogonem przypominającym morgensztern. Do dziś nie wiem, czy jeździec miał pancerz, ponieważ jego ciało otulały zwoje niebieskich tkanin, tworzących asymetrycznie ułożony strój. <br />
Tak mogło wyglądać jedynie błękitne dziecię pustyni, z kraju na północy, którego nazwy nawet nie będę próbował wymawiać.<br />
Zagrzmiały turniejowe rogi, rozpoczął się pojedynek. Pogładziłem Perłę po szyi, po czym lekko uderzyłem ostrogami w boki, by od razu ruszyć naprzód z całym impetem. Obserwowałem zbliżającego się z każdym oddechem przeciwnika.<br />
Biegnący biczogon wzniecał swymi krępymi kończynami potężne tumany kurzu. Mój raptoroid wydawał się przy nim niezwykle delikatny, ale też znacznie szybszy. Cały czas próbowałem dostrzec, jaką właściwie bronią włada mój przeciwnik, jednak widziałem jedynie trójkątną tarczę – rzadkość na zeryjskich turniejach.<br />
Byliśmy coraz bliżej. Gdy znaleźliśmy się w odległości kilkunastu kroków, dostrzegłem wreszcie pod błękitnym turbanem małą szparę, w której połyskiwały mające kolor nieba oczy przeciwnika.<br />
Nagle niebieski jeździec wydał z siebie upiorny wrzask. Trudno mi to nawet opisać, to było jak ryk i wycie jednocześnie. Czułem jak okrzyk wdziera mi się pod czaszkę, jak świdruje najgłębsze zakamarki mojego ciała. Z trudem wycelowałem w jego stronę włócznię, a drżącą lewą rękę trzymałem w górze, planując cios kiścieniem.<br />
Zobaczyłem, jak powietrze przecina… lasso.<br />
Gdy tylko przeminął przerażający okrzyk, zastąpił go nowy dźwięk, świst lecącej ku mnie pętli. Pochyliłem się, wręcz położyłem na grzbiecie Perły. Chwilę później już mijałem przeciwnika, by za chwilę poczuć silne szarpnięcie w biodrach.<br />
Lasso zaczepiło się o moje ozdobne skrzydła, wyrywając je z pancerza wraz z podstawą. Miałem szczęście, że były jedynie doczepiane do zbroi, a nie jak w niektórych modelach, na stałe wmontowane.<br />
Jednak już zbliżała się nieubłaganie kolejna konfrontacja, a ja nie miałem teraz pierzastej osłony. Postanowiłem użyć do osłony kiścienia i dźgnąć błękitnego jeźdźca, kiedy będzie rzucał lassem.<br />
Perła mknęła niestrudzenie wprost na biczogona. Byłem coraz bliżej. Trzymałem kiścień wysoko, niestrudzenie wprowadzając go w obroty i tylko czekałem aż wróg się odsłoni.<br />
Przeciwnik wyciągnął lasso, które zaczęło tańczyć w jego rękach na podobieństwo piaskowego tornada. Z całej siły uderzyłem wierzchowca ostrogami, po czym skupiłem uwagę na włóczni. Prawa strona niebieskiego wojownika byłą idealnie odsłonięta.<br />
Trójkątna tarcza koloru nieba z impetem wyszła na spotkanie mojego grotu, łamiąc z trzaskiem broń niczym zapałkę. Niemal w tym samym momencie błękitny jeździec wydał z siebie krótkie charkniecie, na co biczogon błyskawicznie obrócił się bokiem i wymierzył swym potężnym ogonem cios, prosto w bok Perły. Mój jaszczur zaskrzeczał żałośnie, z trudem utrzymując równowagę, jednak udało mi się wymusić na nim jeszcze szybszy bieg, dzięki czemu uniknęliśmy drugiego ciosu.<br />
Gdy odjechałem na bezpieczną odległość, zwolniłem. Z boku Perły leniwie sączyła się krew. Jaszczur skrzeczał cicho, zupełnie jakby nie chciał, bym słyszał, że cierpi.<br />
Tymczasem ponownie zbliżał się błękitny wojownik, który mknął teraz ze zdwojoną szybkością. Powietrze zadrżało, kiedy po raz kolejny przedarł je upiorny wrzask. Nad błękitnym turbanem mojego przeciwnika, niczym rój jadowitych owadów, krążyła pętla.<br />
Czułem jak Perła drży. Pozwoliłem jej jedynie na trucht. Wciąż trzymałem w dłoni złamane drzewce, pozostałość po włóczni. Wróg był coraz bliżej. Lasso ze świstem przecięło powietrze i pomknęło wprost w moją stronę. Na ten moment czekałem.<br />
Pociągnąłem wodze do tyłu i przywarłem do szyi mojego gada. Po chwili poczułem, jak pętla zaciska się na moich ramionach i… przydusza mnie do szyi Perły. Gdy raptoroid poczuł, jak pętla zaciska się, wpadł w amok, a ja nie zamierzałem go powstrzymywać. Perła zaczęła wierzgać, skakać, aż w końcu szarpnęła w bok, z impetem wyrzucając w górę wciąż trzymającego lasso błękitnego jeźdźca. Okazało się, że był na tyle „cwany”, że obwiązał sznur wokół ręki. Był przygotowany na ściągnięcie każdego rycerza, ale widać nie zakładał, że kiedykolwiek uda mi się „upolować” rycerza z wierzchowcem.<br />
Zwyciężyłem. Przynajmniej teoretycznie.<br />
Pętla wciąż była zaciśnięta na szyi Perły, która biegała teraz jak oszalała wzdłuż toru, wlokąc za sobą niebieskiego wojownika. Co gorsza, biczogon również nie dawał za wygraną. Zatrzymał się i ustawił bokiem, przygotowując się do zadania kolejnego ciosu ogonem.<br />
Spróbowałem uwolnić się z uścisku liny. Z całej siły oparłem się o szyję, co było istną głupotą, bo jeszcze bardziej zacisnąłem lasso na szyi Perły, która zaczęła biec jeszcze szybciej, na spotkanie z kolczastym ogonem wierzchowca mojego przeciwnika.<br />
Zacisnąłem zęby i z bólem serca uderzyłem co sił ostrogą w uszkodzony bok mojego gada. Gdy zawył z bólu, czułem jak pęka mi serce. Sprawiłem mu ogromne cierpienie, niestety nie miałem innego wyjścia. Jaszczur wygiął się w bok, po czym legł na lewą stronę, gruchocząc moją nogę.<br />
Czułem, jak pulsująca fala bólu rozlewa się jednocześnie w okolicach piszczeli, biodra i ramienia. Czułem też rytmiczne skurcze Perły, które nagle ustały. Umarła.<br />
A ja leżałem w kurzu i brudzie, na wpół przygnieciony ciałem mojego wiernego wierzchowca. Czułem się winny. Perła była dla mnie w tej walce niczym innym, jak narzędziem, dzięki któremu zwyciężyłem. Do dziś żałuję, że zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy było już za późno.<br />
Rogi zagrzmiały donośnie, po czym herold ogłosił mnie zwycięzcą turnieju. Nie chciałem jednak słuchać tłumu skandującego moje imię. Delikatnie gładziłem po szyi mojego wiernego, nieżyjącego już wierzchowca i zastanawiałem się nad sensem tego wszystkiego. Wcześniej turnieje były dla mnie sprawdzianem rycerskich cnót, wiele razy zwyciężałem, kochałem to. Jednak teraz przejrzałem, że to nic innego jak zabawa arystokratów, w dodatku połączona ze znęcaniem się nad zwierzętami. Wiele razy widziałem, jak podczas starć padają wierzchowce, jednak w pełni zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy straciłem swojego.<br />
To właśnie wtedy spojrzałem na swoją pierś i przypomniałem sobie, co jest na niej namalowane. Symbol mego rodu – smok dzierżący wagę. Poczułem, jak coś spływa na mnie z góry. Natchnienie? Wizja? Nie wiem, co to było, ale pojąłem co jest moim celem, co muszę zrobić, by stać się w pełni rycerzem, realnym wzorem cnót. Muszę stanąć oko w oko z prawdziwym smokiem.<br />
<br />
Nic nie odpowiedziałeś. Teraz też raczej nie zamierzasz. Myślę, że zadałeś mi to pytanie nie dlatego, że chciałeś się czegoś dowiedzieć, lecz po to, bym poukładał to wszystko w głowie. Jak widzisz, wykonałem twoje zadanie.<br />
Później, jak wiesz, pożegnałeś mnie, a ja ruszyłem samotnie w stronę Smoczych Gór. Wtedy to ostatecznie opuściłem granice ojczyzny, by trafić do krain spoza całunu spowijającego niebo nad naszymi ziemiami. Zdziwiłbyś się, jak równa jest ta bariera, która odgradza nasz kraj od niebieskiego sklepienia. Po ledwie godzinie drogi moje oczy raziło już czerwone słońce, kłując ostrymi jak włócznie promieniami. Zawsze wydawało mi się, że światło słoneczne jest bardziej żółte, a tutaj proszę, taka niespodzianka. Tyle, że niespodzianka dopiero się gotowała, bo to był wschód słońca. Świetlista kula pięła się coraz wyżej po niebie, świecąc coraz jaśniej… I faktycznie coraz żółciej. Moje oczy zaczęły łzawić, musiało też krążyć wokół mnie stadko jakichś pomniejszych istot światła, Seyhirów, ponieważ kątem oka widziałem dziwne, świecące plamy, które jakby nakładały się na prawdziwy obraz. Kolejne dwie godziny spędziłem, siedząc nieopodal drogi i zakrywając dłońmi oczy. Z jednej strony byłem wdzięczny, że wszechmocny Pan Podniebia stworzył nad moim ojczystym krajem Zer mroczny całun, który chroni nas przed światłem jego majestatu… Z drugiej, czułem jak słońce wypala mi oczy i nawet zrobienie kilku kroków naprzód było nie lada wyzwaniem.<br />
Ostatecznie postanowiłem rozbić obóz i spać za dnia, podróżując nocą. Jednak promienie słońca dawały o sobie znać nawet przez płachtę namiotu. Na szczęście okazało się, że moja maska świetnie sprawdza się w roli przeciwsłonecznej bariery, jeśli dorobi się jej „powieki”. Zasnąłem. Spałem twardo, musiałem być nieźle zmęczony, choć za bardzo tego nie odczuwałem, zapewne przez emocje. Tuż przed obudzeniem się miałem coś na kształt krótkiego snu. Zobaczyłem trójkąt, jednolicie czarny z wyjątkiem góry. Po chwili kształt okazał się źrenicą olbrzymiego oka. Zerwałem się na równe nogi. Była już noc, przez co mogłem spokojnie patrzeć, nie bojąc się o wzrok.<br />
Czułem się dziwnie. Nie wiedziałem, o co chodzi z tym snem. Powoli spakowałem rzeczy i ruszyłem w dalszą drogę. Wszedłem na wąską, kamienistą ścieżkę. Wiła się niczym wąż i prowadziła w górę, wciąż w górę. Co ciekawe, usypana była jakby z kamieni rzecznych. Stając na jednym z takich „otoczaków”, poślizgnąłem się i upadłem, mimowolnie zanurzając palce w żwirze. Niechcący narysowałem coś, co przypominało trójkąt. Czarna ziemia tworzyła go niemal w całości, tylko górny róg powstał z kanciastego kamienia. Otrzymany symbol wyglądał zupełnie jak ten ze snu. Wtedy skojarzyłem go z anańskim znakiem Żywioły Mroku. Gdy tylko o tym pomyślałem, przez chwilę zobaczyłem duże trójkątne oko, z którego emanowała nieprzenikniona ciemność. Oko smoka.<br />
Wtedy zrozumiałem. Wiedział, że do niego idę i był to Mroczny Smok.<br />
<br />
Szedłem dalej, szedłem przez kilka dni. Mozolna wędrówka krętą ścieżką wyścieloną otoczakami. Zupełnie jakby ktoś tam te kamyczki specjalnie usypał. Spodziewałem się jakichś głazów, wystających korzeni, może powalonych drzew. Nic takiego nie spotkałem.<br />
Pomyślałem, że może to rodzaj smoczego zaproszenia.<br />
I wtedy usłyszałem odgłos pazurów.<br />
Kilka kroków ode mnie wisiała długa na pięć kroków bestia, która jakimś cudem zahaczała się pazurami o niemal pionową skałę. Turkusowy jaszczur zacharczał wściekle, prezentując garnitur niezwykle licznych, wypełniających całą paszczę ząbków, po czym skoczył w moją stronę, by wylądować cztery kroki ode mnie.<br />
Zwierz wyciągnął się, eksponując parę, ozdobionych długimi, czarnymi pazurami, przednich kończyn, które zginały się odwrotnie, niż powinny. Po tym poznałem, że mam do czynienia z tak zwanym naskalnikiem.<br />
Miałem ze sobą dwustronną glewię z kolcem i krótki sztylet. Jak zapewne się domyślasz, wyjąłem to pierwsze. Stałem nieruchomo mierząc w jaszczura, a on zaczął się wycofywać, zupełnie jakby moja broń zrobiła na nim wrażenie. Nigdy nie walczyłem w czymś takim, ale patrząc na pokraczny sposób poruszania i zginające się „na odwrót” przednie łapy, zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle powinienem czuć się zagrożony. Tymczasem turkusowy, smukły jaszczur wciąż się cofał, aż w końcu dotknął tylnymi kończynami skalnej półki. Długie, uzbrojone w nie krótsze pazury palce, powoli zakotwiczały się w na pozór gładkim głazie. Naskalnik zaczął wspinać się tyłem na skałę. Wyglądało to tak, jakby po prostu chciał uciec, pokazując jednak przy tym ostre zęby i mocne szpony na zasadzie "nie boję się". Sprytna bestia – pomyślałem.<br />
<br />
Sprytna.<br />
<br />
Jaszczur wystrzelił w moją stronę niczym pocisk z katapulty. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, leżałem już na ziemi, a on charczał tuż nade mną. Wtedy właśnie dowiedziałem się, po co mu te „odwrotne" kończyny…<br />
Przednie łapy, znajdujące się za moimi barkami, zaczęły zginać się w stronę brzucha gada, a ostre pazury wbiły się w okolicach mych łopatek. Jednocześnie kreatura przytrzymywała moje uda tylnymi nogami, również, niezbyt delikatnie, korzystając ze szponów. Pokryte turkusową łuską kończyny jaszczura przyciskały mój tułów coraz bardziej do przodu. Gad chciał dosłownie złożyć mnie na pół.<br />
– Po co ci te zęby, bydlaku? – wykrztusiłem.<br />
Pożałowałem.<br />
Poczułem jak setka ostrych szpil wbija mi się w kark, by za chwilę napierać na mnie wraz z przednimi łapami. Nie wiem, na co to zwierzę poluje w tych górach, ale było jasne, że zamierza mi w ten pokraczny sposób złamać kark.<br />
Wtedy uzmysłowiłem sobie, że jestem tuż pod jego brzuchem. Ignorując ból w plecach, sięgnąłem po sztylet i wymierzyłem cios w brzuch… Jak się okazało, turkusowe łuski były równie twarde, co barwne.<br />
Ze wściekłością wykonałem jeszcze kilka pchnięć. Bez rezultatu.<br />
Tymczasem czułem już dokładnie cały kręgosłup, najsilniejszy ból pulsował zaś w okolicach szyi i krzyża. Wiedziałem, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, głuche chrupnięcie karku zakończy mój żywot.<br />
Nagle doznałem olśnienia. Skoro zwierzak polował w taki sposób, było oczywiste, że najgrubsze łuski ma na brzuchu, co innego jeśli chodzi o… Najszybciej jak mogłem, wychyliłem rękę w lewo, by z impetem zadać cios w bok gada. Jaszczur zasyczał i momentalnie odskoczył na kilka kroków, przechylając tułów tak, by eksponować opancerzony brzuch. W boku wciąż tkwił mój sztylet.<br />
Niemrawo podniosłem się i wyprostowałem, czując jak ciepło i ból przenikają cały mój tułów. Jednakże wszystko wydawało się na swoim miejscu. Chwyciłem oburącz glewię. Wiedziałem, że jeśli będzie skakał, to znów natknę się na twardy brzuch, który niekoniecznie zostanie naruszony. Nie miałem żadnego pomysłu.<br />
Gad znów wystrzelił w moją stronę. Gdy leciał, błyskawicznie ułożyłem broń wzdłuż siebie. Jaszczur powalił mnie, lecz jego lewa przednia łapa spoczęła nie na moim barku, lecz na ostrzu glewii.<br />
Ostre pazury zadźwięczały, ślizgając się po stalowej powierzchni. Miałem czas, by wychylić się spod gada po lewej stronie, pomimo, że moje nogi wciąż były zablokowane przez tylne łapy.<br />
Nie czekając ani chwili, chwyciłem za wciąż wbity sztylet. Gibki tułów gada był smukły i wydłużony, toteż kłąb kończył się na wysokości mojej szyi. Tyle wystarczyło.<br />
Zacząłem dźgać na oślep turkusowy kark, z radością patrząc na coraz lepiej widoczną posokę. Jaszczur zaskrzeczał, po czym kilkunastoma niewyobrażalnie szybkimi susami wskoczył na najbliższą półkę skalną, a później dalej. Nie minęło dziesięć uderzeń serca, nim całkowicie zniknął mi z oczu. Chwilę później słyszałem jeszcze z oddali pojedyncze charknięcie.<br />
<br />
Teraz już miał dość.<br />
<br />
Na wszelki wypadek wciąż trzymałem w gotowości broń, a drugą ręką powoli masowałem krzyż. Bolała mnie szyja i kark, a później odezwały się także żebra. Na końcu zaczęły dawać o sobie znać powierzchowne rany ramionach i udach. Na szczęście były płytkie i z łatwością mogłem je opatrzyć. Później zauważyłem, że nie mam sztyletu. Wyglądało na to, że naskalnik będzie mieć pamiątkę.<br />
Ruszyłem w dalszą drogę. Znów szedłem wijącym się, wyścielonym nietypowymi kamyczkami taktem. Zastanawiałem się, czy jestem w stanie znaleźć jaskinię smoka. Chciałem wierzyć, że trakt, po którym idę, jest zaproszeniem, że będę podążał nim jak po nitce do kłębka, ewentualnie ubijając po drodze lokalne potwory pokroju naskalnika.<br />
<br />
Przez kolejne trzy noce nie działo się nic wartego opowiedzenia. Podróż po otoczakowej ścieżce, lekka ale też niezwykle nużąca.<br />
Czwartej nocy jak zawsze spakowałem namiot i ruszyłem, w zasadzie bezmyślnie, po dobrze mi znanej dróżce. A ta w pewnym momencie po prostu się skończyła.<br />
Wpierw poczułem, jakby ktoś mnie szturchnął. Nie wiedziałem, dlaczego stoję. Dopiero później spojrzałem pod nogi i zobaczyłem szarą górską ziemię. Wyglądało to tak, jakby ktoś pieczołowicie dekorował szlak kamieniami i nagle by mu się one skończyły. A ja stałem na skraju tej dróżki i nie wiedziałem co dalej zrobić. Cztery dni monotonnej wędrówki, podczas której byłem przez kogoś, lub coś, prowadzony jak za rękę i nagle muszę samodzielnie pomyśleć. Zgroza.<br />
Gdy już otrząsnąłem się z szoku i przypomniałem sobie, że faktycznie moja głowa służy do czegoś więcej, niż podpora dla maski i pióropusza, postanowiłem rozejrzeć się wokoło. Droga rozwidlała się na trzy ścieżki, niestety żadna nie była wyłożona nawet gruzem, cokolwiek mógłby robić gruz w bezludnych Smoczych Górach.<br />
Droga najbardziej po lewej prowadziła do sporego urwiska, zupełnie jakby sam Pan Podniebia odciął sobie kawałek góry. „Linia cięcia” była niezwykle równa, nie było też żadnej roślinności, ułamanych fragmentów skały, czegokolwiek, co świadczyłoby o tym, że owo ścięcie jest dziełem natury. Jednak pomimo pobożności, interwencja niebios byłą jednym z ostatnich pomysłów, jakie przychodziły mi do głowy. Byłem pewien, że gdzieś niedaleko ukryta jest siedziba smoka.<br />
