Fanpage na Facebooku

wtorek, 9 sierpnia 2016

Wachlarz

Gorący wiatr smaga mi czułki. Idę w pełnym rynsztunku w stronę małej wioski, której nazwy nawet nie próbuję wymówić. Wszystko dzięki tej przeklętej Wojnie o Ziemie Tasha, barbarzyńskim waśniom, które mój naród musi stabilizować, by nie dopuścić do katastrofy w regionie. Wspierając wojska Tona mamy szansę na przywrócenie dominacji w regionie i ukrócenie samowoli Tashan.
Czuję jak piasek sypie mi się do sandałów, co ponoć po trzecim dniu przestaje być irytujące. Tak mówił ten wysoki generał, jakieś dwa tygodnie temu.
Zastanawiam się, z jakiej odległości jestem widoczny. Trzysta metrów? Pięćset? W tym świetle, na tle tego przeklętego szaropomarańczowego piasku, moja jaskrawoczerwona zbroja zdaje się pochodnią w środku nocy, a południowe słońce odbijające się od złoceń sprawia, że i dostrzeżenie mnie z kilometra nie jest wyczynem.
Idę i myślę, jakie to idiotyczne. Kilka kilometrów na wschód stacjonuje mój oddział, cztery tysiące chłopa, jednak żaden z nich nie może mi towarzyszyć. Nie mogę też podróżować w maskującym stroju.
Nerwowo lustruję horyzont, spodziewając się czujki tych dzikusów Tashan. Tylko jedna myśl wciąż sprawia, że idę przed siebie, a nie wracam do obozu.
Pomimo że nie chcę, Wojna o Ziemie Tasha wciąż zaprząta mi głowę. To przez nią straciłem najlepszego przyjaciela, Sahdīna Kryształowe Ostrze.
To z jego powodu tu jestem. To z jego powodu dałem w łapę temu staremu kapłanowi. Wszystko po to, by przeniesiono mnie do Dwudziestego Oddziału Włóczników, który stacjonuje koło zapadłej dziury, do której właśnie zmierzam. Właśnie tam zginął mój przyjaciel, właśnie tam zostawił swój honor…