Z niechęcią zawróciłem, by zbadać kolejne dwie odnogi. Gdybym był smokiem, zamieszkałbym właśnie za takim urwiskiem, grunt to święty spokój. Kolejna ścieżka prowadziła w górę i kończyła się na wielkim głazie. Wokół kamienia widać było popękaną ziemię i kępy wyrwanej trawy. Zacząłem czuć się jak nieproszony gość, któremu sugerują, że czas iść do domu.<br />
Gdy spojrzałem w stronę „kamyczkowej ścieżki”, którą przyszedłem na samym początku, zauważyłem, że otoczaki mocno zyskały na barwie. Stały się kolorowe, niektóre miały nawet ciekawe wzory.<br />
Zacisnąłem zęby. Wiedziałem, czego chcę. Nie po to poświęciłem tyle czasu, nie po to niemal dałem się połamać naskalnikowi, by odejść z niczym. Ruszyłem, by zbadać trzecią drogę. W porównaniu z poprzednimi była trochę na uboczu. Uznałem, że to dobrze rokuje, jeśli chodzi o ukryte ścieżki. Trakt wił się dość długo między strzelistymi skałami. Po drodze nie spostrzegłem ogromnych głazów ani przeciętych na pół gór. Przyspieszyłem kroku, czułem, jak serce zaczyna coraz szybciej bić. Czułem, że jest blisko.<br />
Jakież było moje rozczarowanie, gdy zobaczyłem, że droga kończy się w skale, zupełnie jakby ktoś ją złośliwie przestawił.<br />
Zaczynało świtać. Uznałem, że rozbiję obóz na rozstajach, ot, by mieć wszystkie cztery ścieżki na oku.<br />
Gdy pierwsze promienie słońca zaczęły przebijać się przez niebo, usłyszałem skwierczenie. Ze zdumieniem zobaczyłem tysiące drobnych czerwonych iskierek, które unosiły się powoli nad dróżką z otoczakami, niczym rój świetlików. Kamyczki zaczęły tlić się, by po chwilę ulecieć w postaci roju czerwonych punkcików. Patrzyłem oniemiały na drogę, nad którą unosiła się teraz ognista serpentyna. Widowisko trwało nie krócej niż wschód słońca. Nie wiedząc czemu, ignorując łzawienie oczu, spojrzałem wprost na świetlistą tarczę, która na dobre zadomowiła się już na niebie. I wtedy zobaczyłem przez chwilę złotą bramę.<br />
– Tajemne przejście! – wykrzyknąłem. Ten znak był dla mnie oczywisty, któraś z zamkniętych dróg została dla mnie otwarta, ponieważ nie dałem się zwieźć i nie zawróciłem. To była próba.<br />
Pobiegłem co sił w nogach do „uciętego” urwiska… jednak było takie jak wcześniej. Ruszyłem więc w stronę ogromnego głazu. Dopiero gdy zobaczyłem, że nadal jest na swoim miejscu, puknąłem się w czoło.<br />
– Ukryta droga, oczywiście – rzekłem do siebie, po czym nie szczędząc energii ruszyłem trzecią, ukrytą ścieżką. Biegłem pokonując liczne zakręty aż w końcu padłem na kolana przed skałą, która bezlitośnie stała na środku, dokładnie tak jak wcześniej.<br />
Dopiero teraz poczułem zmęczenie światłem. Słońce świeciło wściekle, wwiercając się w me oczy niczym setka os. Pojawił się też mocny ból głowy. Jednak czułem, że coś się zmieniło. Z uwagą obejrzałem skałę. Nie widziałem zbyt dobrze ze względu na zbyt ostre światło, ale miałem wystarczający ogląd, by stwierdzić, że faktycznie skałę pominęły wszelkie cudowne przemiany.<br />
Zrezygnowany wróciłem do namiotu, gdzie założyłem osłony na oczy. Rozmyślałem w ciemności nad tym, co się wydarzyło. Ujrzałem tajemniczą przemianę kamyczków oraz złotą bramę. To musiało coś znaczyć, w końcu takie rzeczy nie zdarzają się na co dzień.<br />
Zasnąłem. Gdy otworzyłem oczy, księżyc świecił wysoko na niebie. Świeciło coś jeszcze.<br />
Tysiące drobnych, przypominających błękitne szkło kamyczków, tliło się niebieskim światłem. Wyścielone były nimi trzy ścieżki. Ta od urwiska, ta z głazem na końcu oraz ta, której bieg kończy się na skale.<br />
Kolejny znak. Ruszyłem powoli w stronę trzeciej dróżki, tej, do które dostępu broni skalista ściana. Jednak zacząłem zwalniać coraz bardziej. To nie miało sensu. Zrozumiałem, że jeżeli poszedłbym jedną z tych ścieżek, zbadałbym każdą po kolei, by stwierdzić, że przejścia nie ma. Tak samo było w przypadku pierwszej wizji oraz przy pierwszej wizycie.<br />
Powoli obróciłem się na pięcie. Droga, którą tu przyszedłem, wcześniej wyłożona pięknymi otoczakami, teraz, cała szara i zwyczajna, tonęła w mroku nocy. Ruszyłem powoli w dół, uważnie patrząc pod nogi. Księżyc, świecący żagiel Boga-marynarza, był w tym momencie moim sprzymierzeńcem. Pięknie oświetlał mi drogę, przez co mogłem powoli, krok po kroku przyjrzeć się jedynej ścieżce, której jeszcze nie poznałem. Ścieżce, która wcześniej była przede mną zakryta przez setki barwnych kamyczków.<br />
Gdy wykonałem kilkanaście kroków, spostrzegłem niepozorną odnogę w bok. Kiedy szedłem tą drogą pierwszy raz, w górę, wiedziony przez morze otoczaków, ta mała dróżka w bok była dla mnie niezauważalna. Teraz jednak widziałem ją doskonale.<br />
Schodziłem powoli w dół, przytrzymując się korzeni i gałęzi. Było bardzo stromo. Później droga wiła się nieco łagodniej, zakręcając jak ślimak. Na samym końcu biło jasne światło.<br />
<br />
Majestatyczna skała pochylała się tworząc, wspaniały łuk, pod nim zaś emanowały złotą poświatą wrota.<br />
Udało się.<br />
Kiedy podszedłem do wrót, poczułem silne odepchnięcie. Odruchowo chwyciłem pewniej halabardę, nadal nikogo nie widziałem.<br />
Wtedy poczułem to raz jeszcze, ale o wiele silniej.<br />
– Zbliż się o krok, a zabiję. – rzekł głos przypominający szept. Głos, który rozległ się w mojej głowie.<br />
Wtedy zobaczyłem, że unosi się przede mną chuda, niemal zupełnie przezroczysta istota, przypominająca nieco kijankę, ale mająca dodatkowo wychudzone ręce z długimi, zrośniętymi błoną palcami. Gdyby nie lekka fioletowa poświata, stworzenie byłoby zupełnie niewidoczne. Nigdy nie widziałem go na oczy, jednak nie było mi obce.<br />
– Jesteś żywym cieniem, Tsatha’irem – powiedziałem. – Czymś pomiędzy istotą żywiołu światła i istotą żywiołu mroku. – Daruj sobie popis erudycji – zagrzmiał szept we wnętrzu mej czaszki. – Jestem strażnikiem tej bramy, a wolą mojego pana jest zabić każdego, kto do niej podejdzie.<br />
– Przebyłem długą drogę, by tu dotrzeć. Jestem…<br />
– Nie obchodzą mnie twoje sprawy, marna istoto! – poczułem, jak szept w mojej głowie ulega zwielokrotnieniu.<br />
– Posłuchaj! – rzekłem stanowczo, a przynajmniej starałem się, by tak to zabrzmiało. – Jestem jednym z najlepszych rycerzy w całym Kraju Zer. Jeśli mnie nie wpuścisz, wyzwę cię na pojedynek!<br />
– Ty? – czułem, jak drwiący ton odbija mi się o kości czaszki. – Jak śmiesz, marna węglowa formo? Jestem istotą fotonową!<br />
Tak właśnie to zabrzmiało. Oczywiście nie mam pojęcia, o co memu rozmówcy chodziło.<br />
– Nie jesteś pierwszy – kontynuował strażnik. – Zabiłem już dziesiątki takich jak ty. Dumni wojownicy, mędrcy, pustelnicy. Ludzie, Magowie, Płonący Strzelcy… Jesteście marniejsi niż proch! Zabiłem setki tobie podobnych, ale było to dla mnie mniej ważne, niż liść spadający z drzewa. Nic dla mnie nie znaczycie, nic! I tak samo stanie się z tobą i twoim żałosnym żywotem!<br />
W tym momencie ogarnęło mnie coś dziwnego. Gdyby ktoś powiedział mi wcześniej, że znajdę się w takiej sytuacji, zapewne rzekłbym, że zaatakowałbym z gniewem przeciwnika, ginąc w chwale lub zwyciężając, powiedzmy, w jeszcze większej chwale.<br />
Jednak teraz przepełniało mnie… współczucie.<br />
Zrobiło mi się najzwyczajniej w świecie żal. Tsat’hair nie mógł się co prawda równać potędze swoich świetlistych lub mrocznych kuzynów, wciąż jednak był istotą ulepioną z innej gliny niż zwykły śmiertelnik. Istotą, po której oczekiwałbym, że wykaże się jakimiś lepszymi, „wyższymi” cechami charakteru.<br />
Tymczasem umysł tego, był wypełniony jedynie pogardą. Pogardą dla przeciwników, pogardą dla innych ludów, pogardą dla samego życia. – Zrób krok, no dalej! – zasyczał głos w mojej głowie.<br />
– Żal mi ciebie… – rzekłem powoli.<br />
– Co?<br />
– Żal mi ciebie. Jesteś wspaniałym bytem, a mimo to postrzegasz świat przez pryzmat uczucia tak niepodobnego do takich istot, jak ty. Twój żywot musi być straszny, skoro nie potrafisz docenić żadnego ideału. Nie potrafisz docenić nawet wartości życia.<br />
– Jak śmie…<br />
Nagle cień znalazł się w okręgu, który wyglądał jak zrobiony z samego mroku. Pierścień zaczął się zaciskać, a wraz z nim deformować zaczął się także Tsat’ha’ir. Pod koniec zrobił się zupełnie płaski, by ostatecznie zniknąć. Pozostało jedynie ciemniejsze miejsce, które ominąłem o kilka kroków, na wszelki wypadek.<br />
Wyglądało na to, że współczucie okazało się potężniejszą bronią niż halabarda czy sztylet.<br />
<br />
Powoli ruszyłem w stronę bramy. Złoto zdawało się płynne, pulsowało jakby drgało, jednak w dotyku okazało się zimne i twarde.<br />
I tak właśnie brzmi historia o tym, jak spotkałem smoka.<br />
<br />
– Nie, nie! Wałkujemy to już drugi raz! – krzyczał rozgorączkowany starzec.<br />
– O co ci chodzi? – odparł poirytowanym tonem rycerz w masce. – Opisałem ci dwa razy moje spotkanie ze smokiem. Nie zamierzam tego robić po trzykroć.<br />
– Nie, nie, nie! – krzyczał pełen gniewu pustelnik. – Zapętlasz się, gubisz wątek. Opowiadasz szczegółowo drogę do smoka, ale nie jesteś w stanie opisać spotkania. Obudź się!<br />
– Przecież już ci mówiłem, starcze. Wyruszyłem z Tańiz, mego rodzinnego…<br />
– Nie chcę słyszeć ani słowa o Tańiz, ani o turnieju, ani o ashterańskiej łajbie, ani o naskalniku. Chcę usłyszeć o twoim spotkaniu ze smokiem. Kiedy przekroczyłeś bramę, wszedłeś do jaskini. Co stało się dalej? Obudź się!<br />
– Daj mi spokój obłąkańcu – żachnął się rycerz. – Wszedłem do jaskini i spotkałem smoka, przecież ci mówiłem. Kończmy tę rozmowę, muszę wracać do domu.<br />
Pustelnik doskoczył do paladyna z niebywałą szybkością i chwycił go mocno za ramiona. Mocno nawet jak na męża w sile wieku. – Wszedłeś do jaskini, tak? – każde słowo pustelnika była niczym powolna, spadająca ze stalaktytu kropla wody. – Co zobaczyłeś? Przypomnij sobie jaskinię. Jak wyglądała?<br />
Starzec puścił rozmówcę i oddalił się o krok.<br />
– Obudź się… Co zobaczyłeś?<br />
Paladyn zamyślił się. Próbował przypomnieć sobie cokolwiek, lecz miał wrażenie, że jego umysł nie jest wypełniony niczym poza pustką. Z nutą strachu spojrzał na starca, czując, jak obraz wokół niego zaczyna lekko falować.<br />
– Co zobaczyłeś? – spytał pustelnik, tym razem spokojnie. – Powiedz… co widzisz.<br />
<br />
Obraz rozmył się całkowicie. Nastała ciemność.<br />
Zeryjski rycerz usłyszał kapiącą wodę, poczuł wszechobecny chłód. Z mroku powoli zaczął wyłaniać się obraz.<br />
Przerażony paladyn cofnął się kilka kroków. Znajdował się w ogromnej kamiennej sali. Trudno było określić jej rozmiary, ponieważ tonęła w mroku, którego nie był w stanie przebić nawet czuły wzrok Zeryjczyka.<br />
Widział jednak na tyle, by dostrzec misterne mozaiki zdobiące posadzkę. Były też kolumny, na których wyrzeźbiono igrające smoki. Filary tworzyły dwa rzędy, których końce ginęły w mrokach tego ogromnego pomieszczenia. Pomiędzy nimi wyzierała pusta przestrzeń, która wydawała się ciemniejsza od otoczenia, nawet od obecnego dalej mroku.<br />
Paladyn poczuł czyjąś obecność. Instynktownie wpatrywał się w czerń pomiędzy kolumnami. Choć nic nie widział, instynktownie doświadczał bytności pana mrocznej sali.<br />
Cień zawieszony między kolumnami zaczął się zbliżać. Białym oczom Zeryjczyka zaczęły powoli ukazywać się ogólne zarysy długiej szyi, trójkątnej głowy, później błoniastych skrzydeł i w końcu długiego ogona. Nie minęło kilka uderzeń serca, a tuż przed rycerzem stał już zupełnie materialny czarny smok.<br />
– Obudziłeś się – rzekł głos dobiegający ze środka głowy rycerza. Nie był to jednak nieprzyjemny, inwazyjny szept żywego cienia. Ton tego głosu był nieokreślony, a jego forma tak delikatna, że rycerz miał wrażenie, jakby jakaś tajemnicza siła bardziej pomagała mu przypomnieć sobie to, co już wie, niż żeby wchodziła do jego umysłu.<br />
– Gdzie… Kiedy ja jestem? – spytał nieskładnie osłupiały Zeryjczyk.<br />
– Jesteś tu, w mojej jaskini. I teraz, w tej właśnie chwili – odpowiedział łagodnie głos. Czarny, długi na dwa kroki smoczy łeb wpatrywał się w rycerza dużymi, niemal trójkątnymi oczami, z których emanowała czysta ciemność.<br />
Rycerz czuł, jak ogarnia go spokój. Usiadł powoli na posadzce, nie bardzo wiedząc kiedy. Wydawało mu się, że zanurza się w ciepłej, miłej wydzielinie, która odgradza go od wszelkich problemów i zagrożeń.<br />
– Jesteś gotowy – zakomunikował smok.<br />
– Gotowy? – Zeryjczyk czuł się coraz lepiej. Jego myśli stały się trzeźwe i wyraziste.<br />
– Jesteś w mojej jaskini już drugi dzień. Musiałem cię nawet nakarmić i napoić, naginając nieco twą wolną wolę. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.<br />
– Drugi dzień? – spytał rycerz ze zdumieniem w głosie.<br />
– Udało ci się dowieść, że jesteś godzien audiencji. Pokonałeś wszystkie przeszkody, które postawiłem na twej drodze, człowieku. Nie zwiodła cię fałszywa droga, pokonałeś żywego cienia, mego sługę. Co do naskalnego jaszczura, nie miałem z tą sprawą nic wspólnego, ale tam również wykazałeś się hartem ducha. Jednak zabrakło ci sił na spotkanie ze mną.<br />
Nastała cisza, tak w jaskini, jak i w głowie paladyna. Smok czekał dłuższą chwilę, wiedząc, że jego gość musi sobie to wszystko poukładać. – Nie byłeś gotowy – kontynuował smok. – Dlatego też wniknąłem do twego umysłu i stworzyłem iluzję, przybierając postać pustelnika z twojego wspomnienia. Dopiero gdy po raz wtóry opowiadałeś mi swoją historię, zdołałeś pojąć, że ona wciąż trwa, a jej koniec jeszcze nie nadszedł. A zatem… Witaj w moich skromnych progach, człowieku.<br />
– Jesteś… – rzekł niepewnie Zeryjczyk, po czym rozejrzał się powoli. – Ta sala, te zdobienia?<br />
– Tak, to moje dzieło – głos w głowie rycerza miał w sobie nutkę dumy. – Ukształtowałem to miejsce według własnego upodobania, wyłącznie dzięki swej woli.<br />
– Woli? – spytał rycerz, tym razem śmielej. – Rozgrzałeś do czerwoności głazy, a następnie zatopiłeś w nie swe pazury, by nadać im pożądany kształt?<br />
– Nie do końca, mój gościu – gad zdawał się nieco rozbawiony. – Nie chcę, by zabrzmiało to zbyt protekcjonalnie, ale my, istoty wyższe, nie musimy polegać na sile czy wytrzymałości. Wszystko jest kwestią naszej woli i tego, o ile tę wolę jesteśmy w stanie zamienić w rzeczywistość. Odpowiednio zogniskowana energia staje się ciałem.<br />
Po krótkiej analizie impulsów nerwowych rycerza, smok uznał, że nie wyraził się dostatecznie jasno.<br />
– Wyobraź sobie rzekę. Podczas gdy zwykłe istoty męczą się, by przebyć ją na… starej ashterańskiej łajbie, my, istoty wyższe, zmieniamy bieg samej rzeki, kierując wodę tam, gdzie chcemy.<br />
Zeryjczyk nie był pewien, w jakim stopniu zrozumiał to, co pan jaskini wtłaczał mu do głowy. Wpatrywał się uważnie w smukłą sylwetkę ogromnego, długiego na kilkanaście kroków gada. Paladyn uzmysłowił sobie, że właściwie odkąd ujrzał mrocznego jaszczura, zaczął odczuwać nieokreślony dyskomfort.<br />
– Czyżbyś był zawiedziony? – zagrzmiał głos w głowie rycerza. Spodziewałeś się ujrzeć coś innego?<br />
– Chyba… tak – odparł zmieszany Zeryjczyk. – Smoki zawsze kojarzyły mi się z ogromną mocą, potęgą. Spodziewałem się więc ogromnych szponów, rzędów ostrych kłów, grubych łusek.<br />
– Taka większa wersja naskalnika?<br />
- Taak – rycerz odpiął maskę, a następnie na znak szacunku zdjął hełm. – Przepraszam, że robię to dopiero teraz… Ty… Wy jesteście inni, smoku. – W tym momencie Zeryjczyk żałował, że nie jest Anosem. Tamci z pewnością mają jakiś specjalny, długaśny wyraz, którym tytułują smoki. – Wasz ogon, szyja i tułów są długie i smukłe, czarne jak noc łuski przypominają bardziej kamienie szlachetne niż mocny pancerz. Nawet pazury wyglądają bardziej jak ozdobna, ceremonialna broń, a nie wojenny oręż. A skrzydła kojarzą mi się trochę z… Wachlarzem? Proporcem? – Daj spokój, myślisz, że jakikolwiek smok poleciałby na czymś takim? – Gad rozpostarł na chwilę jedno skrzydło, prezentując półprzezroczyste błony lotne. – Istotą jest siła woli.<br />
– Siła woli – powtórzył rycerz. – Teraz pojąłem, czym jest prawdziwa potęga. Zdajecie się, smoku, istotą kruchą i delikatną, zbyt piękną, by posiadać siłę w rozumieniu śmiertelnika, tymczasem wasza moc leży nie w sile, lecz w umyśle. Wasza władza jest tak wielka, że zdaję się przy was marnym pyłkiem. Dziękuję, że pozwoliliście mi was spotkać.<br />
Paladyn rzucił na ziemie hełm i maskę, po czym upadł na kolana, dzwoniąc przy tym nagolennikami.<br />
– Och, daj spokój – ton smoka zdradzał znudzenie. – Widzę, że dała ci się we znaki retoryka mojego strażnika. Zasłużyłeś, więc cię wpuściłem. Cieszę się, że mogłem spełnić twoje marzenie…<br />