Mija mnie jakaś karawana. Adżańscy kupcy prowadzą nieznane mi dwa pociągowe insekty, podobne do ogromnych mrówek. Handlarzy jest niewielu, pięciu. Wgapiają się we mnie tymi swoimi czarnymi, zwierzęcymi ślepiami, a jeden z nich krzywi się i kręci głową.
Kładę dłoń na rękojeść miecza i lekko wysuwam fragment z pochwy. Moje wiszące, złote ozdoby cicho dźwięczą. Tyle wystarczyło, by zasugerować tym obszarpańcom, że mają do czynienia z anańskim generałem. Pokraki pośpiesznie popędzają swoje owady pociągowe, co chwilę szepcąc coś między sobą w swoim niegodnym języku. Wymijają mnie i oddalają się powoli.
W chwili, gdy już mam zamiar przestać ich dyskretnie obserwować, nieznajomi zrzucają z siebie jasnobrązowe płaszcze, prezentując proste drewniane łuki.
Kim oni, na macki Pana Zła, są? Grabieżcy-przebierańcy? Agenci Tashan? Czy ma to teraz jakiekolwiek znaczenie!?
Nim pierwsze strzały przetną powietrze, dobywam miecz i zasłaniam się tarczą. Ledwo zdołałem wykonać wyuczony ruch, a już słyszę, jak jeden z grotów z brzękiem odbija się od wygrawerowanego na mojej osłonie Aloesowego Węża. Trzy kolejne zostają uwięzione w piasku kilka kroków ode mnie. Ostatnia zaś poleciała w zupełnie innym kierunku.
Jedna seria i już wiem z kim mam do czynienia – totalna amatorszczyzna. Niestety ich jest pięciu, a jak rzecze Zwój Wojenny: "Nawet najlepszy wojownik ma tylko dwoje oczu, dwie nogi i dwie ręce".
Druga seria. Strzały, choć słabej jakości, świszczą wściekle. Dwie wbijają się w tarczę, trzecia z gwizdem przelatuje mi obok ucha. Pozostałe udały się do koleżanek w piachu.
Chowam miecz do pochwy, są dostatecznie daleko i nie zanosi się, by chcieli podejść. Dostrzegam, że każdy z nich ma około dwudziestu strzał.
Znów gwizd. Odruchowo kulę się i robię krok do tyłu, chowając głowę za tarczą. Słyszę dwa następujące po sobie dźwięki uderzeń grotów, trzecia strzała wbija się w miejsce, gdzie przed chwilą była moja stopa.
Szybkim ruchem sięgam do pasa sukni i wyjmuję mały, jedwabny woreczek. Jedną ręką rozplątuję złoconą nić, modląc się w duchu, bym nie musiał marnować tak potężnej broni na grupę brudasów.
Opuszczają łuki. Zaczynają krzyczeć coś między sobą, jeden głośniej od drugiego. Korzystając z chwili zamieszania, powoli wsuwam palec do woreczka, rozchylając go nieznacznie. Mam złe przeczucia.
Nie muszę znać ich języka, by wiedzieć, że się naradzają. Mam tylko nadzieję, że za chwilę nie zjadą się tu jeszcze dwa takie "wozy kupieckie". Albo cztery? Wtedy nawet moja tajna broń może nie pomóc.
Chowają łuki. Czyżby uznali swój ostrzał za bezcelowy? Tym lepiej dla mnie, bo jeśli mieliby mnie załatwić, to tylko tak. Zbliżają się powoli, chowając się za wozami. Dwóch nadal trzyma łuki, choć luźno, pozostali wyjęli powyszczerbiane ostrza.
I nagle jeden z nich coś krzyczy.
Uciekają, nerwowo popędzając owady pociągowe i szemrając coś do siebie. Udaje im się wzbić pokaźny tuman pyłu.
Co ich przestraszyło? Czy dostrzegli mój mieszek z nasionami roślin-wojowników? Możliwe, w końcu, jeśli te dzikusy napadają na karawany, mogli coś takiego już kiedyś widzieć. Trochę szkoda, bo już miałem w głowie plan. Szli tak, że trójka z przodu idealnie zasłaniała mnie przed tymi z łukami. Biorąc pod uwagę celność tych ostatnich, mogło być całkiem zabawnie.

Ruszam dalej przed siebie, zastanawiając się, co będzie dalej. Byli zbójcy, to może teraz Tashańska czujka? Tamci prują z łuków jak trzeba, będzie ze mnie ładny kolcozwierz…
Z czasem droga coraz bardziej gubi się w piasku. Ostrolistne trawy i kępy poskręcanych krzewów ustępują nielicznym drzewom o grubych pniach i koronach przypominających… No właśnie, przywodzą na myśl cel mojej wędrówki. Bojowy wachlarz mojego najlepszego przyjaciela, Sahdīna Kryształowe Ostrze. To w tej okolicy, jego oddział został okrążony przez Tashańskie bojówki. Gdzieś pośród tych blado pomarańczowych piasków utracił w boju swój wojenny atrybut. Ci, którzy przeżyli rzeź, widzieli jak go opuszcza, kiedy nasze rozgromione wojsko pierzchało na darmo przed wrogiem. Znałem go, wiem, że żeby upuścić wachlarz, musiał mieć powód. Jednak to nic nie zmienia, stracił honor.
Uratował mi życie trzy razy. Pierwszy raz podczas bitwy. Zabrał mnie na swój rydwan, gdy mój został uszkodzony i otoczyli mnie wraży jeźdźcy. Za drugim razem zasłonił mnie tarczą przed lecącą strzałą, zatrutą. Ostatni raz był w obozie, kiedy spałem. Gdy otworzyłem oczy, stał z zakrwawionym mieczem, a na moim łóżku leżała głowa skrytobójcy…
Trzy razy uchował mnie od śmierci, teraz ja muszę ratować jego duszę przed utratą chwały i potępieniem.