– Mogę zadać wam pytanie, smoku?<br />
– Pod warunkiem, że będzie miało więcej treści niż te, które zadałeś przed chwilą…<br />
– Jak to jest być tak potężnym? My, ludzie, zawsze mamy kogoś nad sobą, zawsze czegoś lub kogoś się boimy. Jak to jest, gdy dysponuje się tak wielką mocą, że nie trzeba obawiać się niczego niczym sami bogowie?<br />
W głowie paladyna rozległo się westchnięcie.<br />
– Gdyby to było takie proste – odparł ciężko smok. – Patrz…<br />
<br />
Obraz zaczął wirować. Rycerz miał wrażenie, że delikatnie unosi się w powietrzu, a następnie zostaje porwany przez ogromny podmuch wiatru. Nastała ciemność. Nie mógł się poruszyć, nie wiedział, gdzie jest.<br />
Po chwili zaczął widzieć kształty, które z każdym uderzeniem serca zyskiwały na ostrości. Widział lasy, góry, wszystko z niebywałej wysokości. – To nasz świat, Świat Ayanański. Ten sam, w którym obecnie żyjemy – odezwał się w głowie rycerza smok. – Jednak to, co widzisz nie dzieje się teraz. To wspomnienie mojego dalekiego przodka. Te wydarzenia działy się wiele, wiele lat temu.<br />
Paladyn uzmysłowił sobie, że ogląda świat z perspektywy smoka. Prócz wzgórz, lasów i rzek widział także barwne nitki, które wiły się i skręcały w różnych kierunkach. To były strumienie energii.<br />
Góry i doliny zmniejszały się coraz bardziej. Zeryjczyk czuł, jak wznosi się coraz wyżej. Po dłuższej chwili dostrzegł z boku drugiego smoka, lodowego. A następnie kolejnego, i jeszcze jednego. Setki skrzydlatych gadów leciały w tę samą stronę. Były to jaszczury wszelkiego żywiołu, od mroku i światła, przez błyskawice, po ogień i wodę.<br />
– Zebraliśmy się wszyscy – rzekł głos w głowie rycerza. Każdy żmij zamieszkujący nasz świat.<br />
Następnie rycerz uznał, że widzi rój owadów, jednak po chwili okazało się, że w jego stronę leci armada wspaniałych, złoto-niebieskich statków, które poruszały się po niebie niczym ptaki, choć nie miały skrzydeł. Statki „zacumowały” tuż przy unoszących się w powietrzu smokach. Niektóre z nich były dwa, trzy razy większe od żmijów.<br />
– Flota siriańska – rzekł spokojnie głos – odwieczni przyjaciele smoków, których jesteśmy wiecznymi dłużnikami.<br />
Latających statków i jaszczurów przybywało z każdą chwilą, w pewnym momencie zdawało się, że wypełniły całe niebo.<br />
Wszędzie dookoła fruwały także wielobarwne nici energii. Rycerz widział je doskonale smoczymi oczami. W pewnym momencie pojedyncze nitki zaczęły splątywać się w długie, obracające się wokół własnej osi łańcuchy, które ostatecznie skupiały się w podłużne kłęby.<br />
Wszędzie dookoła zaczęły pojawiać się istoty o kształcie kijanek. Formą przypominały nieco żywego cienia, który bronił smoczej bramy, jednak te były o wiele większe. Jedne zdawały się stworzone z czystego światła, drugie zaś ziały mrokiem i nicością.<br />
– Dobrze widzisz – mówił smok. – Przybyły też Seydury i Seyhiry, istoty czystego światła i czystego mroku. Wszyscy jednak czekaliśmy na nasze główne siły uderzeniowe.<br />
Po dłuższej chwili zjawiło się kilka niepozornych istot mających nie więcej niż trzy kroki długości. Podobne do ważki skrzydła i członowany odwłok sugerowały, że są to owady, jednak rycerz od razu rozpoznał pęk wijących się, zdobiących koniec ogona świetlistych czułków oraz ogromne żółte oczy – to były Ariyat’hany, święte rośliny, istoty rangi boskiej.<br />
– Zgromadziły się wszystkie istoty, od których zależały losy naszego świata. Żmijowie ze swoją mocą żywiołów, Sirianie ze swoją technologią, będące manifestacją energii świetliste Seydury i mroczne Seyhiry oraz władające mocą w najczystszej postaci Ariyat’hany.<br />
Rycerz spojrzał w górę.<br />
Nagle niebo zdało się pęknąć na pół, a z ogromnej szczeliny wysunęło się… coś. Coś, czego nie był w stanie opisać. Patrząc oczami smoka, paladyn widział ogromne sploty energii. Moc, która płynęła od nieznanego, obcego bytu była niczym ogromny głaz. Głaz, który był w stanie bez problemu zmiażdżyć garstkę robaków.<br />
Wszystkie zgromadzone istoty poczuły niemoc. Poczuł ją także paladyn, zupełnie jakby był jednym ze smoków. Było to dla niego coś niewyobrażalnego. Istoty, których potęga była dla niego abstrakcją, stały się bezsilne i słabe, zupełnie jak on sam w porównaniu z mrocznym smokiem.<br />
Niebo zapłonęło. Rozpoczęła się dziwaczna wojna, będąca dla paladyna czymś na skraju pojmowania. Ogromne sznury energii przeciskały się pomiędzy wojskami, przypominało to nieco przeciąganie liny. Dziwne zawody, gdzie wola tysięcy wspaniałych istot ściera się z ogromnym, potężnym wirem, który rozbija energetyczne węzły na drobne iskry.<br />
Siriańskie statki spadały na ziemię jeden po drugim. Padały również smoki, setkami. Z kolei istoty ze światła i mroku były dosłownie pochłaniane przez tajemniczy, obcy byt. Jedynie Ariyat’hany jakoś się trzymały.<br />
Z każdą chwilą wojska wykruszały się coraz bardziej, przypominało to pojedynek pływających po wodzie liści rzęsy wodnej z kadłubem dalekomorskiego żaglowca.<br />
<br />
Nagle wszystko ucichło. Na niebie ukazał się jeszcze jeden kształt.<br />
Był to ogromny, wijący się na niebie wąż, którego ciało zdawało się utworzone z tysięcy purpurowych kryształów, które opalizowały wszelkimi możliwymi barwami.<br />
– Wynoś się! – zagrzmiał tajemniczy przybysz. Jego głos, a właściwie sygnał myślowy, był tak potężny, że powietrze zafalowało, a położona tysiące kroków niżej ziemia zadrżała.<br />
Kryształowy wąż spojrzał przelotnie na obcą istotę, która jeszcze przed chwilą dziesiątkowała najpotężniejsze armie tego świata. Obcy byt pośpiesznie wycofał się do szczeliny w niebie, która chwilę później zniknęła. Gdyby nie leżące na dole wraki statków i martwe gady, trudno byłoby przypuszczać, że rozegrała się jakakolwiek bitwa.<br />
<br />
Paladyn otworzył oczy, chciwie łapiąc powietrze, zupełnie, jakby przed chwilą się topił.<br />
– Ten kryształowy wąż. To, to był Hur-zatus, prawda? Bóg magii. – Wydyszał, ze zdumieniem stwierdzając, że siedzi na posadzce i dla pewności badając ją ręką.<br />
– Bóg magii, powiadasz? – głos smoka zdradzał ironię. – W każdym razie, tak, wy, ludzie, nazywacie go Hur-zatusem. Jak widzisz, są na świecie siły, które wykraczają nawet poza pojmowanie tych, którzy z kolei wykraczają poza twoje pojmowanie. Dość już o tym, skupmy się na czymś innym… Wystaw ręce.<br />
Gdy Zeryjczyk spełnił prośbę żmija, ze zdumieniem spostrzegł, jak na jego dłoniach tworzy się czarny kształt. Ciemność zdawała się coraz bardziej gęstnieć aż w końcu utworzyła posążek z czarnego błyszczącego kamienia. Przedstawiał górę, na szczycie której siedział smok. Była też zaznaczona prowadząca na szczyt ścieżka, którą przecinała rzeka. Wyżej widniała płaskorzeźba malutkiego naskalika, a później trzy fałszywe drogi.<br />
– Pomyślałem, że ucieszy cię pamiątka – zakomunikował żmij. – Ale teraz już na ciebie czas. Idź prosto pomiędzy kolumnami, trafisz do tylnego wyjścia.<br />
Rycerz nie chciał jeszcze opuszczać smoka, ale karnie ruszył przed siebie. Nie minęło wiele czasu, a był już na powierzchni i szedł prostą drogą w dół, która zdawała się nienaturalnie lekka i kierowała się w stronę ojczystego Kraju Zer na północy. Z czasem „luksusowa” ścieżka przerodziła się w zwykły kamienisty trakt. Wyglądało na to, że tutaj już nie sięgała władza mrocznego smoka.<br />
Paladyn uznał, że rozbije obóz nieopodal ciekawej, powykrzywianej skały. Zdjął plecak i już miał zamiar schylać się, by rozkładać namiot, gdy do jego uszu dotarł syk.<br />
<br />
Na oddalonym o zaledwie kilka kroków głazie siedział naskalnik. Zwierzę syknęło raz jeszcze.<br />
Zza głazu wyszły powoli dwa kolejne jaszczury. Jeden z nich zdecydowanie szykował się do skoku, natomiast pozostałe dwa powoli okrążały swoją zdobycz.<br />
– Ponoć jesteście samotnikami. – wycedził przez zęby Zeryjczyk, chwytając oburącz halabardę.<br />
Rozległ się kolejny odgłos, tym razem za plecami paladyna. Zbliżał się kolejny jaszczur, z którego boku wystawał znajomy sztylet.<br />
– Zemsta, prawda? – rzekł ironicznie Zeryjczyk. Wiedział, że nie ma szans, jednak przyjął to ze spokojem. Spełniło się jego największe marzenie. Naskalnik ze sztyletem w boku wyprężył się, lecz zamiast skoczyć wydał z siebie trzykrotnie stłumiony skowyt. Inne zwierzęta zatrzymały się, by chwilę później zacząć się wycofywać.<br />
– Zaraz… – skonsternował się paladyn. – Czyżbyś ostrzegał swych braci przede mną?<br />
<br />
Uderzenie.<br />
<br />
Zeryjczyk leżał zdezorientowany na plecach. Jego pierś była przygnieciona przez szponiastą nogę. Podobna kończyna trzymała też lewe udo rycerza. Paladyn widział nad sobą naskalnika, jednak innego niż pozostałe. Był niemal dwa razy większy, a kolor łusek, miast na turkusowo, połyskiwał ciemnym błękitem.<br />
– Skądżeś się tu… – Gad przycisnął łapą klatkę piersiową zdobyczy, jakby chciał wymusić milczenie.<br />
Pozostałe naskalniki zaczęły się coraz bardziej zbliżać. Rycerz doskonale widział, jak otwierają paszczę i prezentują liczne zęby.<br />
<br />
Wtem, na czas uderzenia serca, błysnęło światło, a chwilę później zrobiło się ciemno. Coś poruszało się z ogromną prędkością i krążyło między jaszczurami. Po chwili tajemnicza siła wyrzuciła niebieskiego gada w powietrze, by niedługo później cisnąć nim ciężko o ziemię. Jaszczur błyskawicznie odskoczył, by błyskawicznie zniknąć między skałami. W jego ślady poszły pozostałe gady.<br />
– Szukałem cię – rozległ się szept w głowie paladyna.<br />
– Strażnik bramy? Żywy cień? – Zeryjczyk znał ten głos aż za dobrze. – Uratowałeś mnie.<br />
– Uratowałem? – głos odbijał się echem – Nie. Po prostu nie mogłem pozwolić, by jakieś durne zwierzęta popsuły moje plany.<br />
– Plany? O czym ty mówisz? – Rycerz miał złe przeczucia. Ostrożnie podniósł się z ziemi, tuż przed nim majaczyła przezroczysta, ledwo widoczna, przypominająca kijankę postać żywego cienia.<br />
– Upokorzyłeś mnie! – syknął żywy cień. – Co ty sobie myślisz? Przychodzisz do Smoczych Gór jak do siebie. Cudem unikasz śmierci ze szponów lokalnego drapieżnika, następnie przypadkowo odkrywasz wejście do jaskini, pomimo że od początku dostawałeś wskazówki jak tam trafić. I na końcu „pokonujesz” mnie, ponieważ wykazałeś nietypową dla twojego marnego gatunku reakcję i rozbawiłeś mego pana.<br />
– Twój pan sam mnie wpuścił. Byłem mile widziany w jego jaskini.<br />
– Możliwe, ale jestem jeszcze ja i w tej chwili jesteś bardzo niemile widziany. Jestem Tsat’ha’irem! Istotą światła i mroku, a ty musisz okazać mi szacunek. Tutaj nie sięga władza mego pana, więc jesteś zdany na moją łaskę. Zrozumiano?<br />
– Może i jestem idealistą, ale nie głupcem – rzekł zrezygnowanym tonem rycerz. Jednak gdy już miał klękać, przypomniało mu się spotkanie ze smokiem. To nie siła była źródłem potęgi żmija, lecz jego wola.<br />
Paladyn zacisnął pięści i wypiął pierś.<br />
– Na kolana! – zagrzmiał cień.<br />
– Nie.<br />
– Jak śmiesz? Zniszczę cię!<br />
– Nie. Szanuję twój lud. Mroczny smok, twój pan, pokazał mi wielką bitwę, która rozegrała się tysiące lat temu. Do walki stanęły świetliste Seydury i mroczne Seyhiry. A jeśli tak, to jest oczywistym, że zjawili się także twoi pobratymcy, mroczno-świetliste Tsat’ha’iry.<br />
– Co próbujesz ugrać, człowieku? Dobrze wiesz, że opowieści smoków i innych stworzeń nie wspominają o nas, jesteśmy zbyt słabi, by mierzyć się z panami tego świata… ale wystarczająco silni, by zetrzeć na proch takiego śmiertelnika jak ty!<br />
– Nie wspominają, ale wydaje mi się oczywiste, że tam byliście. Nie zaprzeczasz.<br />
– Owszem, byliśmy. I ginęliśmy tak samo, jak wspaniałe smoki, Sirianie, czy inne istoty. Dlatego tym bardziej masz oddać mi cześć!<br />
– Jednak czy ty brałeś udział w tej bitwie?<br />
– Nie. Zaczynasz mnie denerwować…<br />
– Dlaczego zatem mam okazać cześć tobie?<br />
– Jestem istotą wyższą, głupcze!<br />
– Może i tak, ale charakterem nie różnisz się od niejednego człowieka! Jesteś arogancki i próżny, a do tego nie masz poszanowania dla życia. Nie zasługujesz na cześć!<br />
Rycerz poczuł, jak potężna siła przyciska go do ziemi. Wnętrze jego głowy na wskroś przeszywał pełen gniewu ryk. Potężna siła zaczęły kruszyć kamienie tuż przy jego głowie, obracając je w pył. Następnie poczuł, jak wola żywego cienia podnosi jego ciało, zupełnie jakby nic nie ważyło. Zawisł tak dwa kroki nad ziemią, czując ogromny ucisk w okolicach ciemienia.<br />
– To twoja ostatnia szansa! Okaż mi cześć, bo inaczej zgniotę cię jak tamte kamienie wcześniej!<br />
Paladyn pochylił głowę. Wiedział, że jest bezsilny. Jednak w tym momencie coś się stało, w głowie czującego ogromny ucisk w okolicach ciemienia Zeryjczyka, zakiełkowała myśl.<br />
– To twoja ostatnia szansa! Okaż mi cześć, bo inaczej zgniotę cię jak tamte kamienie wcześniej!<br />
– Zaczekaj…. Czy wiesz, kim była ta istota? Ta, która tysiące lat temu chciała zniszczyć świat?<br />
– Nikt tego nie wie! A już na pewno nie taki śmieć jak ty!<br />
– Daj mi tylko chwilę. Mroczny smok, twój pan, pozwolił mi spojrzeć na tamte wydarzenia żmijowymi oczami. Widziałem sznury energii, jej kształty i rozmieszczenie. Widziałem jak wyglądały w świetlistych Seydurach i mrocznych Seyhirach. Takie same warkocze mocy emanowały od tamtego przybysza.<br />
– I co z tego? Opóźniasz tylko własną śmierć!<br />
– To był Tsat’ha’ir! Istota, która rozdarła niebo i była potężniejsza od wszystkiego, co żyje na tym świecie, należała do twojego rodzaju! Niewidzialna siła puściła. Rycerz z głuchym odgłosem spadł na ziemię, z trudem łapiąc oddech i trzymając się oburącz za pękającą z bólu głowę. – Co powiedziałeś?<br />
– To był… żywy cień! Przedstawiciel… twojego rodzaju – paladyn z trudem składał zdania, choć teraz czuł się już nieco lepiej. – A to oznacza, że ty też możesz osiągnąć wielką moc, chociażby taką jak twoi krewni, Seydury i Seyhiry.<br />
– To niemożliwe – odparł żywy cień spokojniejszym, lecz rozgoryczonym tonem. – Powiem to upraszczając, by twój ograniczony umysł mógł cokolwiek pojąć… My Tsat’ha’iry, mamy w sobie dwa razy więcej energii niż spokrewnione z nami istoty czystego mroku lub istoty czystego światła. Jednak w naszym przypadku, napędzające nas siły wygaszają się wzajemnie. To dlatego nigdy nie osiągamy potęgi równiej naszym kuzynom, którzy mają w sobie jedynie moc mroku lub moc światła. Mój rodzaj skazany jest na pozostanie w tyle, będąc na tyle nisko, że musi słuchać nawet smoków.<br />
– Ale ta istota. Ona miała w sobie i światło i mrok, jednak jakby… Trudno mi to nazwać… Kierowała energią, moce nie wygaszały się, lecz wzmacniały.<br />
– I niby ty to odkryłeś? Były tam setki istot wyższych, ale dopiero ludzki rycerzyk nas wszystkich oświecił?<br />
– Skąd wiesz, że smoki i inne istoty o tym nie wiedzą? Może po prostu nie chcą, byście wy, żywe cienie, poznali swój prawdziwy potencjał – Zeryjczyk był zdziwiony ostatnimi słowami. Nie był pewien, czy wypowiedział je sam, czy może ktoś mu je wtłoczył to ust.<br />
<br />
Po tych słowach żywy cień zniknął. Nastała cisza.<br />
<br />
Rycerz poczuł ruch w kieszeni, do której schował prezent od smoka. Gdy wyjął posążek, zauważył nowy detal. W miejscu, gdzie wcześniej widniała tylko część góry pojawiła się podobizna przypominającej kijankę istoty – Tsat’ha’ira.<br />
<br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-7757030303598083322016-12-29T10:17:00.000-08:002018-01-17T09:11:41.591-08:00Prawdziwa Historia EanwelaPrawdziwa Historia Eanwela<br />
<br />
<br />
Wszyscy znamy legendę o Eanwelu. Elfowie opowiadają ją od pokoleń, przekazując plemienną mądrość. Jednak tylko nielicznym dane było usłyszeć prawdziwą, nieprzekłamaną wersję.<br />
<br />
To, co ważne, zapomniane zostało,<br />
Przeżyło to, co prawdą się zdawało.<br />
O Eanwelu historii posłuchajcie,<br />
W bardów pieśni złudne nie wierzajcie.<br />
Historię prawdziwą stary szaman gada,<br />
Kto źle zapamięta, temu wieczna biada.<br />
<br />
Drzewiej ośnieżone szczyty były o wiele mniej łaskawe dla Pierworodnych niż ma to miejsce obecnie. Wtedy to Górskie plemiona elfów musiały porzucić swe dziedzictwo dla jedności z naturą, tylko tak mogły przeżyć.<br />
Owe dawne czasy dały początek Śnieżnym Elfom, koczowniczemu ludowi dzikich łowców i zbieraczy, których dusza zlała się z przyrodą mroźnych grzbietów.<br />
W tamtych czasach elfowie musieli zmagać się ze srogimi zimami, obfitującymi w straszliwe zamiecie. Zwierzynę zaś trzeba było tropić przez wiele dni, a i to nie zawsze owocowało zdobyczą.<br />
Jednak zrodził się pośród plemion łowca Eanwelem zwany. Jego oko bystrzejsze było niż sokole, siła większa niż niedźwiedzia, a siarczysty mróz zdawał się dla niego niezauważalnym chłodem. Zaiste nie było dzielniejszego, silniejszego i zręczniejszego elfa nad Eanwela.<br />
Śnieżny lud pokładał w swym bohaterze wielkie nadzieje, a wieszczki nie raz upatrywały w nim wielkiego wodza. Jednak losy najmocniejszego z elfów potoczyły się inaczej.<br />
Eanwel postanowił odejść i żyć wśród osiadłych śmiertelnych, w gronie ludzi.<br />
Bardowie i wieszczkowie różnie powiadają. Jedni mówią, że zakochał się w ludzkiej kobiecie, drudzy, że zapragnął mieszkać w kamiennym pałacu, jakie mieli w zwyczaju stawiać ludzie. Jeszcze inni plotą, że przyczyną było zwykłe znużenie życiem koczownika. Jednak, powiadam wam, prawda leży gdzie indziej.<br />
Gdy tylko Eanwel zaczął wyróżniać się na tle pobratymców, jego los został przypieczętowany. Starsi, wieszczki, szamani, łowcy i kobiety – wszyscy upatrywali w nim przyszłego wodza. Dla wszystkich Śnieżnych Elfów było oczywiste, jakie imię będzie nosił ich przywódca. To pragnienie przepełniało serce każdego Pierworodnego… prócz Eanwela.<br />
Tymczasem najdzielniejszy z elfów nie chciał być wodzem, nie chciał, by inni wtłoczyli go w tę rolę dla własnej wygody. Głupcy powiadają, że przeto, iż był próżny, samolubny i chciwy – przez te właśnie cechy nie zasiadł na siedzisku w jurcie wodza.<br />
Tymczasem Eanwel był… zbyt silny. Odznaczał się tak potężną wolą, że przeciwstawił się całemu plemieniu. Nie pozwolił narzucić sobie roli, której nie chciał, w której nie mógł się odnaleźć. I właśnie to skłoniło go do wędrówki na Niziny.<br />
I wyruszył Eanwel do świata osiadłych śmiertelników, do świata ludzi. Opuścił rodzinne strony, znajome lasy i góry. Skazał się tym samym na wieczne potępienie – kto raz opuścił klan, nie miał już prawa powrotu.<br />
Gdy elf dotarł do ludzkiej osady, wpadł w osłupienie tak wielkie, że nie był w stanie złapać tchu. Już wcześnie słyszał opowieści o tym, jak olbrzymie są ludzkie miasta, lecz zawsze wkładał to między bajki. Tymczasem na własne oczy ujrzał ogromne, nieruchome ,,namioty”, całe z kamienia, które przewyższały go po trzykroć. Domy połączone były „ścieżkami” twardymi jak skała. Nie wiły się one jak górskie trakty, tylko prosto mknęły przed siebie, niczym strzała wypuszczona z łuku.<br />
Dalej spostrzegł Eanwel rośliny posadzone rzędami. Jedne wydawały barwne owoce, inne zdawały się służyć jedynie za ozdobę. Człowiek stał się w oczach elfa panem natury, tym, który rozkazuje kwiatom gdzie rosnąć, i nawet na głazach wymusza przyjęcie pożądanej formy.<br />
W jednej z izb były uchylone drzwi. Kiedy elf wkroczył do środka, odruchowo skulił się, jakby wchodził do plemiennego namiotu. Tymczasem tutaj sklepienie widniało wysoko nad głową, tak, że nawet ktoś tak rosły jak Eanwel mógł dumnie wypiąć pierś.<br />
Gdy ludzie ujrzeli najdzielniejszego z Pierworodnych, przemówili swym niegodnym językiem, ostrym i twardym, wywołującym ból w elfich uszach. Eanwel nie rozumiał ani słowa, ale widział po grymasach na twarzach śmiertelników, że były to same przekleństwa. Chwilę później ludzie pobiegli po włócznie o dwóch grotach, które leżały w pobliżu upraw, i wygonili elfa z miasta.<br />
Jednak Eanwel nie chciał odpuścić. Czuł, że ma wreszcie cel, którego pragnie, do którego dąży. Chciał zaimponować śmiertelnym, by ci nauczyli go panować nad naturą.<br />
Niektórzy powiadają, że pragnął później wrócić z nową wiedzą w góry i sprawić, by Śnieżne Elfy żyły w dostatku i bogactwie – jednak nie wiem, czy jest to prawda. Przodkowie nie wyjawili mi tej części legendy.<br />
I najdzielniejszy z elfów udał się do lasu w pobliżu miasta, by zapolować na zwierzynę, wszak plany obmyśla się najlepiej z pełnym żołądkiem. Gdy wracał ze zdobyczą, napotkał człowieka z ogoloną głową, odzianego jedynie w szarą szatę. Był to wędrowny asceta.<br />
Mędrzec od razu spostrzegł, że serce elfa jest pełne trosk, spytał go więc o nie. Pałający gniewem Eanwel w krótkich słowach wyjaśnił, co stało się, gdy przybył do miasta oraz jaki jest jego cel.<br />
Asceta roześmiał się głośno, a następnie wytłumaczył elfowi, na czym polegał jego błąd. Pierworodny myślał, że ludzie przyjmą go z otwartymi rękoma, ponieważ jest dzielny lub silny. Tymczasem dla śmiertelnych cnota honoru, odwagi czy mocy jest nieistotna, liczy się coś innego: złoto.<br />
I Eanwel popadł w rozpacz. Śnieżne Elfy nie posiadały złota, bo nigdy nie było im ono potrzebne. Wtedy to asceta opowiedział o opuszczonej krasnoludzkiej kopalni, w której znajdowała się żyła Płynnego Złota, coś, czego ludzie pożądali ponad wszystko. Ponoć wystarczyło kilka kropel, by zdobyć szacunek każdego śmiertelnika.<br />
I wyruszył Eanwel ku sierocej skarbnicy, z nadzieją, że zdobędzie to, na czym zależy ludziom. Jego podróż trwała wiele dni i wiele nocy. Czasem głodował, czasem marzł, jednak podążał niestrudzenie do swego celu.<br />
Po długiej wędrówce wreszcie odnalazł wejście do kopalni. Bez wahania zanurzył się w mroczną otchłań, by odszukać Płynne Złoto.<br />
Im niżej schodził, tym bardziej czuł moc płynącą ze skarbu. Jednak zaczęło dziać się coś jeszcze. Mroczna magia tego miejsca sprawiała, że im głębiej w podziemia zapuszczał się elf, tym słabiej pamiętał powierzchnię.<br />
I tak po kilku dniach wędrówki elf zapomniał o życiu łowcy, ośnieżonych szczytach gór, nawet o chęci zaimponowania ludziom. Jego umysł przepełniało jedynie Płynne Złoto, które stało się celem samym w sobie.<br />
W tym czasie Eanwel ani trochę nie przypominał już najdzielniejszego z elfów. Jego ciało stało się słabe i wychudzone, zniknęła pewność siebie, która zawsze przepełniała migdałowate oczy, a noszony z dumą strój łowcy stał się teraz nic nieznaczącymi łachmanami.<br />
Elf stawał się coraz słabszy, aż w końcu, pewien swej porażki, upadł na zimną, czarną skałę. Wtedy to dostrzegł w oddali nikłe światło. Ostatkiem sił pobiegł w jego stronę, by trafić do ogromnej pieczary, rozświetlonej złotym światłem przepływającej przez środek rzeki. Rzeki złota.<br />
I tak Eanwel odnalazł cel swojej podróży. Jedyną rzecz, o której jeszcze pamiętał. Gdy zanurzył palce w rozlewającym się leniwie żółtym płynie, poczuł przyjemny chłód. Spróbował nabrać ciecz w ręce, ale ta wypłynęła mu między palcami. Zdarł więc z siebie koszulę, by ją napełnić drogocennym skarbem, jednak i to okazało się bezskuteczne. Wreszcie wylał resztki wody z bukłaka i podstawił go pod prąd złotej rzeki… jednak Złoto w ogóle nie wpływało do środka.<br />
Eanwel próbował najróżniejszych sposobów, ale za każdym razem drogocenny skarb wypływał i wracał do koryta. Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące… Mroczna magia złocistej cieczy utrzymywała Pierworodnego przy życiu, sprawiając, że nie musiał pić ani jeść. Był zawieszony na granicy śmierci i pochłonięty całkowicie swoim jedynym celem, którego nie mógł osiągnąć.<br />
I tak trwał Eanwel niezliczoną ilość dni, do reszty zniewolony ułudą chimerycznej magii.<br />
<br />
Gdy po wielu latach Eanwel, jak zawsze, próbował uchwycić Płynne Złoto, usłyszał nagle swoje imię. Zamarł, myśląc, że się przesłyszał, lecz po chwili usłyszał je raz jeszcze. Poczuł, jak coś dzieje się z jego duszą, zupełnie jakby ktoś przedarł się przez zakrywającą oczy zasłonę.<br />
Elf podniósł głowę i spostrzegł na drugim brzegu kapłankę Księżycowej Bogini. Była to Mane, dziewczyna z jego plemienia, która teraz, jak widać, poświęciła życie dla świata nadprzyrodzonego.<br />
Jednak po chwili Eanwel znów wrócił do wcześniejszego zajęcia. Żółty blaski bijący od Płynnego Złota był tak silny, że magia kapłanki nie była w stanie oswobodzić rodaka z mocy uroku.<br />
Wtedy to Mane odrzuciła swe szaty, by te nie krępowały jej magicznej aury i naga stanęła przed Eanwelem, w swej czystości skupiając całą moc na zdjęciu zeń uroku.<br />
Elf poczuł się, jakby wybudzono go z długiego snu. Dopiero teraz mógł zdać sobie sprawę z pułapki Płynnego Złota oraz bezsensu pracy, którą wkładał w próby pochwycenia żółtej cieczy. Poczuł też głód i pragnienie, poczuł, że wraca do życia.<br />
– Dlaczego to robisz? – spytał z trudem najdzielniejszy z elfów. – Dlaczego narażasz życie dla kogoś takiego jak ja? Opuściłem własny lud, by wkupić się w łaski śmiertelnych. Ostatecznie stałem się tym, co widzisz. Niewolnikiem Płynnego Złota.<br />
– Nie pamiętasz mnie – odparła kapłanka – lecz twoja twarz jest mi znana od dawna. Odkąd pierwszy raz cię zobaczyłam, stałeś się bliski memu sercu, ale nigdy nie miałam odwagi ci o tym powiedzieć, ani nawet do ciebie podejść.<br />
Eanwel oczywiście nie pamiętał Mane. Zawsze cieszył się dużym powodzeniem, jednocześnie nie przykładając większej wagi do otaczającego go orszaku wielbicielek.<br />
– Kiedy odszedłeś – mówiła dalej kapłanka – poprzysięgłam wbrew woli Śnieżnych Elfów, że cię odnajdę. Udałam się do krainy śmiertelnych i przez wiele lat tropiłam, pytałam i kluczyłam, aż w końcu osiągnęłam swój cel.<br />
Mane podeszła powoli do Eanwela i zaplotła palce na jego szyi.<br />
– Teraz – szepnęła mu do ucha – czas na twój krok. Odegnałam od ciebie magiczną zasłonę, ale moje moce słabną. Tylko twoja wola jest w stanie zniszczyć urok i uwolnić cię z okowów Płynnego Złota. Chodź ze mną, odejdźmy stąd, daleko w las…<br />
W tym momencie Eanwel uświadomił sobie, że sens jego życia, zdobycie Płynnego Złota, był tym, co trzymało go w pułapce bierności. Przebywając na brzegu rzeki żółtego płynu, doskonale wiedział co, go spotka jutro, pojutrze, za miesiąc i za rok. Wszystko było przewidywalne, niezaskakujące… Myśl o wyzwoleniu z matni uroku niosła za sobą wolność, podążanie za tym, co nieznane, dążenie do nowych celów.<br />
Eanwel chwycił Mane za ramiona po czym… cisnął ją w sam środek rzeki.<br />
<br />
Nim kapłanka zdążyła utonąć, elf znów wpadł w stare koleiny, zatopił się w ciepłych objęciach uroku, by po wsze czasy próbować zdobyć Płynne Złoto. Wybrał je, ponieważ było to dla niego wygodne. Nie musiał planować, nie musiał trudzić się przeciwnościami losu, trwał jedynie w sieci marazmu, niczym w pułapce ogromnego pająka.<br />
I po dziś dzień Eanwel klęczy na skraju rzeki Płynnego Złota i próbuje na wszelkie sposoby zdobyć choćby kilka kropel…<br />
<br />
Co zaś się tyczy Mane, legenda o tym nie wspomina, ale wierzę, że Księżycowa Bogini pochwyciła ją, i wyrwała z toni złotej śmierci, po czym pozwoliła udać się daleko w las, gdzie czekał już na nią nowy początek, nowe wyzwanie.<br />
<br />
<br />
ARHIZ <br />
<br />
Ps. <a href="http://kolysanki.blog.pl/2016/12/16/plynne-zloto/">Link do oryginału.</a>ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-17315855720485659982016-12-03T09:45:00.000-08:002018-01-17T09:12:52.067-08:00Aztekowie i Ludzie zza Wielkiej WodyPodróż...<br />
<br />
Najpierw obok wyspy plemienia Tainów, później wzdłuż brzegu Odrodzonego Imperium Majów, a następnie przez bezkres Wielkiej Wody, aż do Wysp Nowego Trójprzymierza, zwanych przez tubylczych dzikusów Islas Canarias. <br />
A później ostatecznie do Nowego Tenochtitlan, zwanego przez miejscowych Espanya.<br />
<br />
Gdy Tlacaelel dotknął stopą suchego lądu, wyszczerzył szeroko białe zęby. Czuł jak rozgrzany piasek zamorskiej prowincji dodawał mu sił, równie mocno jak ten w ojczystym Cihuatlan. <br />
Zielony potrójny pióropusz od razu został zauważony przez komitet powitalny. Fakt przybycia do kolonii samego Cihuacolatl, wicekróla i naczelnego generała, był wielkim wydarzeniem. Był koniecznością.<br />
<br />
Brzeg morza zdawał się zakryty zwartym, żółtym parawanem. Setki trapezowatych żagli powiewało w równych rzędach, zawstydzając rozmiarami lokalne portowe łodzie. Kolejne ogromne dalekomorskie statki typu Wężowe Canoe dobijały do brzegu, by ze swoich pękatych kadłubów wylewać rzeki wojowników, które formowały zwarty szyk na gigantycznej, wykładanej kamieniem grobli. <br />
Wielki generał-wicekról Tlacaelel stąpał dumnie na czele potężnej armii, podnosząc obsydianowy miecz, starożytną broń będącą dziś jedynie symbolem wojskowej rangi. Zewsząd dobiegał zgiełk wiwatującego tłumu. <br />
Wicekról z podziwem patrzył na krajobraz Espanyi. Równe, rozciągające się po obu stronach grobli rozgałęzione kanały wodne, tworzyły przypominające pajęczyny wzory. Na horyzoncie zaś majaczyła piramidalna Druga Coateocalli, wzniesiona na rozkaz samego Montezumy świątynia poświęcona wszystkim bogom.<br />
<br />
- Ximopanōltih, bądź pozdrowiony, o wielki wicekrólu! Serce, krew! - zagrzmiał odziany w złote szaty kapłan, podając Tlacaelelowi czarkę z kakao. Generał zanurzył usta w świętym napoju. Tutejsze ziarno kakaowca było sprowadzane aż zza Wielkiej Wody, wiedział o tym każdy, kto odznaczał się bardziej wyrafinowanym podniebieniem. Wicekról powoli opróżnił naczynie, po czym złożył je na, pomalowane na czarno, dłonie akolity. Możni ruszyli w stronę świątyni. <br />
- Wciąż powstają nowe kanały - rzekł dumnie kapłan, wskazując na otaczający groblę system rowów. Tlacaelel zwrócił uwagę na liczne trójkątne wysepki, do których ozdobienia nie poszczędzono barwnych kwiatów. <br />
- Jeszcze sto lat temu był to kraj dziki i pogański - ciągnął duchowny. - Wyobraź sobie, o wicekrólu, że tutejsi używali koła w celach transportowych. Korzystali też ze specyficznych naziemnych dróg, specjalnie przeznaczonych do wyposażonych w koła toboganów, zaprzężonych w ogromne psy.<br />
- Co za plugastwo - skrzywił się wicekról.<br />
- Na szczęście nasza misja cywilizacyjna przynosi sukcesy, a Nowe Tenotchitlan jest tego przykładem. Drogi rozkopaliśmy, domy i świątynie zburzyliśmy a koła trafiły tam, gdzie ich miejsce. Do świątynnych kalendarzy. <br />
Słuchający słów kapłana generał był dumny ze swojego narodu, z wielkich Mexico. Czuł autentyczną radość, kiedy myślał o tym, jak dzięki kulturze i mądrości jego krajanów, pogańskie narody na krańcu świata zyskują szansę wyrwania się z mroków ignorancji i podążenia w stronę światła cywilizacji. <br />
Twarz duchownego przyjęła poważniejszy wyraz.<br />
- Jednak doskonale wiesz, o wicekrólu, że nie ściągnęliśmy cię tutaj po to, by chwalić się naszymi osiągnięciami. Niestety...<br />
- Raporty są bardzo oszczędne. Ilu ich jest? Czy naprawdę nie są ludźmi? - Oczy Tlacaelela rozbłysły. W ojczystych stronach osiągnął wszystko, pnąc się na wyżyny hierarchii. Nowy kontynent oferował zupełnie nieodkryte możliwości wykazania się... i zdobycia jeszcze większej sławy. - Niestety nie wiemy zbyt wiele - odparł duchowny. - Ci co przeżyli, wspominają o białych, pokrytych stalą potwornych ludziach-jeleniach. Nie wiemy ile w tym prawdy, ale liczby, o których pisaliśmy, są prawdziwe. Straciliśmy cały oddział Kojotów, połowę Czaszkowych Wojowników i jedną trzecią włóczników. Musieliśmy wycofać wojska z głębi kontynentu, by chronić zachodnie tereny. Obecnie nie wiemy, co dzieje się w naszych posiadłościach na wschodzie.<br />
- Czymkolwiek są, posmakują gniewu bogów. Wyruszamy z samego rana.<br />
<br />
******<br />
<br />
Im dalej na wschód, tym bardziej dziko. Coraz mniej kanałów wodnych, coraz mniej typowej dla ludu Mexico zabudowy. <br />
Wicekról i jego wojownicy szli dumnie przez obcą krainę, w nieznane. Zwarty las pióropuszy i proporców, szeleszczący i grzechoczący, nie pasował do tutejszej okolicy, szarej i posępnej. Nawet niebo nie dodawało otuchy, zakrywał je ciasny całun chmur. Czyżby nawet Głodne Słońce nie zaglądało w te strony? <br />
Na niewielkim wzgórzu rozciągał się częściowo zrujnowany zamek, a trochę niżej pogańska świątynia. Tlacaelel spoglądał z ciekawością na dziwaczną architekturę, szarą i kwadratową, kojarzącą się nieco ze skalnymi formacjami. Szczególną uwagę zwracał na siebie dach świątyni, zwieńczony pogańskim symbolem zwanym przez miejscowych Kreuz. Fakt, że tubylcy wznosili tak okazałe budynki sugerował, że pomimo niskiego stopnia rozwoju musieli posiadać sporą wiedzę matematyczną.<br />
<br />
Późniejsza droga wiodła przez las. Przysadziste, posępne drzewa miały liście w kształcie igieł. Wszędzie dominowały odcienie brązu, szarości i ciemnej zieleni. Jaskrawe stroje wojowników Mexico kontrastowały z każdym elementem otoczenia. Zupełnie, jakby cała kraina chciała wykrzyczeć - nie pasujecie tutaj, jesteście nie z tego świata! Odejdźcie!<br />
Jednak wicekról i jego wojownicy wciąż podążali na wchód. Z czasem tereny stały się całkowicie dzikie i opustoszałe. Jedynymi towarzyszami były podróży porośnięte mchem konary, które co rusz wyłaniały się z gęstej mgły. Raz z prawej, raz z lewej. Z każdą chwilą widoczność stawała się coraz gorsza. <br />