Nagle uchwyciłem kątem oka białą sylwetkę. Coś, co zdawało się od stóp do głów zakryte tkaniną koloru śniegu.
Zatrzymuję się, nieruchomieję. Zaciskam dłoń na trzymadle tarczy, druga spoczywa na rękojeści miecza.
To, co widziałem, mogło być powidokiem, przywidzeniem, pomniejszym Seydūrem… Jednak równie dobrze mogłem trafić na morderczego Dihrāna, świętego pustynnego owada. Nazywającego się identycznie, jak monety, które mam w sakwie.
To bez sensu, nie ma prawa go tu być. Występują na dalekiej pustyni, nie zaś w pobliżu ludzkich osad, ale wolę zakładać najgorsze. Jeżeli faktycznie dostrzegłem Dihrāna, wyczuł to i potraktował jako wezwanie do pojedynku. Jest teraz tuż za mną i czeka, aż się obrócę… oczywiście nie będzie czekał wiecznie.
Zaciskam zęby i obracam się, jednocześnie dobywając miecza. W chwili krótszej od uderzenia serca otrzymuję odpowiedź w postaci dwóch mocnych ciosów w tarczę. Kolejne dwa, mknące w moją stronę, zakończone szablasto odnóża, w ostatniej chwili paruję mieczem. Na szczęście oboma uderzył pod tym samym kątem. Biała, jakby zawoalowana postać wykonuje błyskawiczny obrót i rozpościera przez chwilę śnieżnobiałe skrzydła, które jeszcze przed chwilą szczelnie ją okrywały. Teraz przyjęły formę peleryny, odsłaniając ciało insekta. Cztery odnóża bojowe znów nacierają z impetem w moją stronę. Szable Dihrāna błyszczą nie gorzej, niż prawdziwa stal, i wszystko wskazuje na to, że są równie twarde.
Pierwszą blokuję tarczą, podczas gdy druga ścina złotą paproć z mojego hełmu. Trzecią cudem paruję mieczem, czwartą odbijam znów tarczą.
Nagle czuję przeszywający bój w lewym ramieniu. Walcząc z bólem, blokuję tarczą dwa pozostałe uderzenia. Tracę równowagę, w ostatniej chwili parując kolejny cios mieczem. Przez chwilę patrzę na zawoalowaną "twarz" przeciwnika, dostrzegając wielkie jajowate oczy i złotą płytkę pomiędzy nimi…
Płytkę wyglądającą zupełnie jak… moneta Dihrān!
Wyrzucam tarczę i miecz, po czym odskakuję w bok, czując jak jedno z ostrzy owada odcina mi pasek od sandała. Opierając się na kolanie, sięgam do mieszka z pieniążkami i rzucam w przeciwnika całą garścią, widząc, jak jego żółto-zielone ślepia odbijają się w wypolerowanej powierzchni monet… monet wyglądających indentycznie, jak płytka między oczami Dihrāna.
Podczas gdy mojemu przeciwnikowi wydaje się, że jest otoczony przez rzucających mu wyzwanie współplemieńców, wstaję, wyciągając moją ostatnią broń, dwa nieprzystosowane do walki ceremonialne ostrza.
Gdy wykonuję pierwszy krok, Dihrān strąca w locie połowę monet. Jego szable wirują w morderczym tańcu, ze świstem tnąc powietrze. Gdy jestem tuż za nim, obraca się w moją stronę. Celuję w tułów, lecz po chwili zmieniam kierunek i tnę przeguby dwóch górnych kończyn, słysząc chrzęst rozcinanych stawów.
Z rozpędu wpadam wprost na owada. Dwa pozostałe ostrza krzyżują się tuż za moimi plecami. Jestem zbyt blisko, by mógł mnie ranić.
Powalam go na ziemię, mając przed twarzą głowę pokrytą tak naprawdę niezliczonymi cieniutkimi, białymi włosami, tworzącymi zwiewny woal z dziurami na oczy. Dihrān skrzeczy wściekle, jest bezsilny. Gdy miażdżę kolanem miękki odwłok, charakterystyczny zygzak, biegnący wzdłuż każdego oka owada, rozszerza się nieznacznie.
Znieruchomiał.