Armia tonęła w białych oparach. Otwierający pochód wojownicy nie byli w stanie dostrzec swoich kompanów z ostatnich szeregów, toteż Wicekról zarządził by zamykający z tyłu szyk Czaszkowi Wojownicy co sto oddechów sygnalizowali swoją pozycję. Grobową ciszę przerywały jedyne ciche pobrzękiwania ozdób oraz odzywające się co jakiś czas grzechotki. Mgła snuła się na tyle nisko, że pozwalała wychylać się co wyższym, szpiczastym czubkom drzew, niczym grotom włóczni gotowym do przyjęcia intruzów... którymi bez wątpienia byli Mexico.<br />
Coś wisiało w powietrzu.<br />
<br />
Z czasem drzew było coraz mniej, aż w końcu zniknęły całkowicie. Pozostała tylko mgła i brązowa, gdzieniegdzie pokryta mchem ziemia. Generał zakładał, że musieli wejść na jakąś polanę, ale mógł jedynie zgadywać jej rozmiary. Mleczna ściana mgły uniemożliwiała nawet pobieżne oględziny. <br />
<br />
Szczęk stali, cisza<br />
<br />
<br />
- Gdzieś tu są... - szepnął do siebie Tlacaelel, po czym z całej siły zaczął wygrywać grzechotką sygnał: formacja iguany. <br />
Posiadający parasolkowate ozdoby wojownicy błyskawicznie wyskoczyli naprzód, tworząc podwójną, naszpikowaną grotami włóczni ścianę. <br />
W kilka chwil wojsko przyjęło kształt kolczastego koła, a barwne pióropusze poszczególnych rodzajów wojowników utworzyły skomplikowaną mozaikę. Wszechobecny wypadkowy dźwięk setek dzwoniących koralików i szeleszczących piór ustał wraz z ostatecznym uformowaniem się szyku. <br />
<br />
I znów nastała cisza.<br />
<br />
Wicekról wpatrywał się w ścianę bieli, czując jak serce podchodzi mu do gardła. Nie wiedział z kim będzie walczył, ale jednego był pewien, byli blisko.<br />
<br />
Nagle ziemia zaczęła lekko drżeć, a powietrze wypełnił odgłos przywodzący na myśl mknące stado bizonów. <br />
Tlacaelel słyszał coraz szybsze i bardziej nierówne oddechy towarzyszy. Mgła wciąż stanowiła jednolitą kurtynę. <br />
<br />
Christ ist erstanden<br />
Von der Marter alle;<br />
Des solln wir alle froh sein,<br />
Christ will unser Trost sein.<br />
Kyrieleis. <br />
<br />
Grube, niskie głosy zdawały się dobiegać z każdej strony jednocześnie. Posępna, bucząca pieśń narastała wraz z drżeniem ziemi i odgłosem pędzącego stada. Byli tu, byli wszędzie. Byli coraz bliżej.<br />
<br />
Nagle z mgły zaczęły wyłaniać się kontury wojowników. Potężnych postaci poruszających się na czterech nogach. Wielu z nich trzymało nad prostokątnymi głowami ogromne miecze. <br />
<br />
Zwarta grupa potworów uderzyła z północy niczym polujący jaguar, łamiąc szyk zaskoczonych włóczników. Ku przerażeniu Mexico, spod białych strojów połyskiwały zimno... stalowe kończyny. Istoty były na tyle duże, że bez problemu cięły z góry długimi, kanciastymi mieczami. Wysokie cztery nogi sprawiały, że tułów potwora zaczynał się na wysokości ludzkiej głowy. <br />
Tlacealel wiedział, że pozostało mu tylko kilka chwil, by przeważyć szalę zwycięstwa na swoją korzyść. I wtedy usłyszał za plecami parsknięcie. Odruchowo uskoczył w bok unikając ciosu, pochwycając w międzyczasie od martwego kompana włócznię. Przez wzgląd na gabaryty wroga, ta broń jako jedyna wydawała się odpowiednia. Potwór ponownie zamachnął się mieczem.<br />
- Czymkolwiek jesteś, twoim słabym punktem musi być krtań - syknął generał, po czym z całej siły pchnął w stronę szyi stalowego monstra. Wielki miecz wbił się w ziemię, a zaraz później... spadła metalowa istota. Spadła.<br />
Wicekról wykonał kilka głębszych oddechów. Spod stalowego hełmu z symbolem Kreuze płynęła struga krwi. - To są zwykli ludzie... To są zwykli ludzie - wyszeptał, by chwilę później ryknąć co sił - To są zwykli ludzie! - Grzechotki! Czaszkowi i Kojoty, odwrót. Włócznie na przód, formacja Ptasi Klucz!<br />
Rytmiczny sygnał z trudem przebił się przez bitewny gwar. Wojownicy Mexico poczuli, jakby ktoś wybudził ich ze snu. Złamany szyk zaczął powoli powracać do oczekiwanego kształtu, a pomiędzy wrażą kawalerią a dokonującymi odwrót oddziałami Mexico, zaczęła rosnąć żywa, kłująca setką grotów zapora.<br />
Tlacealel usiadł na ramionach Wojownika-kojota, a ten starał się stanąć jak najwyżej. Generał wymachiwał obsydianowym mieczem, w drugiej ręce trzymał ociekającą krwią głowę Stalowego Wojownika. <br />
- To są zwykli ludzie! To są zwykli ludzie! - zaczęli skandować wojownicy.<br />
- Kije Ogniste! - zagrzmiał Wicekról.<br />
Jeźdźcy nie mogli podejść bliżej, ponieważ stanął im na drodze żywy mur włóczników, grożących grotami nie mniej strasznymi niż zęby samego Quetzalcoatla, Pierzastego Węża. Pozwolili w ten sposób, by za ich plecami uformowało się pięć rzędów Czaszkowych Wojowników. <br />
Kije Ogniste były teraz wycelowane wprost w plecy włóczników.<br />
- Ptaki Odlatują! - rozkazał generał. <br />
Zwarta ściana włóczników podzieliła się na dwie części. Biegli ile sił w nogach, by jak najszybciej zejść z linii wzroku Czaszkowych Wojowników. Ci, którzy wiedzieli, że nie zdążą, padali na ziemie.<br />
Zaskoczeni Stalowi Wojownicy, tratując część włóczników, ruszyli przed siebie. Wprost na Czaszkowych Wojowników.<br />
<br />
Huk.<br />
Kije Ogniste rozbłysły jasnymi płomieniami, by zgasnąć po czasie szybszym niż jeden oddech. <br />
A później jeszcze raz i jeszcze raz. <br />
Pięć następujących po siebie salw.<br />
<br />
Wiele metalowych ciał runęło na ziemię. Wierzchowce Stalowych Wojowników wpadły w popłoch, próbując rozbiec się na wszystkie strony. Jednak dwie grupy włóczników zdążyły już uformować po obu stronach szyki, które uniemożliwiały ucieczkę na boki.<br />
<br />
Huk.<br />
Kije Ogniste po raz kolejny zionęły płomieniami. <br />
<br />
Ci, którzy jeszcze trzymali się wierzchowców, zostali dobici przez włóczników. Reszta uciekła w popłochu na północ, przez lukę, którą zostawił im Wicekról, by powiedzieli swoim co ich czeka.<br />
Grzechotki wygrywały dziką melodię, co rusz zwalniając i przyspieszając.<br />
- Tlazohcamati Cihuacolatl! Chwała Wicekrólowi! - skandowali wojownicy Mexico.<br />
Generał uciszył ich gestem.<br />
- Wielcy wojownicy! - zawołał. - Ci, którzy przeżyli, i ci, którzy polegli Kwiecistą Śmiercią. Przekonaliśmy się, że czworonożne stalowe potwory są niczym więcej, niż zakutymi w stal ludźmi, dosiadającymi wielkich dziwacznych psów. A to oznacza, że pokonamy ich jak pozostałych. Na gruzach ich posiadłości postawimy nasze miasta, poprzecinamy ich drogi kanałami, a nimi samymi nakarmimy Głodne Słońce!<br />
- Tlazohcamati Cihuacolatl! Chwała Wicekrólowi! - zagrzmiały ponownie setki gardeł wojowników Mexico.<br />
<br />
- Kapłanie - Tlacealel przywołał gestem mężczyznę o długich, zlepionych czerwoną mazią włosach. - Nuć pieśń, syp kwiaty.<br />
Duchowny skinął głową, po czym skierował się w stronę ciał zabitych Mexico, które były składane w jedno miejsce.<br />
<br />
Ye maca timiquican<br />
Ye maca topolihuican<br />
Być może nie umrzemy,<br />
Być może nie zginiemy.<br />
<br />
W czasie gdy kapłan deklamował poezję na część poległych, Wicekról oddalił się i wszedł na niewielkie wzniesienie. Mgła rozrzedziła się na tyle, że było widać całe pole bitwy. Dalej zaś, na północy, widniał posępny szary zamek. Zamek Stalowych Wojowników. <br />
Generał wciąż trzymał odciętą głowę w hełmie. Spojrzał na złoty symbol Kreuze, który zdobił przód hełmu. <br />
- Wy, ludzie z Nowego Lądu, nie jesteście tacy głupi - Tlaceal mówił do głowy, jakby była starym druhem.<br />
- Widzisz, wiele rzeczy nauczyliśmy się od Majów. Kilkaset lat temu ich cywilizacja stała na skraju zagłady, ponieważ zabrakło jedzenia. Sami sobie zgotowali ten los, sadząc nadmiernie drzewa kauczukowe i nierozważnie zmieniając bieg rzek. To było w Czasach Brązu, wiele lat temu. Widzisz, gdyby jednak cywilizacja Majów upadła tak wcześnie, my, Mexico, nie moglibyśmy korzystać z ich dorobku. Nie znalibyśmy stali, prochu, kompasu. W miejscu, gdzie narodziło się nasze imperium, zastalibyśmy jedynie technologię obróbki brązu.<br />
Generał złapał oburącz ściętą głowę i wyciągnął ją przed siebie, zupełnie jakby chciał pokazać zmarłemu panoramę.<br />
- Popatrz... Myślę, że gdyby Majowie nie pozbierali się po tym upadku, losy potoczyłyby się inaczej. To my bylibyśmy dzikusami, a wy, Ludzie zza Wielkiej Wody, przypłynęlibyście do nas. Zburzylibyście nasze piramidy, zasypali nasze kanały wodne, a tym, którzy przeżyli, odebralibyście nawet dusze, sprawiając, że jak wy wznosiliby szare świątynie ze znakiem Kreuze.<br />
<br />
<br />
ARHIZ ARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-22095240563412405242016-08-09T05:57:00.000-07:002018-01-17T09:14:02.111-08:00WachlarzGorący wiatr smaga mi czułki. Idę w pełnym rynsztunku w stronę małej wioski, której nazwy nawet nie próbuję wymówić. Wszystko dzięki tej przeklętej Wojnie o Ziemie Tasha, barbarzyńskim waśniom, które mój naród musi stabilizować, by nie dopuścić do katastrofy w regionie. Wspierając wojska Tona mamy szansę na przywrócenie dominacji w regionie i ukrócenie samowoli Tashan.<br />
Czuję jak piasek sypie mi się do sandałów, co ponoć po trzecim dniu przestaje być irytujące. Tak mówił ten wysoki generał, jakieś dwa tygodnie temu.<br />
Zastanawiam się, z jakiej odległości jestem widoczny. Trzysta metrów? Pięćset? W tym świetle, na tle tego przeklętego szaropomarańczowego piasku, moja jaskrawoczerwona zbroja zdaje się pochodnią w środku nocy, a południowe słońce odbijające się od złoceń sprawia, że i dostrzeżenie mnie z kilometra nie jest wyczynem.<br />
Idę i myślę, jakie to idiotyczne. Kilka kilometrów na wschód stacjonuje mój oddział, cztery tysiące chłopa, jednak żaden z nich nie może mi towarzyszyć. Nie mogę też podróżować w maskującym stroju.<br />
Nerwowo lustruję horyzont, spodziewając się czujki tych dzikusów Tashan. Tylko jedna myśl wciąż sprawia, że idę przed siebie, a nie wracam do obozu.<br />
Pomimo że nie chcę, Wojna o Ziemie Tasha wciąż zaprząta mi głowę. To przez nią straciłem najlepszego przyjaciela, Sahdīna Kryształowe Ostrze.<br />
To z jego powodu tu jestem. To z jego powodu dałem w łapę temu staremu kapłanowi. Wszystko po to, by przeniesiono mnie do Dwudziestego Oddziału Włóczników, który stacjonuje koło zapadłej dziury, do której właśnie zmierzam. Właśnie tam zginął mój przyjaciel, właśnie tam zostawił swój honor…<br />
<br />
Mija mnie jakaś karawana. Adżańscy kupcy prowadzą nieznane mi dwa pociągowe insekty, podobne do ogromnych mrówek. Handlarzy jest niewielu, pięciu. Wgapiają się we mnie tymi swoimi czarnymi, zwierzęcymi ślepiami, a jeden z nich krzywi się i kręci głową.<br />
Kładę dłoń na rękojeść miecza i lekko wysuwam fragment z pochwy. Moje wiszące, złote ozdoby cicho dźwięczą. Tyle wystarczyło, by zasugerować tym obszarpańcom, że mają do czynienia z anańskim generałem. Pokraki pośpiesznie popędzają swoje owady pociągowe, co chwilę szepcąc coś między sobą w swoim niegodnym języku. Wymijają mnie i oddalają się powoli.<br />
W chwili, gdy już mam zamiar przestać ich dyskretnie obserwować, nieznajomi zrzucają z siebie jasnobrązowe płaszcze, prezentując proste drewniane łuki.<br />
Kim oni, na macki Pana Zła, są? Grabieżcy-przebierańcy? Agenci Tashan? Czy ma to teraz jakiekolwiek znaczenie!?<br />
Nim pierwsze strzały przetną powietrze, dobywam miecz i zasłaniam się tarczą. Ledwo zdołałem wykonać wyuczony ruch, a już słyszę, jak jeden z grotów z brzękiem odbija się od wygrawerowanego na mojej osłonie Aloesowego Węża. Trzy kolejne zostają uwięzione w piasku kilka kroków ode mnie. Ostatnia zaś poleciała w zupełnie innym kierunku.<br />
Jedna seria i już wiem z kim mam do czynienia – totalna amatorszczyzna. Niestety ich jest pięciu, a jak rzecze Zwój Wojenny: "Nawet najlepszy wojownik ma tylko dwoje oczu, dwie nogi i dwie ręce".<br />
Druga seria. Strzały, choć słabej jakości, świszczą wściekle. Dwie wbijają się w tarczę, trzecia z gwizdem przelatuje mi obok ucha. Pozostałe udały się do koleżanek w piachu.<br />
Chowam miecz do pochwy, są dostatecznie daleko i nie zanosi się, by chcieli podejść. Dostrzegam, że każdy z nich ma około dwudziestu strzał.<br />
Znów gwizd. Odruchowo kulę się i robię krok do tyłu, chowając głowę za tarczą. Słyszę dwa następujące po sobie dźwięki uderzeń grotów, trzecia strzała wbija się w miejsce, gdzie przed chwilą była moja stopa.<br />
Szybkim ruchem sięgam do pasa sukni i wyjmuję mały, jedwabny woreczek. Jedną ręką rozplątuję złoconą nić, modląc się w duchu, bym nie musiał marnować tak potężnej broni na grupę brudasów.<br />
Opuszczają łuki. Zaczynają krzyczeć coś między sobą, jeden głośniej od drugiego. Korzystając z chwili zamieszania, powoli wsuwam palec do woreczka, rozchylając go nieznacznie. Mam złe przeczucia.<br />
Nie muszę znać ich języka, by wiedzieć, że się naradzają. Mam tylko nadzieję, że za chwilę nie zjadą się tu jeszcze dwa takie "wozy kupieckie". Albo cztery? Wtedy nawet moja tajna broń może nie pomóc.<br />
Chowają łuki. Czyżby uznali swój ostrzał za bezcelowy? Tym lepiej dla mnie, bo jeśli mieliby mnie załatwić, to tylko tak. Zbliżają się powoli, chowając się za wozami. Dwóch nadal trzyma łuki, choć luźno, pozostali wyjęli powyszczerbiane ostrza.<br />
I nagle jeden z nich coś krzyczy.<br />
Uciekają, nerwowo popędzając owady pociągowe i szemrając coś do siebie. Udaje im się wzbić pokaźny tuman pyłu.<br />
Co ich przestraszyło? Czy dostrzegli mój mieszek z nasionami roślin-wojowników? Możliwe, w końcu, jeśli te dzikusy napadają na karawany, mogli coś takiego już kiedyś widzieć. Trochę szkoda, bo już miałem w głowie plan. Szli tak, że trójka z przodu idealnie zasłaniała mnie przed tymi z łukami. Biorąc pod uwagę celność tych ostatnich, mogło być całkiem zabawnie.<br />
<br />
Ruszam dalej przed siebie, zastanawiając się, co będzie dalej. Byli zbójcy, to może teraz Tashańska czujka? Tamci prują z łuków jak trzeba, będzie ze mnie ładny kolcozwierz…<br />
Z czasem droga coraz bardziej gubi się w piasku. Ostrolistne trawy i kępy poskręcanych krzewów ustępują nielicznym drzewom o grubych pniach i koronach przypominających… No właśnie, przywodzą na myśl cel mojej wędrówki. Bojowy wachlarz mojego najlepszego przyjaciela, Sahdīna Kryształowe Ostrze. To w tej okolicy, jego oddział został okrążony przez Tashańskie bojówki. Gdzieś pośród tych blado pomarańczowych piasków utracił w boju swój wojenny atrybut. Ci, którzy przeżyli rzeź, widzieli jak go opuszcza, kiedy nasze rozgromione wojsko pierzchało na darmo przed wrogiem. Znałem go, wiem, że żeby upuścić wachlarz, musiał mieć powód. Jednak to nic nie zmienia, stracił honor.<br />
Uratował mi życie trzy razy. Pierwszy raz podczas bitwy. Zabrał mnie na swój rydwan, gdy mój został uszkodzony i otoczyli mnie wraży jeźdźcy. Za drugim razem zasłonił mnie tarczą przed lecącą strzałą, zatrutą. Ostatni raz był w obozie, kiedy spałem. Gdy otworzyłem oczy, stał z zakrwawionym mieczem, a na moim łóżku leżała głowa skrytobójcy…<br />
Trzy razy uchował mnie od śmierci, teraz ja muszę ratować jego duszę przed utratą chwały i potępieniem.<br />
<br />
Nagle uchwyciłem kątem oka białą sylwetkę. Coś, co zdawało się od stóp do głów zakryte tkaniną koloru śniegu.<br />
Zatrzymuję się, nieruchomieję. Zaciskam dłoń na trzymadle tarczy, druga spoczywa na rękojeści miecza.<br />
To, co widziałem, mogło być powidokiem, przywidzeniem, pomniejszym Seydūrem… Jednak równie dobrze mogłem trafić na morderczego Dihrāna, świętego pustynnego owada. Nazywającego się identycznie, jak monety, które mam w sakwie.<br />
To bez sensu, nie ma prawa go tu być. Występują na dalekiej pustyni, nie zaś w pobliżu ludzkich osad, ale wolę zakładać najgorsze. Jeżeli faktycznie dostrzegłem Dihrāna, wyczuł to i potraktował jako wezwanie do pojedynku. Jest teraz tuż za mną i czeka, aż się obrócę… oczywiście nie będzie czekał wiecznie.<br />
Zaciskam zęby i obracam się, jednocześnie dobywając miecza. W chwili krótszej od uderzenia serca otrzymuję odpowiedź w postaci dwóch mocnych ciosów w tarczę. Kolejne dwa, mknące w moją stronę, zakończone szablasto odnóża, w ostatniej chwili paruję mieczem. Na szczęście oboma uderzył pod tym samym kątem. Biała, jakby zawoalowana postać wykonuje błyskawiczny obrót i rozpościera przez chwilę śnieżnobiałe skrzydła, które jeszcze przed chwilą szczelnie ją okrywały. Teraz przyjęły formę peleryny, odsłaniając ciało insekta. Cztery odnóża bojowe znów nacierają z impetem w moją stronę. Szable Dihrāna błyszczą nie gorzej, niż prawdziwa stal, i wszystko wskazuje na to, że są równie twarde.<br />
Pierwszą blokuję tarczą, podczas gdy druga ścina złotą paproć z mojego hełmu. Trzecią cudem paruję mieczem, czwartą odbijam znów tarczą.<br />
Nagle czuję przeszywający bój w lewym ramieniu. Walcząc z bólem, blokuję tarczą dwa pozostałe uderzenia. Tracę równowagę, w ostatniej chwili parując kolejny cios mieczem. Przez chwilę patrzę na zawoalowaną "twarz" przeciwnika, dostrzegając wielkie jajowate oczy i złotą płytkę pomiędzy nimi…<br />
Płytkę wyglądającą zupełnie jak… moneta Dihrān!<br />
Wyrzucam tarczę i miecz, po czym odskakuję w bok, czując jak jedno z ostrzy owada odcina mi pasek od sandała. Opierając się na kolanie, sięgam do mieszka z pieniążkami i rzucam w przeciwnika całą garścią, widząc, jak jego żółto-zielone ślepia odbijają się w wypolerowanej powierzchni monet… monet wyglądających indentycznie, jak płytka między oczami Dihrāna.<br />
Podczas gdy mojemu przeciwnikowi wydaje się, że jest otoczony przez rzucających mu wyzwanie współplemieńców, wstaję, wyciągając moją ostatnią broń, dwa nieprzystosowane do walki ceremonialne ostrza.<br />
Gdy wykonuję pierwszy krok, Dihrān strąca w locie połowę monet. Jego szable wirują w morderczym tańcu, ze świstem tnąc powietrze. Gdy jestem tuż za nim, obraca się w moją stronę. Celuję w tułów, lecz po chwili zmieniam kierunek i tnę przeguby dwóch górnych kończyn, słysząc chrzęst rozcinanych stawów.<br />
Z rozpędu wpadam wprost na owada. Dwa pozostałe ostrza krzyżują się tuż za moimi plecami. Jestem zbyt blisko, by mógł mnie ranić.<br />
Powalam go na ziemię, mając przed twarzą głowę pokrytą tak naprawdę niezliczonymi cieniutkimi, białymi włosami, tworzącymi zwiewny woal z dziurami na oczy. Dihrān skrzeczy wściekle, jest bezsilny. Gdy miażdżę kolanem miękki odwłok, charakterystyczny zygzak, biegnący wzdłuż każdego oka owada, rozszerza się nieznacznie.<br />
Znieruchomiał.<br />
<br />
Szczerze mówiąc, spodziewałem się czegoś więcej. Nie przypuszczałem, że jego budowa jest aż tak delikatna. Zdechł, zanim zacząłem na dobre gnieść ten odwłok. Z drugiej strony, po co mu mocny pancerz, skoro stwór i tak każdego kroi od razu na plasterki. No, może prawie każdego…<br />
Podnoszę się, dotykając dłonią rany. Podłużna, lekko otwarta, tuż pod naramiennikiem, skubaniec wiedział, gdzie trafiać. Na szczęście wygląda na płytką.<br />
Powoli chowam ceremonialne ostrza do pochew, a następnie zbieram z ziemi miecz i tarczę.<br />
Bezwiednie spoglądam w górę, na słońce wędrujące po niebie, i właśnie dociera do mnie, co uczyniłem.<br />
Klękam na ziemi, tuż obok zwłok, i krzyczę na całe gardło.<br />
– Wiratadewatyū! Boże prowadzący każdego prawego wojownika! Zgrzeszyłem, zabijając twego sługę, zważ jednak na to, że pokonałem go w honorowym pojedynku! To zwycięstwo dedykuję tobie! Ahayā Wiratadewatyū! Boże-wojowniku, bądź pochwalony!<br />
Podnoszę się na jedno kolano i szybkim gestem odrywam złotą tarczkę spomiędzy oczu Dihrāna. Faktycznie wygląda jak… Dihrān. Gdy wrócę do ojczyzny, zaniosę ją do świątyni Boga-wojownika.<br />
Po namyśle zbieram także "prawdziwe" monety. Pobożność pobożnością, ale za coś żyć trzeba. Gdy odchodzę, pojawia się jeszcze myśl, by zajrzeć pod woal zasłaniający "twarz" przeciwnika, szybko jednak porzucam ten pomysł.<br />
Owijam ranę jedną z chust zdobiących mój pas i ruszam w dalszą drogę.<br />
Zastanawiam się, kogo tam spotkam. Zwoje Wojownika powiadają, że jeśli chce się zmyć hańbę generała, który poległ w bitwie, tracąc wachlarz, musi to zrobić ktoś równy lub wyższy stopniem. Jeżeli ktoś w międzyczasie przywłaszczy sobie wachlarz, musi zostać zabity.<br />
Po cichu liczę, że po prostu wskażą mi kierunek poszukiwań. Może znajdę ten wachlarz zatknięty gdzieś przed domem, w charakterze ozdoby? Wtedy po prostu go sobie przywłaszczę. Może zabrali go Tashanie, których z przyjemnością skrócę o te fioletowe łby?<br />
Jednak co, jeśli będzie trzymał go w rękach zwyczajny barbarzyński wieśniak? Kogo będę musiał zabić? Handlarza? Starca? Kobietę? Doskonale wiem, że nie ma innego rozwiązania, tylko w taki sposób oczyszczę imię Sahdīna. Tylko w taki sposób zapewnię mu przejście do lepszego żywota.<br />
<br />
Kiedy już chcę uznać, że zabłądziłem, dostrzegam kilka niskich, prostokątnych zabudowań. Są, jak chyba wszystko na tej ziemi, szaro-pomarańczowe. Nieopodal domów widnieje kilkunastometrowa termitiera oraz małe poletko zboża. Wszystkie adżańskie wioski są takie same…<br />
Zbliżam się coraz bardziej, aż w końcu widzę… jego.<br />
Ma pięć, może sześć lat. Biegnie w moją stronę, odziany jedynie w szarą tunikę. W prawej ręce trzyma wachlarz ze złoconymi ideogramami.<br />
Symbole znaczą: "Kryształowe Ostrze".<br />
Znalazłem to, czego szukałem. Muszę zabić dziecko.<br />
– Cześć! Jestem Ashan – krzyczy, zanim jeszcze do mnie dobiegł. Posługuje się łamaną anańczyzną i mówi jakby szeleszcząc.<br />
Przecieram dłonią twarz.<br />
– Zobacz, to jest Pan Motyl. Pan Motyl bardzo lubi witać gości. – Malec, wciąż roześmiany, zaczyna pozorować za pomocą wachlarza lot. Po chwili przestaje i zaczyna wpatrywać się we mnie adżańskimi, jednolicie czarnymi oczami.<br />
– Jesteś smutny? Co ci się stało w rękę?<br />
Sięgam do mieszka i wyjmuję tarczkę Dihrāna.<br />
– Wiesz co to? – pytam.<br />
Chłopiec wyrywa mi "monetę" z ręki – Zabiłeś Pustynnego Żniwiarza! – krzyczy podekscytowany.<br />
– Jesteś bohaterem! Zaraz zawołam mamę i wszystkich…<br />
– Cicho… – szepczę, zamykając mu usta dłonią. Nie stawia oporu, patrzy na mnie milcząc, nieznacznie strzyże krótkimi, czarnymi czułkami.<br />
– Później ich zawołasz, później…<br />
Zaciskam dłoń na rękojeści i wysuwam powoli ceremonialny miecz.<br />
Dlaczego akurat dzieciak? Dlaczego nie mógł mieć tego przy sobie jeden z tamtych rozbójników?<br />
– Jesteś może chory? Nie wyglądasz najlepiej. Przynieść ci wody? Mama mówi…<br />
– Milcz! – wrzasnąłem.<br />
Wioskowi zdążyli już się połapać, że coś tu nie gra.<br />
Trzymam miecz oburącz i mierzę w szyję znieruchomiałego chłopca, który wciąż się we mnie wpatruje, podczas gdy w moją stronę biegnie kilku mężczyzn z widłami. Na przodzie zaś ona, czarnowłosa kobieta w prostokątnej sukni. Coś krzyczy.<br />
Matka.<br />
Wtem mój brzuch przeszywa odbierający siły ból. Spoglądam na klatkę piersiową i widzę wystającą na wylot szablę Dihrāna. Kątem oka dostrzegam dwa kikuty.<br />
To ten sam! On wcale nie był martwy!<br />
Zaczynam dławić się krwią. Próbuję ciąć mieczem, jednak czuję, jak opuszczają mnie siły.<br />
Każdy ruch, każda próba zmiany pozycji potęguje ból. Mój wzrok staje się coraz mniej ostry.<br />
Owad wyciąga ostrze. Chcę złapać powietrze, lecz nie mogę. Nagle przypomina mi się szkolenie z anatomii u tego nudnego kapłana o layańskich rysach. Co z moimi przewodami oddechowymi? Co z tętnicami?<br />
Obracam się i próbuję utrzymać względny pion.<br />
Dihrān bez dwóch kończyn i ułamaną tarczką, patrzy mi przez chwilę w oczy, po czym skrzeczy przeraźliwie, zupełnie jakby mówił: zwyciężyłem!<br />
Wykonuje zamach oboma szablami naraz. Paruję jedną z nich.<br />
Ostrze wypada mi z ręki, gdy nagle… chłopak uderza go w łeb ciężkim kamieniem.<br />
Tracę siły. Upadam tuż obok leżącego na ziemi Dihrāna, dokładnie naprzeciw jego żółto-zielonych oczu. Spod białego woalu wycieka czerwona posoka.<br />
Obraz staje się coraz bardziej rozmyty. Słyszę jakieś głosy, które z każdą chwilą cichną. Oddalają się? A może to ja się oddalam.<br />
Ciemność.<br />
Słyszę niewyraźnie rozmowy w adżańskim narzeczu, widzę pochylających się nade mną ludzi.<br />
Chyba zakładają mi bandaże.<br />
Coraz bardziej rozjaśnia mi się w głowie, czuję, że staję się coraz przytomniejszy.<br />
<br />
Otwieram oczy, rozczapierzam czułki. Widzę czerwoną, zdobiącą ścianę makatę.<br />
Leżę na prostym łóżku, tuż obok, na podłodze, siedzi chłopak. Ten sam którego miałem zabić… i który ostatecznie uratował mi tyłek.<br />
– Jak się czujesz? Mama twierdzi, że miałeś dużo szczęścia – mówi w moim języku.<br />
– Skąd znasz moją mowę? – pytam.<br />
– Żołnierze stacjonują koło wioski. Wujek Dżahid handlarz. Pomagam mu, on każe uczyć się języka.<br />
Powoli próbuję wstać. Czuję mocne ukłucie przechodzące przez klatkę piersiową, ale znoszę je. Po chwili, stojąc, doświadczam chłodu bijącego od klepiska.<br />
Dotykam bandaży, którymi jest owinięty mój nagi tors. W kącie dostrzegam koszulę i części pancerza, nic nie zginęło.<br />
Muszę iść. Powoli podnoszę się. Przez chwilę obraz ciemnieje mi przed oczami, ale za moment wszystko wraca do normy. Przy każdym głębszym wdechu czuję ostry ból w piersi.<br />
Wchodzi ona.<br />
Czarnowłosa kobieta w prostokątnej sukience. Nie jestem w stanie odczytać z jej czarnych oczu emocji.<br />
Opowiadam chłopakowi, w jakim celu tutaj przyszedłem i co chciałem zrobić. Każę mu tłumaczyć. Nie wiem dlaczego to robię, po prostu jakaś wewnętrzna siła mówi mi, że tak trzeba.<br />
Kobieta stoi nieruchomo z opuszczonymi rękoma. Nie odzywa się. Stoi i patrzy, nic więcej.<br />
Powoli zapinam poszczególne elementy pancerza. Gdy zakładam hełm z chustą, w kącie pozostaje już tylko broń: trzy ostrza oraz tarcza. Przez kratę w oknie dostrzegam kilku mężczyzn, wciąż dzierżących widły.<br />
– Będą mnie szukać – mówię w końcu do chłopaka, przerywając niezręczną ciszę. Mały szybko tłumaczy matce.<br />
W tym momencie jej wyraz twarzy zmienia się. Czarne oczy stają się bardziej okrągłe, a niewielkie czułki podnoszą się. Nie potrafię nazwać tej emocji, ale rozumiem ją. Lekko kiwam głową.<br />
Nagle z oddali dobiegają do mnie znajome głosy. To moi, już tu są.<br />
Wszystko dzieje się jednocześnie. Przypinam pochwy z ostrzami do pasa, słyszę nadbiegających tutejszych oraz krzyki moich ludzi. Z sykiem dobywam miecza, odpychając ręką wiszącą na mnie, skomlącą kobietę. Rana w piersi kłuje niemiłosiernie, zupełnie jakby tlił się we mnie kawał rozgrzanego żelaza. Zaciskam zęby.<br />
<br />
Jeden szybki ruch ostrzem, krzyk matki, poruszone głosy na zewnątrz.<br />
<br />
Wychodzę powoli z budynku. Krew spływa po mieczu.<br />
Widzę kilku moich ludzi, mierzących włóczniami w rozbrojonych wieśniaków. Patrzę, jak ich jaskrawe czerwone stroje kontrastują z wyblakłym pomarańczem lokalnych szat.<br />
Podnoszę lewą rękę, ukazując rozłożony wachlarz. Wymalowane na nim ideogramy znaczą: Kryształowe Ostrze.<br />
<br />
******<br />
<br />
Robię głęboki wdech, czując w nozdrzach ojczyste, wilgotne powietrze. Rana klatki piersiowej wciąż daje się we znaki.<br />
Wróciłem do domu.<br />
Stoję pośród morza paproci, przede mną widnieje wielki proporzec Serinhē z wizerunkiem Niebieskiej Pani. To jej słudzy, błękitne ważki, zabierają nasze dusze po śmierci. To na tej Berylowej Łące – Polu Umarłych, zostały rozsypane prochy mego przyjaciela. Bez ceremonii należnej generałowi.<br />
Po mojej prawej stronie stoi wiekowy kapłan, po lewej zaś uśmiecha się do mnie mój wierny druh, Generał Akīn.<br />
Lewą ręką dobywam ceremonialnego ostrza, prawą wznoszę, dzierżąc rozłożony wachlarz.<br />
Spoglądam na sztandar, wpatrując się w oczy Niebieskiej Pani.<br />
– Daritayā As'heganeā! – krzyczę. – Opiekunko Umarłych, co prowadzisz nasze dusze do kolejnych wcieleń!<br />
Patrzę na miecz, złote chwośćce rękojeści powiewają lekko na wietrze.<br />
– Wiratadewatyū! Mistrzu wojowników!<br />
Wreszcie spoglądam w niebo, mrużąc oczy przed jaskrawym światłem.<br />
– Sat'hayā Dewatyū! Ty, co przez całe życie oświetlasz drogę każdego z nas.<br />
Opadam na kolana, przyjmując Postawę Wojownika.<br />
– I wy, zacni świadkowie – dodaję. – Wojowniku i kapłanie. W imieniu Generała Sahdīna Kryształowe Ostrze, zwracam jego wachlarz bojowy i oczyszczam jego imię.<br />
– Zaiste jego honor został przywrócony – dopowiadają jednogłośnie moi kompani.<br />
Zapada cisza.<br />
Kątem oka dostrzegam niebieski błysk. To błękitna ważka!<br />
– Czy to ty, przyjacielu? – mówię do owada w myślach.<br />
I nagle czuję w swoim sercu niewyobrażalną lekkość, jakby ktoś uwolnił je z okowów.<br />
<br />
******<br />
<br />
Słońce powoli wychylało się zza horyzontu, nadchodził nowy dzień. Zakidż, mała wioska nieopodal równiny Tasha, budziła się ze snu.<br />
– Adżin, wstawaj! – Uśmiechnięta kobieta w kwadratowej sukni chwyciła za płową kołdrę.<br />
– Mamo, jeszcze trochę – odparł śpiącym tonem podrostek.<br />
– Synu, zapomniałeś? Mamy zjeść sami cukrzoną…<br />
W tym momencie chłopak zerwał się na równe nogi.<br />
– Ach, moje urodziny – rzekł uradowany. – Pustynna Bulwa na słodko, nigdy z tego nie wyrosnę.<br />
Jednak po chwili mina chłopaka zelżała.<br />
– Czyli dziś jest dzień, w którym umarł mój brat? – spytał smutno.<br />
– Tak synku… – Kobieta spuściła wzrok.<br />
– Zawsze gdy o niego pytam, urywasz rozmowę. Jak…<br />
– Twój brat uratował ci życie. Zginął i dzięki temu odnalazłeś się po latach. Czego nie rozumiesz? – odparła szybko, poirytowanym tonem. – Idziesz czy nie?<br />
– Co się ze mną działo wcześniej? – Chłopak nie dawał za wygraną.<br />
– Ile razy mam ci powtarzać? – matka była coraz bardziej roztrzęsiona. – Kiedy byłeś mały, porwali cię koczownicy. Odnalazłeś się w dniu, gdy zginął twój brat. A teraz chodź na śniadanie.<br />
– Nie pamiętam żadnych koczowników…<br />
– Byłeś za mały, żeby pamiętać! Chodź, wszyscy na ciebie czekają.<br />
– Dobrze wiem, że coś przede mną ukrywasz…<br />
– Powiedziałam ci wszystko. Też chciałabym, żebyś mógł poznać swojego brata, żebyście razem obchodzili twoje urodziny. Jednak mam teraz tylko ciebie i cieszę się, że chociaż ty jesteś ze mną. To wszystko, naprawdę… – Po policzku kobiety spłynęła srebrna łza.<br />
<br />
Podrostek zamknął oczy. Wyblakłe wspomnienie rozmywało się pod powiekami, lecz wciąż jeszcze nie rozpłynęło się w odmętach czasu.<br />
– Tłumacz! – syknął czerwono-złoty wojownik. – Kobieto, zabiję teraz twojego syna, tu i teraz. On nie żyje, rozumiesz? Rozumiesz!?<br />
Zapadła cisza.<br />
Ten moment chłopak pamiętał najsłabiej. Przybysz patrzył jego matce w oczy przez dłuższą chwilę, a następnie ona skinęła lekko głową…<br />
Po czym wojownik zamachnął się swoim pięknym, zakrzywionym ostrzem.<br />
Wspomnienie urywa się.<br />
Młodzian mimowolnie dotknął czoła, powoli sunąc palcami po podłużnej, głębokiej bliźnie.<br />
<br />
– Mamo? – zaczął niepewnie.<br />
– Tak synu – westchnęła matka.<br />
– Chodźmy zjeść śniadanie, wszyscy na nas czekają. – Chłopak uśmiechnął się, po czym podał matce rękę.<br />
<br />
<br />
<br />
ARHIZARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3735303069554847414.post-5971778308039318092016-06-20T09:03:00.000-07:002018-01-17T09:15:37.158-08:00Czas: Upadek Pierwszych ŚwiątyńKolejny świat, który odwiedziłem, był inni niż wszystkie. Już wcześniej odkryłem, że Kruche Życie cechuje powtarzalność. Rodzi się, zaczyna funkcjonować według cykli. Konkuruje ze sobą wzajemnie, kreując coraz bardziej złożone struktury. Tworzy stabilne ekosystemy, gdzie wszystko zależy od wszystkiego, a wszelkie zmiany są konsekwencją warunków i wzajemnych oddziaływań. Ten świat był inny.<br />
Kiedy przebiłem się przez atmosferę, otoczyła mnie chmura drobnych insektów. Byłem wysoko, zbyt wysoko. Tego typu formy życia, spodziewałem się dojrzeć o wiele niżej. Owady uciekły po kilku chwilach, a ja bezwładnie spadałem ku spotkaniu z nowym światem, z nową planetą. Już z góry wydała mi się dziwna, niby w całości pokryta lasami, ale tworząca jakby symetryczne struktury.<br />
Gdy przedostałem się do dolnej atmosfery, w moją stronę wystrzeliły zielonkawe pędy. Z czasem było ich coraz więcej, a każde kolejne były grubsze. Nie zatrzymywały mojego spadania, lecz stopniowo mnie wyhamowywały. Na końcu czekało na mnie coś na kształt organicznej trampoliny, utworzonej z lian. Gdy wpadłem w nią, leżąc na wznak, natychmiast oplótł mnie gąszcz pnączy. Stało się to szybciej niż uderza piorun. Tak oto przybyłem do Świata Pierwszych Świątyń, krainy, która na zawsze odmieniła moje postrzeganie Kruchej Materii.<br />
Leżałem w pozycji na wznak, nie mogąc się ruszyć. Nie chciałem zresztą tego robić, nie wiedziałem z czym mam do czynienia. Wiedziałem z kolei, że w Świecie Kruchej Materii, to ja mam po swojej stronie najpotężniejszego sojusznika – czas.<br />
Po tym, jak tutejsze słońce wzeszło kilkukrotnie, pnącza nagle odpuściły, powoli uwalniając moje ręce, nogi, ogon i odnóża głowowe. Jednocześnie spostrzegłem, że jestem w sześciennym pomieszczeniu, którego ściany wysadzane były gęsto brązowymi kamyczkami. Chwilę później zarejestrowałem jak coś próbuje dostać się do mojej świadomości. Próbuje, ale nie wie jak.<br />