Szczerze mówiąc, spodziewałem się czegoś więcej. Nie przypuszczałem, że jego budowa jest aż tak delikatna. Zdechł, zanim zacząłem na dobre gnieść ten odwłok. Z drugiej strony, po co mu mocny pancerz, skoro stwór i tak każdego kroi od razu na plasterki. No, może prawie każdego…
Podnoszę się, dotykając dłonią rany. Podłużna, lekko otwarta, tuż pod naramiennikiem, skubaniec wiedział, gdzie trafiać. Na szczęście wygląda na płytką.
Powoli chowam ceremonialne ostrza do pochew, a następnie zbieram z ziemi miecz i tarczę.
Bezwiednie spoglądam w górę, na słońce wędrujące po niebie, i właśnie dociera do mnie, co uczyniłem.
Klękam na ziemi, tuż obok zwłok, i krzyczę na całe gardło.
– Wiratadewatyū! Boże prowadzący każdego prawego wojownika! Zgrzeszyłem, zabijając twego sługę, zważ jednak na to, że pokonałem go w honorowym pojedynku! To zwycięstwo dedykuję tobie! Ahayā Wiratadewatyū! Boże-wojowniku, bądź pochwalony!
Podnoszę się na jedno kolano i szybkim gestem odrywam złotą tarczkę spomiędzy oczu Dihrāna. Faktycznie wygląda jak… Dihrān. Gdy wrócę do ojczyzny, zaniosę ją do świątyni Boga-wojownika.
Po namyśle zbieram także "prawdziwe" monety. Pobożność pobożnością, ale za coś żyć trzeba. Gdy odchodzę, pojawia się jeszcze myśl, by zajrzeć pod woal zasłaniający "twarz" przeciwnika, szybko jednak porzucam ten pomysł.
Owijam ranę jedną z chust zdobiących mój pas i ruszam w dalszą drogę.
Zastanawiam się, kogo tam spotkam. Zwoje Wojownika powiadają, że jeśli chce się zmyć hańbę generała, który poległ w bitwie, tracąc wachlarz, musi to zrobić ktoś równy lub wyższy stopniem. Jeżeli ktoś w międzyczasie przywłaszczy sobie wachlarz, musi zostać zabity.
Po cichu liczę, że po prostu wskażą mi kierunek poszukiwań. Może znajdę ten wachlarz zatknięty gdzieś przed domem, w charakterze ozdoby? Wtedy po prostu go sobie przywłaszczę. Może zabrali go Tashanie, których z przyjemnością skrócę o te fioletowe łby?
Jednak co, jeśli będzie trzymał go w rękach zwyczajny barbarzyński wieśniak? Kogo będę musiał zabić? Handlarza? Starca? Kobietę? Doskonale wiem, że nie ma innego rozwiązania, tylko w taki sposób oczyszczę imię Sahdīna. Tylko w taki sposób zapewnię mu przejście do lepszego żywota.