– Przybywam w pokoju – wysłałem prosty myślowy komunikat. Wciąż nie wiedziałem, z czym mam do czynienia. Przez chwilę czułem wokół siebie wzmożoną aktywność mentalną. Były też kolejne próby „szturmowania” mojego umysłu, jednak gospodarz tej planety szybko odpuścił… Wszyscy odpuszczają.<br />
– Nie próbowałeś wyrwać się naszym sensorom, choć miałeś taką możliwość – zakomunikował nieokreślony byt. – Wciąż jednak nie wiemy czym lub kim jesteś. Cały czas cię badamy, nigdy nie spotkaliśmy się z czymś podobnym do ciebie.<br />
– Kruchym Istotom przedstawiam się jako Nananara'aham'mylos – odparłem.<br />
– My nigdy nie byliśmy zmuszeni nadawać sobie imienia. To my nazywamy wszystko to, co odkrywamy. Gdy dowiemy się czym jesteś, również nadamy odpowiednią nazwę. Jednak przez szacunek dla gościa, będziemy zwracać się do ciebie twoim imieniem.<br />
– Zatem może poznamy się bliżej?<br />
– W rzeczy samej – odparł mój tajemniczy rozmówca, po czym ściany zaczęły się ruszać. Drobne kamyczki okazały się być owadami podobnymi do chrząszczy, które teraz masowo podnosiły brązowe pokrywy, ukazując półprzezroczyste różowe skrzydełka. Gdy zaczęły startować, okazało się, że ściany, które mnie otaczały, były utworzone jedynie z nich. Teraz była już to tylko chmara chrząszczy, która w przeciągu chwili rozproszyła się na wszystkie strony świata.<br />
Wtedy po raz pierwszy je zobaczyłem.<br />
<br />
Równoległe, symetryczne zielone pola, utworzone z plechowatych roślin, otaczały ogromne, wydłużone kopuły. Każda z nich była wielkości góry, oddalona w równych odstępach od pozostałych. Było ich mnóstwo i ciągnęły się po horyzont, choć każdą z nich dzieliły setki kroków, i tak miałem wrażenie, że w tym świecie nie ma nic prócz nich. Struktury te wydawały się być w całości organiczne. Symetryczne, pokryte porostami ożebrowania osłaniały inne struktury, kojarzące się z grzybami. Ze szczytu każdej z kopuł wystrzeliwał pęk wijących się, długich pędów, które zdawały się wciąż badać otoczenie. Niektóre były tak długie, że sczepiały się na chwilę z sąsiednimi.<br />
Wokół każdej z kopuł krążyło mnóstwo insektów, tworząc wiele pierścieni w różnych kolorach i na różnych wysokościach. Kopuły połączone były równymi, licznymi drogami różnych rodzajów, które przecinały lasy tak, że jego połacie przyjmowały kształt geometrycznych figur. Część połączeń stanowiły splątane, nieskończenie rozgałęzione czerwone korzenie, tworzące coś na kształt koryta rzeki. Samą rzeką były miliony bezskrzydłych owadów, ciągnących nieprzerwanie od jednych kopuł do drugich. Były też węzły powietrzne, utworzone z niekończących się nitek, tworzonych przez niezliczoną ilość białych insektów, przypominających ćmy. Te ostatnie połączenia zaczynały się i kończyły na różnych wysokościach kopuł, tworząc coś na kształt nierównej sieci. Samych węzłów było tak dużo, że horyzont był znacznie zamglony, a wieńczące go kolejne kopuły ledwo widoczne. Również same drzewa nie były pozbawione ruchu – ich korę stale przemierzały inne insekty, barwy niebieskiej – tak liczne, że do dziś nie wiem jaką barwę miała kora tych roślin… czy w ogóle posiadały korę. Jedyne co słyszałem, to jednostajny dźwięk będący połączeniem uderzeń miliardów drobnych, błonkowatych skrzydełek oraz chrobotaniem miliardów pokrytych chityną odnóży. Gdy słońce chowało się za drugą stronę planety, owadzie połączenia zaczynały świecić.<br />
Moim pierwszym skojarzeniem, były kopuły świątyń, które widywałem wśród różnych ludów Kruchego Życia.<br />
– Świątynie – posłałem w eter sygnał myślowy, zawierając jednocześnie czym są i kto je budował.<br />
– Z tym ci się kojarzymy? Z kopulastymi strukturami, tworzonymi przez o wiele prostsze od nas formy życia?<br />
– Te kopulaste struktury, to zazwyczaj największe cuda, jakie te formy potrafią stworzyć. Tak też myślę o was – jesteście cudem, największym jaki możecie stworzyć. Wy, Kruche Życie.<br />
– Przyjmiemy twoją nazwę. Postanawiamy także udzielić ci gościny. Jeżeli pójdziesz gdzieś, gdzie nie powinieneś, zasygnalizujemy ci to. Poza tym, możesz pójść gdzie chcesz i robić co chcesz, chcemy cię dalej badać. Wciąż nie wiemy czym jesteś. Nie wiemy jak funkcjonujesz. Skąd pochodzisz? Czy sam zdajesz sobie sprawę czym jesteś.<br />
Powiedziałem im co wiem. Że to, z czym borykam się przez ostatnie miliony lat jest na granicy mego pojmowania, że pochodzę ze świata, gdzie nic się nie zaczyna i nie kończy, gdzie czas nie istnieje. Że jest nas trzynastu i wskutek kontaktu naszego świata z nieznanym nam ciałem niebieskim, zostaliśmy wyrzuceni w przestrzeń kosmiczną, pozostawiając w naszym domu tylko jednego z nas. Że od tego czasu próbuję odnaleźć któregokolwiek z moich braci i powrócić do domu, lecz jedyne co spotykam, to dziwną, Kruchą Materię. Coś, co samoistnie rozpada się pod wpływem czasu, coś co jest w ciągłym ruchu i stale ulega zmianom. Coś, co sprawia, że każda kraina obraca się w pył, nim zdążę nacieszyć się jej pięknem.<br />
Kiedy wysyłałem sygnały myślowe, otaczał mnie pierścień żółtych owadów, które latały jakby bokiem, tak, że ich czułki stale były skierowane w moją stronę.<br />
– Nie powinno cię tu być. Nie jesteś z tego świata – zakomunikowały Świątynie.<br />
– Wiem – odparłem. Czuję to z każdą chwilą, uświadamiam sobie to za każdym razem, gdy dostrzegam, że nie pojmuję jak czas może płynąć. Jednak istota mająca władanie nade mną i mymi braćmi, nasz mistrz, obiecał, że sprowadzi nas do domu.<br />
– Zdajesz sobie sprawę, że szanse są nikłe?<br />
– Zdaję sobie sprawę z potęgi mojego mistrza.<br />
Świątynie zamilkły. Analizowały, badały, kalkulowały. Twór, z którym miałem do czynienia zdawał się posiadać świadomość zbiorową. Każdy owad, każdy liść, każdy porost i każda roślina była tak naprawdę manifestacją jednej świadomości, świadomości, która nie była w stanie pojąć mej natury.<br />
Postanowiłem trochę pozwiedzać. Nie miałem zbyt wielkich możliwości, dostałem dla siebie właściwie fragment lasu w kształcie kwadratu, wielki na kilkaset tysięcy kroków. W kątach kwadratu było po jednej kopule – za każdym razem gdy chciałem nadto zbliżyć się do boku kwadratu, lub samej świątyni, drogę zagradzała mi zielona ściana, naprędce konstruowana z wijących się pędów.<br />
Gdy słońce wzeszło i zaszło kolejne kilkadziesiąt razy, Świątynie ponownie przemówiły.<br />
– Nananara'aham'mylosie, udało nam się ciebie zbadać w stopniu dostatecznym, by pozwolić ci na pełną swobodę – zakomunikowały górnolotnie. – Uznaliśmy też, że należy ci się więcej informacji na nasz temat, chcemy byś wiedział, kim jesteśmy.<br />
Stałem nieruchomo, patrząc w dal. Sygnał myślowy docierał z najbliższej kopuły, jednak rozumiałem, że mój rozmówca jest wszędzie. Słuchałem Świątyń.<br />
– Z pewnością spotkałeś już na swej drodze formy życia podobne do naszych przodków. Zaczynaliśmy jako społeczne owady, żyjące w porostach. Z czasem zaczęliśmy budować skomplikowane gniazda, coraz bardziej zacieśniając związek ze wspomnianymi porostami. Tutaj nasz rozwój zatrzymał się. Byliśmy bezmyślną konsekwencją działania doboru, byliśmy rojem. Brak wrogów naturalnych i odporność na zmiany środowiska sprawiły, że przestaliśmy ewoluować. Byliśmy rojem – pozorną jednością. A w rzeczywistości areną walk. Zazdrosne robotnice za wszelką cenę starały się składać własne jaja, by wychować męskich potomków i nie dopuścić do powstania synów swoich sióstr, toteż rodzeństwo pożerało sobie nawzajem potomstwo. Nasze ciała i gniazda obciążone były niezliczonymi pasożytami.<br />
Jednak to wystarczyło. Byliśmy najlepiej dostosowani, nasz gatunek opanował cały Wielki Płaskowyż, a liczne odmiany rozprzestrzeniły się w każdym ciepłym zakątku planety. I tak trwaliśmy, w ślepym minimum dostosowania, w mrokach bezmyślnej egzystencji. Miliony lat.<br />
Przełom nastąpił wraz z powstaniem nowych, trujących roślin. Nasi przodkowie musieli nauczyć się je rozpoznawać, zaczęła działać silna presja selekcyjna. Niedostosowani ginęli. Prócz królowej, robotnic i strażników, powstała nowa kasta – zwiadowcy. Ich zadaniem było smakowanie, wąchanie, patrzenie. Z czasem trujących roślin było coraz więcej, toteż zwiadowcy musieli podzielić się na kilka podtypów, każdy wyspecjalizowany w rozpoznawaniu innej grupy roślin. I tak, jeszcze nim staliśmy się świadomym bytem, zaczęliśmy gromadzić wiedzę. Zwiadowcy przekazywali sobie nawzajem proste informacje, takie jak skład chemiczny, czy kolor określonej substancji. Całość działała na tyle sprawnie, że w przeciągu kilkunastu tysięcy lat całkowicie uporaliśmy się z zagrożeniem płynącym ze strony trujących roślin. Weszliśmy też w symbiozę z pewnym gatunkiem drzewa, przez co nasze gniazda mogły być większe i mocniejsze, po raz pierwszy zaczęły też przypominać kopułę.<br />
Stanęliśmy wtedy przed naszym ostatecznym wrogiem – naszym własnym gatunkiem. Na Wielkim Płaskowyżu rozgorzała walka o dominację pomiędzy poszczególnymi Rojami. Nastąpiła dalsza specjalizacja zwiadowców: uskrzydlone formy obserwowały poczynania wroga, szpiedzy wykradali informacje odnośnie rozkładu tunelów obcych gniazd, sygnałowcy ostrzegali o nadchodzącym zagrożeniu. Bodźców było zbyt wiele, by rój mógł spójnie reagować. Zaistniała potrzeba jednego, zwartego depozytu wiedzy – tak powstała ostatnia kasta: pamiętający. Wraz z powstaniem kolejnych połączeń pomiędzy poszczególnymi osobnikami pamiętających, prosty magazyn informacji przeistoczył się w złożony układ zdolny zestawiać i porównywać informacje. Nauczyliśmy się kalkulować. Tak, poznaliśmy matematykę nim staliśmy się bytem świadomym.<br />
Na Wielkim Płaskowyżu nastała wojna totalna – poszczególne Roje eliminowały konkurencję, by chwilę później walczyć z własnymi koloniami. Utworzył się swoisty stan równowagi ciągłej konkurencji, który trwał dziesiątki tysięcy lat. Aż w końcu nadszedł najważniejszy przełom. Nieznana aberracja spowodowała, że nowa kolonia powstała w łączności z kopułą macierzystą. Przypuszczalnie powodem było błędne obliczanie odległości przez ten konkretny Rój. Z czasem kolonia rozrastała się o kolejne kopuły i właśnie między nimi utworzył się układ na tyle złożony, że powstaliśmy My. Staliśmy się świadomym bytem.<br />
Rozwijaliśmy się, dobudowując kolejne gniazda i coraz bardziej zwiększając swoją liczebność. W kilkaset lat opanowaliśmy cały Wielki Płaskowyż. Z czasem Nasza wiedza zaczęła się pogłębiać na tyle, że świadomie zaczęliśmy ingerować we własną strukturę. Zrozumieliśmy, że choć jako całość stanowimy jedno, nasze poszczególne elementy wciąż konkurują ze sobą i dodatkowo są ciemiężone przez niezliczone pasożyty. Dlatego zaczęliśmy zgłębiać wiedzę dotyczącą dziedziczenia, doboru i zmienności. Poznając samych siebie, po raz pierwszy w historii mogliśmy zastąpić ślepą konsekwencję działania doboru naturalnego naszą świadomą presją. Zaczęliśmy modyfikować siebie samych tak, by uczynić się jeszcze mądrzejszymi i potężniejszymi. Z czasem zaczęliśmy inkorporować inne gatunki – grzyby, zwierzęta, rośliny, pierwotniaki. Zaczęliśmy badać zależności ekologiczne, łańcuchy pokarmowe, ekosystemy i środowiska, by przekształcać otaczającą nas naturę tak, by była funkcjonalną częścią Nas. Z początku nie zawsze Nam się udawało, ale wciąż uczyliśmy się na błędach i sukcesywnie podporządkowywaliśmy sobie każdy napotkany gatunek, modyfikując go tak, by pełnił określoną, użyteczną dla Nas funkcję. Wraz z Naszym rozwojem wykoncypowaliśmy filozofię, architekturę, astronomię, a z czasem biochemię, genetykę czy mikrobiologię. Ta wiedza pozwoliła nam wypowiedzieć wojnę naszym najstarszym wrogom – pasożytom. Podjęliśmy działanie, na które nigdy nie zdecydowałby się ślepy dobór, było to działanie długofalowe. Przez kilka tysięcy lat analizowaliśmy każdego pasożyta, pieczołowicie zmieniając ich naturę tak, by podporządkować je Nam i uczynić z nich funkcjonalną część Nas. Ostatecznie zwyciężyliśmy, i choć nakład sił był ogromny, teraz zbieramy nasz plon.<br />
Dzięki wielości Naszych struktur, ostatecznie podporządkowaliśmy sobie całe życie na tej planecie, wcielając je do Nas i stając się, jak Nas nazwałeś, Świątyniami. Już jako Świątynie podbiliśmy najwyższe szczyty, najgłębsze morza, a Nasze korzenie i szlaki transportowe ciągną się także w głąb ziemi, penetrując aż do jej gorącego wnętrza, które stanowi dla nas jedno ze źródeł energii. Każda kopuła jest oddzielona od drugiej optymalnym odstępem, na jakie pozwala dane środowisko. Obecnie nie powstają już nowe megastruktury, ponieważ nie mamy miejsca, ale wciąż modyfikujemy stare, tak, by były jeszcze bardziej funkcjonalne. Czy teraz rozumiesz, czym jesteśmy?<br />
– Jesteście utopią – odpowiedziałem.<br />
– Utopią? – To pytanie bardzo mnie zaskoczyło. Spodziewałem się, że mój rozmówca wie niemal wszystko.<br />
Opowiedziałem Świątyniom o Kruchym Życiu, z jakim spotkałem się dotychczas. W swojej najbardziej złożonej formie były to cywilizacje rozumnych bytów, zdolne tworzyć budynki, zgłębiać wiedzę a nawet przemierzać niebo specjalnymi konstruktami. Ale żadna z istot, które dane mi było spotkać, nie wyszła poza fazę wzajemnej konkurencji. Walka prowadzona jest na wiele sposobów, czasem są to krwawe wojny, czasem rozmowy dyplomatyczne, czasem dysputy religijne, ale zawsze to konkurencja jest motorem działań. Ten świat był inny. Był światem bez wojny, bez niesprawiedliwości, ba, bez pasożytów. To był świat doskonały.<br />
– Doskonały? – Świątynie wydały się bardzo zdziwione. – Ale to w żadnym stopniu nie jest doskonałość. Wciąż szukamy wydajniejszych metod syntez, wciąż liczymy, że odkryjemy nowe metody konstruowania kopuł, by je przebudować, wciąż zdajemy sobie sprawę jak mało wiemy o otaczającym nas świecie, czego najlepszym przykładem jesteś ty, Nananara'aham'mylosie.<br />
– To, co dla was jest niedoskonałością, dla wszystkich istot, które spotkałem podczas swej podróży, jest niedoścignionym marzeniem.<br />
– To tylko świadczy o tym, jak niewiele te istoty wiedzą.<br />
– Wiedziały – poprawiłem. – Wszystkie przejawy Kruchego życia, które widziałem, przeminęły.<br />
– Dla nas, jak to ujmujesz, Kruchego Życia, przemijanie jest czymś oczywistym, pomimo, że niekoniecznie chcemy się z tym pogodzić. Ty jesteś wieczny, czy zatem nie należałoby cię uznać za byt doskonały?<br />
– Wiele Kruchych Istot mnie za takowy uważało, ale ja po prostu chcę wrócić do domu – Dopiero gdy wysłałem tę myśl, zdałem sobie sprawę z jej naiwności. Jednak nawet naiwność nie ujmowała temu stanowisku prawdziwości.<br />
– Powiemy ci to, czego się o tobie dowiedzieliśmy. Może to ci w jakiś sposób pomoże? Długo badaliśmy twoją strukturę i wszystkie nasze wyniki sugerują, że jesteś niepodzielny. Tak jak to, co zwiesz Kruchą Materią składa się z niemal niezliczonej ilości cząstek elementarnych, które ulegają ciągłym interakcjom, tak ty zdajesz się być kategorią samą w sobie. W świetle naszej obecnej wiedzy, to co za chwilę ci zakomunikujemy, będzie przypominać istny stek bzdur, ale ku naszemu zdumieniu, tak właśnie jest.<br />
Skrajnie upraszczając i kategoryzując z braku innych podobnych informacji, jesteś czymś na kształt molekuły. Jesteś trzydziestometrową cząstką elementarną, mającą fizyczne właściwości niezniszczalnego stawonoga. Dodatkowo jesteś obdarzony samoświadomością, potrafisz się poruszać i wykazujesz zdolności telepatyczne. Posiadasz też co najmniej trzy zmysły i nie mamy pojęcia co znajduje się w twoim wnętrzu, ponieważ nic przez ciebie nie przenika i nie wykazujesz jakiegokolwiek promieniowania.<br />
Zakładamy, że jako, jakkolwiek kuriozalnie to brzmi, cząstka elementarna, powinieneś posiadać swój odpowiednik, antycząstkę. Coś, co przypomina ciebie, ale stanowi twoje przeciwieństwo. Jeżeli spotkasz się ze swoim antymaterialnym odpowiednikiem, powinna nastąpić anihilacja. Możliwe, że właśnie to jest ostatecznym celem twojej podróży. Mamy też inną hipotezę, jesteś czymś jeszcze innym, czymś, co ze swojej istoty jest niezmienne i stałe. Być może tylko tobie podobni są prawdziwymi mieszkańcami tego świata, zaś my, Krucha Materia, jesteśmy jedynie jego gośćmi, pojawiamy się na chwilę, by zaraz potem przeminąć.<br />
Podsumowując, nie poznaliśmy cię zbyt dobrze. Być może jednak nawet ta szczątkowa wiedza kiedyś ci się do czegoś przyda.<br />
Mamy też do ciebie prośbę. Widzisz, istotą twojego jestestwa jest wieczność. Nigdy niczego nie zapomnisz, nigdy nie przyzwyczaisz się do faktu, że Krucha Materia przemija, nigdy nie przystosujesz się mentalnie do tej sytuacji. Każdy promień słońca, każda kropla wody spadająca z nieba, każda kiełkująca roślina, jest dla ciebie równie urzekająca, zupełnie, jakbyś widział wszystko pierwszy raz. Jednocześnie każda śmierć, każdy świat zniszczony przez ząb czasu, każde wysychające jezioro, pozostawia w tobie taki sam smutek i żal. Jednak jest jeden aspekt, który nawet w twoim przypadku poddaje się prawom czasu. To część twojej świadomości. Potrafisz zapamiętywać, potrafisz się uczyć, twoje postrzeganie jest zmienne, zależne od tego, co przeżyłeś. Nauczyłeś się komunikować z Kruchym Życiem, nauczyłeś się postrzegać ulotne chwile, twoje postępowanie jest poparte doświadczeniem. Odkąd trafiłeś do naszego świata, czas zaczął odciskać swoje piętno nawet w tobie.<br />
– Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej – odezwałem się w końcu, przypominając sobie Kasasakakan'naheona, mojego trzynastego brata. Tego, który jako jedyny pozostał w Domu. Tego, które wciąż patrzy w niebo i czeka na powrót mój i moich braci. Zastanawiałem się, czy jeśli faktycznie moja świadomość jest częściowo zmienna, to czy będę w stanie porozumieć się z nim, gdy wreszcie ujrzę go po tym wszystkim? O ile kiedykolwiek to nastąpi.<br />
– Kruche Życie jest inne – odparły Świątynie. – Ten sam bodziec, z czasem odbierany jest jako słabszy. Przystosowujemy się, zmieniamy. Jednocześnie to, co pozostaje za nami, staje się coraz bardziej rozmyte. By dokonać zmiany, trzeba pozostawić za sobą cząstkę siebie. Gdybyśmy postrzegali świat tak jak ty, doprowadziłoby to Nas do obłędu.<br />
– To co z tą prośbą?<br />
– Wybacz. Tak więc od teraz naprawdę możesz pójść gdzie chcesz i robić co chcesz. Oglądaj, zwiedzaj, zapamiętuj. Jesteś wieczny i twoja pamięć też jest wieczna. Dzięki temu i My będziemy wieczni. Gdy przeminiemy, pozostanie po nas ślad w twej pamięci, ślad, który nigdy nie zniknie.<br />
Zasmuciłem się. Przez chwilę miałem nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Że wszechwiedzące Świątynie znajdą jakiś sposób na przetrwanie. Opowiedziałem im o formie Kruchego Życia, którą kiedyś spotkałem. Choć była rośliną, miała skrzydła i parę ogromnych oczu. Były to pierwsze istoty z Kruchego Świata, które nawiązały ze mną telepatyczną łączność. To one nauczyły mnie skupiać się na chwili i postrzegać zjawiska, którym podlega Krucha Materia. To dzięki ich naukom potrafię nadać ułamkowi chwili, przez który żyje planeta tyle uwagi, by móc rozciągnąć ten ułamek czasu i postrzegać świat podobnie do zamieszkujących ją istot. Wspomniałem też o tym, jak ze mną z początku rozmawiały. Nie potrafiłem wtedy jeszcze wysyłać spójnych sygnałów myślowych, toteż konwersacja trwała setki lat. Jednak świadomość pomiędzy kolejnymi pokoleniami moich rozmówców była ta sama. Zupełnie, jakby jakiś pierwiastek tych istot był wieczny i przechodził z jednego istnienia na drugie. Po śmierci, każda z nich rozpadała się na dziesiątki tysięcy zarodników. Zarodników, które były w stanie przeżyć w kosmosie i wykiełkować na innej planecie.<br />
– Poruszyłeś dwie ważne kwestie – odparły Świątynie. Pierwszą jest to coś, co pozostanie także, gdy i My przeminiemy. Coś, co można nazwać Cieniem lub Duszą. Niestety o tym nie możemy ci nic opowiedzieć, choć poznaliśmy ten aspekt dość dobrze. Wiedza na ten temat ma swoją cenę, jest nią właśnie niemożność dzielenia się nią z innymi. Przepraszamy. Być może sam kiedyś odkryjesz o co chodzi. Jednak wspomniałeś też o czymś, co nazywamy ekspansją. Widzisz, gdy byliśmy jeszcze bezmyślnym rojem, liczne gatunki naszego rodzaju zdobyły każdy ciepły zakątek tego świata. Jednak jedynie Wielki Płaskowyż zrodził Nas. Jak myślisz, jaki był stosunek ilościowy pomiędzy Nami a pozostałymi gatunkami? Dobrze, później faktycznie zajęliśmy całą planetę, podporządkowaliśmy sobie wszystko co zdołaliśmy, ale to było dawno, tysiące lat temu. Od tego czasu, efektywność kopuł wzrosła dziesięć milionów razy. Podczas gdy wcześniejsza ekspansja była wtedy niezbędna, sam wzrost efektywności Naszego funkcjonowania był zaledwie tysiąckrotny, po zajęciu całej planety. Powierzchnia, którą zajmujemy jest wystarczająca, to, co teraz nas interesuje to modernizacja, tworzenie nowych struktur, wynajdywanie nowych rozwiązań. Wszystko po to, by jeszcze bardziej zwiększyć swój potencjał i by zgromadzić jeszcze więcej wiedzy.<br />
– Nie do końca o to mi chodziło. Nie mówię o podbijaniu nowych terenów, lecz o znalezieniu nowego świata, gdy czas tego przeminie. Cud Świątyń nie musi umrzeć wraz z tą planetą, można opracować zarodniki, które przetrwają w kosmosie.<br />
– Odpowiedzieliśmy ci już na to pytanie, Nananara'aham'mylosie, jednak widzimy, że należy ci to zakomunikować bardziej wprost. Nie jesteśmy zainteresowani życiem dłuższym, niż pozwolą nam na to warunki naszego świata. Nie jesteśmy prostym mchem ani latającym insektem. Nasza struktura jest nieskończenie złożona. Jeżeli chcielibyśmy stworzyć coś, co przeżyłoby podróż między światami, musiałoby być o wiele mniej skomplikowane. Na przykład My z czasów, gdy byliśmy bezmyślnym rojem.<br />
– Co w tym złego? Można opracować drogowskaz, odpowiednią zasadę, która sprawi, że ta pierwotna forma szybko stanie się prawdziwymi Świątyniami.<br />
– Nie. Przemyśleliśmy to już dawno temu. By opracować odpowiednie struktury, potrzeba czasu, miejsca i potencjału. Obliczyliśmy nawet, że moglibyśmy stworzyć zarodnik z zachowaniem całej naszej złożonej struktury. Jednak pochłonęłoby to zbyt dużo miejsca i energii. Musielibyśmy zlikwidować część kopuł, by postawić odpowiednie struktury testujące oraz wyprowadzające zarodniki poza planetę. Konsekwencją byłoby pozbycie się części wiedzy, którą osiągnęliśmy. Tymczasem my nie chcemy się jej pozbywać, chcemy ją gromadzić. Zaś najważniejszym aspektem jest czas. Ty masz go pod dostatkiem, my nie. Jeżeli skupilibyśmy część naszego potencjału na konstruowanie zarodników i projektowanie schematów przetrwania i podboju kosmosu, odciągnęlibyśmy się od spraw naprawdę dla nas ważnych. Nasza wiedza nie jest absolutna, twoja natura jest tego doskonałym przykładam. Jednak to, co rozumiemy, daleko wykracza poza granice twojego pojmowania. Obecnie zaglądamy do wnętrza najbardziej podstawowych struktur tworzących materię, analizujemy co jest przyczyną praw rządzących czasem i przestrzenią, poznajemy co było przyczyną powstania świata i co było przedtem. To tylko kilka prostszych zagadnień. To, co obecnie odkrywamy, możliwe jest dzięki pełnemu wykorzystaniu potencjału kopuł wraz z ciągłą ich modernizacją. Wspominałeś coś o doskonałości. Dla nas ona jest właśnie tym: przekraczaniem granic poznania i rozumienia, pojmowaniem tego, co transcendentalne, zgłębianiem nieprzeniknionych granic tego świata. Uważamy, że nasze życie będzie coś warte tylko wtedy, kiedy przeżyjemy je na odpowiednim poziomie. Dlatego nie chcemy skupiać się na podtrzymywaniu swego jestestwa za wszelką cenę. Wtedy nigdy nie będziemy mieli dostatecznej ilości potencjału, by poznać tajniki świata. To dobre dla bezmyślnego roju lub pasożyta. Pogodziliśmy się z tym, że przeminiemy. Wybraliśmy, że wolimy zginąć i pozostać tym, kim jesteśmy, niż przeżyć i stać się kimś innym. Życie bez zrozumienia najgłębszych arkanów wiedzy, jest dla nas brakiem życia.<br />
– Teraz rozumiem.<br />
– I jeszcze jedno. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że jednak utworzymy dla ciebie nową kategorię tematyczną. Nie uznajemy cię już za molekułę, od teraz zaliczamy cię do Aberracji Poznawczych.<br />
– Dziękuję – podświadomie wiedziałem, że należy uznać to za zaszczyt.<br />
Po tej pokrętnej i długiej deklaracji, faktycznie zyskałem nieograniczony dostęp do tego świata. Już nigdy nie zobaczyłem zapory tworzonej z wijących się pędów.<br />
Zacząłem zwiedzać. Przemierzałem ten świat wzdłuż i wszerz, spacerowałem po dnie mórz i górskich szczytach, zawsze kryjąc się w cieniu kopuł – ogromnych organicznych struktur, najwspanialszego cudu, jaki zrodziło Kruche Życie. Cudu, który wolał pozostać cudem, niż zniżyć się do przetrwania za wszelką cenę. Cudu, który przeczył swojej naturze bycia konsekwencją ślepego doboru.<br />
Gdziekolwiek szedłem, Świątynie torowały mi drogę. Mogłem nawet zaglądać do wnętrza kopuł – gdy poczekałem odpowiednio długo, część ściany rozchylała się delikatnie, tworząc szparę umożliwiającą mi wejście do wnętrza. Zewnętrzna część każdej kopuły była zapełniona setkami tysięcy małych szarych owadów – kasty pamiętających. Były bezskrzydłe i sprawiały wrażenie porośniętych pleśnią. Siedziały stłoczone w idealnie równych odstępach, połączone ze sobą nieskończenie rozgałęzioną siecią niteczek, które przewodziły impulsy. Miliardy drobnych wyładowań elektrycznych sprawiały, że wnętrze kopuły wypełniało blade światło. Zastanawiałem się, czy w moim wnętrzu też są podobne połączenia.<br />
Podróżując po Świecie Świątyń, starałem się chwytać każdą ulotną chwilę, spostrzegać każdego pojedynczego owada, i delektować się każdym zachodem słońca, którego promienie przedzierały się przez długie, wiotkie pędy, które wystrzeliwały pękami ze szczytów każdej kopuły. Starałem się jak najbardziej odwlekać to, co nieuniknione.<br />
Jednak w końcu zaczęło dziać się to, co miałem okazję oglądać tysiące razy. To, co było nieuniknione. Coś, do czego – jak mi powiedziały Świątynie – nigdy się nie przyzwyczaję.<br />
Z czasem niebo przestało być błękitne i zaczęło stawać się fioletowe, a później coraz bardziej czerwone. Z czasem gwiazdy zaczęły być widoczne nawet w dzień, a słońce zaczęło przyjmować inny odcień i wydawało się jakby większe. Z czasem rozpoczęła się agonia Świątyń.<br />
Im gorsze były warunki na planecie, tym bardziej zmieniały się same kopuły. Z eterycznych, bogatych w wiotkie pędy i otoczonych pierścieniami krążących owadów, stały się podobne do twierdz. Przycupnęły, zgarbiły się, poszerzyły. By zabezpieczyć się przed ostrymi wahaniami temperatury i niedostatkami tlenu, Świątynie dobudowywały do kopuł coraz to nowe warstwy izolacyjne. Dostarczające energię zielone lasy został zastąpione piętrowymi polami jednokomórkowych glonów – mniej wydajnymi, ale na tyle odpornymi, by funkcjonować w trudnych warunkach. Drogi zaopatrzeniowe i komunikacyjne pomiędzy kopułami przybrały kształt szerokich, izolowanych korytarzy, przypominających grube korzenie. Nie było już tańczących w powietrzu chmar owadów, nie było chrobotania setek milionów odnóży. Była za to cisza, straszna i tak nienaturalna dla tego świata. Tymczasem warunki na planecie były coraz gorsze i jedynym wyznacznikiem cudu, do którego należała ta planeta, były milczące kopuły. Zgrubiałe i poszarzałe, zabezpieczone wszelkimi możliwymi sposobami, by jak najdłużej podtrzymać tlące się w nich życie. Lecz wciąż majestatyczne, wciąż zgłębiające tajemnice świata.<br />
– Znaleźliśmy! – zakomunikowały pewnego razu. – Przez całe życie zgłębialiśmy wiedzę. Przy jej obecnym stanie, doskonale wiemy, że poznaliśmy jedynie drobny ułamek tego, co jest do poznania. Jednak odkryliśmy tajemnicę, o której nawet nie marzyliśmy. Przez cały czas naszej egzystencji odkrywaliśmy coś nowego, jednak to, czego dowiedzieliśmy się teraz, prześcignęło nasze najśmielsze oczekiwania po stokroć! Niestety nie możemy ci tego przekazać w żaden sposób, nie jesteś w stanie pojąć tej informacji w żadnym ułamku. Jednak uwierz Nam, było warto!<br />
To był ostatni komunikat Świątyń, zanim rozpoczęła się ich rozpaczliwa agonia.<br />
Planeta stawała się coraz bardziej niegościnna. Zawartość tlenu spadła niemal do zera, a temperatura atmosfery rosła, przekraczając kolejne krytyczne dla Kruchego Życia progi. Gdy zaczęły umierać pierwsze kopuły, ogromnym problemem dla Świątyń było utrzymanie łączności pomiędzy poszczególnymi jednostkami. Z czasem było coraz gorzej, bo w miarę degeneracji kopuł, odległości do utrzymania były coraz większe. Na domiar złego, coś niedobrego działo się także pod ziemią, tak, że Świątynie utraciły większość swoich podziemnych struktur, a tworzenie nowych było niemożliwe.<br />
W końcu doszło do przerwania stałej łączności pomiędzy grupami kopuł, a nawet pojedynczymi kopułami. Świadomość Świątyń podzieliła się na kilkadziesiąt mniejszych, autonomicznych, które mówiły o sobie „część Nas”. Obawiałem się zaistnienia wojny totalnej, lecz przekonałem się, że pomimo drastycznego obniżenia potencjału każdej powstałej świadomości, wszystkie one były zbyt wysublimowane, by ze sobą walczyć. Jednak mimowolnie musiały konkurować o stale kurczące się resztki zasobów, w tym pozostałości po martwych kopułach. Powstałe byty nie zajmowały się już transcendentalną wiedzą ani filozoficznymi pytaniami. Ich życie było bezpośrednio zagrożone, a ich potencjał na tyle ograniczony, że jedyne co im pozostało, to skupiać się na przetrwaniu. Dopiero teraz Świątynie rozpoczęły prace nad zarodnikami. Teraz, gdy nie pozostało już nic innego. Teraz, gdy było już za późno.<br />
Cisza została przerwana. Pomimo skrajnych warunków, jedna po drugiej powstawały struktury, mające wystrzeliwać zarodniki poza orbitę. Czerwone niebo przysłoniły tysiące wystrzeliwanych w desperacji spor, przy czym większość spadała na ziemię. Część kopuł ginęło z powodu braku zasobów, nim jeszcze ukończyły budowę wyrzutni, inne doprowadzały się do śmierci, by stanowić źródło zasobów dla sąsiadów, jednak największa część wystrzeliwała zarodniki. Zarodniki różnych typów, o odmiennym wyglądzie i strukturze, a także zawartej w nich informacji. W nadziei, że któraś kombinacja okaże się dostateczna do przeżycia, że jakikolwiek typ sprawi, że Świątynie przetrwają. Gęsta, beztlenowa atmosfera wypełniona była odgłosami strzykania. Był to dźwięk wyrzucanych zarodników. Z racji tego, że większość z nich spadała ponownie na ziemię, wyglądało to trochę tak, jakby padał grad. Nieustannie, przez 320 lat. Pod koniec zostało już tylko kilka kopuł, które otoczyły się grubymi warstwami izolacyjnymi, by pozostać w uśpieniu. Nie mogłem się z nimi skontaktować, były zbyt skupione na przetrwaniu, zbyt zajęte oszczędzaniem energii. W tych ostatnich strukturach życie tliło się jeszcze przez kolejne setki lat, by ostatecznie zgasnąć już na zawsze.<br />
Pozostałem sam, pośród dziesiątek zdrewniałych, ażurowych kopuł. Ostały się tylko najtwardsze elementy, stanowiące rusztowanie. Pozostałem na planecie-cmentarzysku, w świecie, w którym niegdyś istniał cud. Do dziś zastanawiam się, czy Świątynie zdawały sobie sprawę, jaki będzie ich koniec. Biorąc pod uwagę ich wiedzę, musiały to przewidzieć. Wybrały. A może to był plan, którego nie pojąłem?<br />
Trudno podać mi konkretny moment śmierci tego bytu. Agonia trwała długo, lecz pod jej koniec Świątynie w niczym nie przypominały tego, co było w kresie ich świetności. Dlatego uznałem, że upadek Pierwszych Świątyń nastąpił w momencie śmierci pierwszej kopuły. W momencie, gdy po raz pierwszy utraciły część swojej wiedzy. Czegoś, co było dla nich cenniejsze od przetrwania.<br />
Kiedy przemierzałem wymarłą krainę, moją uwagę przykuła jedna z kopuł. Była do połowy zniszczona, podobnie jak wiele pozostałych, jednak w jej wnętrzu coś się znajdowało. Powoli rozkruszyłem ścianę, by wejść do środka. Pomimo ostrożności, naruszyłem uszkodzoną strukturę, przez co część pozostałości po jej szczycie zawaliła się, wzbijając tumany kurzy. Jednak dostrzegłem go, błyszczącego spomiędzy wyschniętych skorup. Podłużny opalizujący przedmiot o gładkiej fakturze, przedmiot tak bardzo podobny do mnie. Totem.<br />
By umożliwić mi i moim braciom drogę do domu, nasz mistrz pozostawił totemy, struktury o wielkiej mocy, które mają zdolność kierowania naszą podróżą. Takie totemy są w każdym kolejnym świecie, do którego trafiamy. Trudność polega na tym, że totem musi być aktywowany w ściśle określonym czasie. Musimy czuć kiedy należy go użyć, w przypadku pomyłki, trajektoria zostanie błędnie wyliczona i miast przybliżać się do domu, efekt będzie odwrotny.<br />
Nie wiem dlaczego nasz mistrz wybrał taki sposób, ale wierzę, że jest najwłaściwszy. Nie mam innego wyjścia.<br />
Rozejrzałem się dookoła, oglądając raz jeszcze martwą planetę, na której po horyzont widniały martwe, rozpadające się kopuły. Gdy spojrzałam na ziemię, ujrzałem jedynie pylisty piasek. Nie miałem wątpliwości, czas mojego pobytu w tym świecie dobiegł końca.<br />
Chwyciłem oburącz totem i podniosłem go wysoko. Nadszedł czas, bym wybrał się w dalszą podróż. Lecz nie odchodzę z niczym, mam w swojej pamięci każdą kopułę, którą widziałem, każdego owada, każdy liść. W mej głowie wciąż słyszę chrobotanie niezliczonych odnóży i trzepot niezliczonych skrzydeł. Wspomnienie Pierwszych Świątyń będzie we mnie żyć wiecznie.<br />
<br />
<br />
ARHIZ SATHAJA CATHAARHIZhttp://www.blogger.com/profile/04045657022111192245noreply@blogger.com2