Kiedy już chcę uznać, że zabłądziłem, dostrzegam kilka niskich, prostokątnych zabudowań. Są, jak chyba wszystko na tej ziemi, szaro-pomarańczowe. Nieopodal domów widnieje kilkunastometrowa termitiera oraz małe poletko zboża. Wszystkie adżańskie wioski są takie same…
Zbliżam się coraz bardziej, aż w końcu widzę… jego.
Ma pięć, może sześć lat. Biegnie w moją stronę, odziany jedynie w szarą tunikę. W prawej ręce trzyma wachlarz ze złoconymi ideogramami.
Symbole znaczą: "Kryształowe Ostrze".
Znalazłem to, czego szukałem. Muszę zabić dziecko.
– Cześć! Jestem Ashan – krzyczy, zanim jeszcze do mnie dobiegł. Posługuje się łamaną anańczyzną i mówi jakby szeleszcząc.
Przecieram dłonią twarz.
– Zobacz, to jest Pan Motyl. Pan Motyl bardzo lubi witać gości. – Malec, wciąż roześmiany, zaczyna pozorować za pomocą wachlarza lot. Po chwili przestaje i zaczyna wpatrywać się we mnie adżańskimi, jednolicie czarnymi oczami.
– Jesteś smutny? Co ci się stało w rękę?
Sięgam do mieszka i wyjmuję tarczkę Dihrāna.
– Wiesz co to? – pytam.
Chłopiec wyrywa mi "monetę" z ręki – Zabiłeś Pustynnego Żniwiarza! – krzyczy podekscytowany.
– Jesteś bohaterem! Zaraz zawołam mamę i wszystkich…
– Cicho… – szepczę, zamykając mu usta dłonią. Nie stawia oporu, patrzy na mnie milcząc, nieznacznie strzyże krótkimi, czarnymi czułkami.
– Później ich zawołasz, później…
Zaciskam dłoń na rękojeści i wysuwam powoli ceremonialny miecz.
Dlaczego akurat dzieciak? Dlaczego nie mógł mieć tego przy sobie jeden z tamtych rozbójników?
– Jesteś może chory? Nie wyglądasz najlepiej. Przynieść ci wody? Mama mówi…
– Milcz! – wrzasnąłem.
Wioskowi zdążyli już się połapać, że coś tu nie gra.
Trzymam miecz oburącz i mierzę w szyję znieruchomiałego chłopca, który wciąż się we mnie wpatruje, podczas gdy w moją stronę biegnie kilku mężczyzn z widłami. Na przodzie zaś ona, czarnowłosa kobieta w prostokątnej sukni. Coś krzyczy.
Matka.
Wtem mój brzuch przeszywa odbierający siły ból. Spoglądam na klatkę piersiową i widzę wystającą na wylot szablę Dihrāna. Kątem oka dostrzegam dwa kikuty.
To ten sam! On wcale nie był martwy!
Zaczynam dławić się krwią. Próbuję ciąć mieczem, jednak czuję, jak opuszczają mnie siły.
Każdy ruch, każda próba zmiany pozycji potęguje ból. Mój wzrok staje się coraz mniej ostry.
Owad wyciąga ostrze. Chcę złapać powietrze, lecz nie mogę. Nagle przypomina mi się szkolenie z anatomii u tego nudnego kapłana o layańskich rysach. Co z moimi przewodami oddechowymi? Co z tętnicami?
Obracam się i próbuję utrzymać względny pion.
Dihrān bez dwóch kończyn i ułamaną tarczką, patrzy mi przez chwilę w oczy, po czym skrzeczy przeraźliwie, zupełnie jakby mówił: zwyciężyłem!
Wykonuje zamach oboma szablami naraz. Paruję jedną z nich.
Ostrze wypada mi z ręki, gdy nagle… chłopak uderza go w łeb ciężkim kamieniem.
Tracę siły. Upadam tuż obok leżącego na ziemi Dihrāna, dokładnie naprzeciw jego żółto-zielonych oczu. Spod białego woalu wycieka czerwona posoka.
Obraz staje się coraz bardziej rozmyty. Słyszę jakieś głosy, które z każdą chwilą cichną. Oddalają się? A może to ja się oddalam.
Ciemność.
Słyszę niewyraźnie rozmowy w adżańskim narzeczu, widzę pochylających się nade mną ludzi.
Chyba zakładają mi bandaże.
Coraz bardziej rozjaśnia mi się w głowie, czuję, że staję się coraz przytomniejszy.

Otwieram oczy, rozczapierzam czułki. Widzę czerwoną, zdobiącą ścianę makatę.
Leżę na prostym łóżku, tuż obok, na podłodze, siedzi chłopak. Ten sam którego miałem zabić… i który ostatecznie uratował mi tyłek.
– Jak się czujesz? Mama twierdzi, że miałeś dużo szczęścia – mówi w moim języku.
– Skąd znasz moją mowę? – pytam.
– Żołnierze stacjonują koło wioski. Wujek Dżahid handlarz. Pomagam mu, on każe uczyć się języka.
Powoli próbuję wstać. Czuję mocne ukłucie przechodzące przez klatkę piersiową, ale znoszę je. Po chwili, stojąc, doświadczam chłodu bijącego od klepiska.
Dotykam bandaży, którymi jest owinięty mój nagi tors. W kącie dostrzegam koszulę i części pancerza, nic nie zginęło.
Muszę iść. Powoli podnoszę się. Przez chwilę obraz ciemnieje mi przed oczami, ale za moment wszystko wraca do normy. Przy każdym głębszym wdechu czuję ostry ból w piersi.
Wchodzi ona.
Czarnowłosa kobieta w prostokątnej sukience. Nie jestem w stanie odczytać z jej czarnych oczu emocji.
Opowiadam chłopakowi, w jakim celu tutaj przyszedłem i co chciałem zrobić. Każę mu tłumaczyć. Nie wiem dlaczego to robię, po prostu jakaś wewnętrzna siła mówi mi, że tak trzeba.
Kobieta stoi nieruchomo z opuszczonymi rękoma. Nie odzywa się. Stoi i patrzy, nic więcej.
Powoli zapinam poszczególne elementy pancerza. Gdy zakładam hełm z chustą, w kącie pozostaje już tylko broń: trzy ostrza oraz tarcza. Przez kratę w oknie dostrzegam kilku mężczyzn, wciąż dzierżących widły.
– Będą mnie szukać – mówię w końcu do chłopaka, przerywając niezręczną ciszę. Mały szybko tłumaczy matce.
W tym momencie jej wyraz twarzy zmienia się. Czarne oczy stają się bardziej okrągłe, a niewielkie czułki podnoszą się. Nie potrafię nazwać tej emocji, ale rozumiem ją. Lekko kiwam głową.
Nagle z oddali dobiegają do mnie znajome głosy. To moi, już tu są.
Wszystko dzieje się jednocześnie. Przypinam pochwy z ostrzami do pasa, słyszę nadbiegających tutejszych oraz krzyki moich ludzi. Z sykiem dobywam miecza, odpychając ręką wiszącą na mnie, skomlącą kobietę. Rana w piersi kłuje niemiłosiernie, zupełnie jakby tlił się we mnie kawał rozgrzanego żelaza. Zaciskam zęby.

Jeden szybki ruch ostrzem, krzyk matki, poruszone głosy na zewnątrz.

Wychodzę powoli z budynku. Krew spływa po mieczu.
Widzę kilku moich ludzi, mierzących włóczniami w rozbrojonych wieśniaków. Patrzę, jak ich jaskrawe czerwone stroje kontrastują z wyblakłym pomarańczem lokalnych szat.
Podnoszę lewą rękę, ukazując rozłożony wachlarz. Wymalowane na nim ideogramy znaczą: Kryształowe Ostrze.

******

Robię głęboki wdech, czując w nozdrzach ojczyste, wilgotne powietrze. Rana klatki piersiowej wciąż daje się we znaki.
Wróciłem do domu.
Stoję pośród morza paproci, przede mną widnieje wielki proporzec Serinhē z wizerunkiem Niebieskiej Pani. To jej słudzy, błękitne ważki, zabierają nasze dusze po śmierci. To na tej Berylowej Łące – Polu Umarłych, zostały rozsypane prochy mego przyjaciela. Bez ceremonii należnej generałowi.
Po mojej prawej stronie stoi wiekowy kapłan, po lewej zaś uśmiecha się do mnie mój wierny druh, Generał Akīn.
Lewą ręką dobywam ceremonialnego ostrza, prawą wznoszę, dzierżąc rozłożony wachlarz.
Spoglądam na sztandar, wpatrując się w oczy Niebieskiej Pani.
– Daritayā As'heganeā! – krzyczę. – Opiekunko Umarłych, co prowadzisz nasze dusze do kolejnych wcieleń!
Patrzę na miecz, złote chwośćce rękojeści powiewają lekko na wietrze.
– Wiratadewatyū! Mistrzu wojowników!
Wreszcie spoglądam w niebo, mrużąc oczy przed jaskrawym światłem.
– Sat'hayā Dewatyū! Ty, co przez całe życie oświetlasz drogę każdego z nas.
Opadam na kolana, przyjmując Postawę Wojownika.
– I wy, zacni świadkowie – dodaję. – Wojowniku i kapłanie. W imieniu Generała Sahdīna Kryształowe Ostrze, zwracam jego wachlarz bojowy i oczyszczam jego imię.
– Zaiste jego honor został przywrócony – dopowiadają jednogłośnie moi kompani.
Zapada cisza.
Kątem oka dostrzegam niebieski błysk. To błękitna ważka!
– Czy to ty, przyjacielu? – mówię do owada w myślach.
I nagle czuję w swoim sercu niewyobrażalną lekkość, jakby ktoś uwolnił je z okowów.

******

Słońce powoli wychylało się zza horyzontu, nadchodził nowy dzień. Zakidż, mała wioska nieopodal równiny Tasha, budziła się ze snu.
– Adżin, wstawaj! – Uśmiechnięta kobieta w kwadratowej sukni chwyciła za płową kołdrę.
– Mamo, jeszcze trochę – odparł śpiącym tonem podrostek.
– Synu, zapomniałeś? Mamy zjeść sami cukrzoną…
W tym momencie chłopak zerwał się na równe nogi.
– Ach, moje urodziny – rzekł uradowany. – Pustynna Bulwa na słodko, nigdy z tego nie wyrosnę.
Jednak po chwili mina chłopaka zelżała.
– Czyli dziś jest dzień, w którym umarł mój brat? – spytał smutno.
– Tak synku… – Kobieta spuściła wzrok.
– Zawsze gdy o niego pytam, urywasz rozmowę. Jak…
– Twój brat uratował ci życie. Zginął i dzięki temu odnalazłeś się po latach. Czego nie rozumiesz? – odparła szybko, poirytowanym tonem. – Idziesz czy nie?
– Co się ze mną działo wcześniej? – Chłopak nie dawał za wygraną.
– Ile razy mam ci powtarzać? – matka była coraz bardziej roztrzęsiona. – Kiedy byłeś mały, porwali cię koczownicy. Odnalazłeś się w dniu, gdy zginął twój brat. A teraz chodź na śniadanie.
– Nie pamiętam żadnych koczowników…
– Byłeś za mały, żeby pamiętać! Chodź, wszyscy na ciebie czekają.
– Dobrze wiem, że coś przede mną ukrywasz…
– Powiedziałam ci wszystko. Też chciałabym, żebyś mógł poznać swojego brata, żebyście razem obchodzili twoje urodziny. Jednak mam teraz tylko ciebie i cieszę się, że chociaż ty jesteś ze mną. To wszystko, naprawdę… – Po policzku kobiety spłynęła srebrna łza.

Podrostek zamknął oczy. Wyblakłe wspomnienie rozmywało się pod powiekami, lecz wciąż jeszcze nie rozpłynęło się w odmętach czasu.
– Tłumacz! – syknął czerwono-złoty wojownik. – Kobieto, zabiję teraz twojego syna, tu i teraz. On nie żyje, rozumiesz? Rozumiesz!?
Zapadła cisza.
Ten moment chłopak pamiętał najsłabiej. Przybysz patrzył jego matce w oczy przez dłuższą chwilę, a następnie ona skinęła lekko głową…
Po czym wojownik zamachnął się swoim pięknym, zakrzywionym ostrzem.
Wspomnienie urywa się.
Młodzian mimowolnie dotknął czoła, powoli sunąc palcami po podłużnej, głębokiej bliźnie.

– Mamo? – zaczął niepewnie.
– Tak synu – westchnęła matka.
– Chodźmy zjeść śniadanie, wszyscy na nas czekają. – Chłopak uśmiechnął się, po czym podał matce rękę.



ARHIZ