Fanpage na Facebooku

środa, 15 lutego 2017

Poezja Śmierci: Bitwa w Kotlinie Dihranów

Poezja Śmierci (Rahtane’n Ladi’adī) to cykl anańskich wierszy, opiewający bohaterstwo wojowników poległych w bitwach Okresu Śmierci (6050 – 6122 roku Kalendarza Anańskiego). Poszczególne utwory przypisuje się anonimowym żołnierzom, którzy brali udział w poszczególnych starciach.
Najczęściej uznawaną datą spisania cyklu jest rok 6112 Kalendarza Anańskiego. Konstrukcja wierszy nawiązuje stylem do Eposu Anańskiego. Część badaczy jest zdania, że rzeczywistym twórcą jest jeden nieznany autor, o czym miałaby świadczyć jednolitość stylu wszystkich utworów.
Bitwa w Kotlinie Dihranów (Wiratawyasā num Dihransi’n Bat’hā), zwana też Bitwą ku chwale Boga-wojownika (Wiratawyasā ta’ā Wiratadewatyu’n Ahayā), miała miejsce w roku 6085 Kalendarza Anańskiego i była ostatnim wielkim starciem wojsk anańskich z Ludźmi zza Morza. Według legendy, poemat miał zostać wypisany krwią na jednym z głazów, przez konającego Gwardzistę Masataha.


Poezja Śmierci: Bitwa w Kotlinie Dihranów

Miejsce Dihranów Kotliną zwane,
Przez omyłkę zostało tak mianowane.
Miast kotliny ujrzysz iglic formację,
Nietrafiona więc nazwa – przyznasz mi rację.
Pośrodku pustyni okrąg skał wspaniały,
A majestat jego nad wszelkie pochwały:
Wieniec głazów barwy cytryny złocistej,
Otacza plac szeroki, część ziemi piaszczystej.
Do wnętrza koła trakt jeden tam znany,
Wąskie przejście, szerokie na cztery rydwany.
Tu właśnie, w kamieni kręgu osłonie,
Pozostało miejsce, by ostudzić skronie.
To tutaj przybyły anańskie narody,
Brakowało prowiantu, cenny był łyk wody.
Mężowie waleczni, z bitew pozostali,
Broni nie złożyli, żądni szczęku stali.
De’iksańska armia ku południu wzdychająca,
Generała swego rzewnie żałująca,
Sahina Niebieską Włócznię, honoru osłonę,
Co dla Ruchu Odrodzenia zapewniał ochronę.
I byli Gwardziści Masataha świętego,
Co De’iksanę chronili od złego.
Wszyscy, co z Kraju Paproci się ostali,
Do wspólnej armii wśród piasków dołączali.
I Layanaosi, gór wysokich synowie,
Co białe tkaniny noszą ku ozdobie,
Straciwszy dom ośnieżony oraz wodza swego,
Spadkobiercę Pana Wojny, Hasallana dzielnego.
I poddani Rayatyu też poprzybywali,
Asanańskiej stolicy obronić nie zdołali.
I wreszcie, koczownicy, stepów syny waleczne,
Watiralat’howie dzielni i ich ostrza niebezpieczne.
I tak wszystkie nacje z Anańskiego Rodu,
Nadzieję straciwszy, konać miały z głodu?
Zwiadowcy teren poza kręgiem zbadali,
A po powrocie w żałość powpadali.
Zewsząd armie Zamorskich – z trwogą powiadają –
Ostatnią naszą ostoję tłumnie otaczają,
Liczny naród zza Wody, barbarzyńcą zwany,
Zacieśnia się wokół, ciągnąc dalej niż widziany.
Lecz do wnętrza okręgu dzikie wojska nie wchodziły,
Plan haniebny, by wygrać, taki obmyśliły:
Zacnych Anaosów posuchą zniszczyć cało,
Aby strat nie odnosić, choć honoru mało.
Lecz narody dumne, ulec tak nie chciały,
By bez walki, o głodzie, honor stracić cały.
Wtem wśród Prawych Nacji cisza nastała,
Nowy dzielny przywódca – potrzeba niemała.
Lecz czy kto aby godny? Czy taki przybędzie?
Kto Ruch Odrodzenia z trudu wydobędzie?
Wszak Sahin Niebieska Włócznia właśnie poległ mężnie,
Któż nas zatem wesprze, mądrze i potężnie?
I okają wszyscy na niebo czyste,
Tam, gdzie bogów mocnych prawa wiekuiste,
A po firmamencie Bóg Świetlisty kroczy,
By podkreślić majestat, razi wszystkich w oczy.
– Chwała ci, panie słońca – wołają strapieni -
Czy jest mąż, co nasz los zły teraz odmieni?
Bóg Świetlisty z góry srogo obserwuje,
Jego miejsce na niebie południe wskazuje.
I wnet słońce rozsypie pęk cudownych iskier,
Piękną formę przyjmując strzały wiekuistej.
Promień jasny z nieba na człowieka spada,
I już widzą wszyscy – wroga czeka biada!
Seymar Świetlisty Sayatar, syn koczownika,
To w niego symbol niebiański dziś wnika.
Z woli bogów anańskich wojsko znów pokroczy,
Ku bitwie ostatniej, wroga wnet zaskoczy.
Na kolana padają przed Seymarem ludzie,
Co o ziemie swe bitwy przegrywali w trudzie.
Kłania się De’iksos i Rayatyu sługa,
Nawet Layanaos nikogo nie ruga,
Szacunek okazują wreszcie Wiatru Synowie,
I tak oto rzeczą Watiralat’howie -
Seymarze mężny, tyś plemienia naszego,
Lecz od teraz Anańskiego Domu całego,
Generałem wielkim natychmiast zostaniesz,
I w ten sposób narzędziem bogów się staniesz.
Seymar, choć koczownik, dusza waleczna,
Sztuki Wojny poznanie, rzecz u niego bezsprzeczna.
Masataha gwardzista wachlarz mu w dłoń nada,
I hełm generała na skronie zakłada.
Drżyjcie barbarzyńcy, bowiem czas nadchodzi,
Syn aloesowy boleśnie ugodzi!
Świetlistego Boga majestat z góry świeci,
Pora zginąć w chwale – Wielkiej Any dzieci.
Wtem w Seymara stronę, owad święty szybuje,
To zielona ważka przed nim się znajduje,
Czyżby Dobry Przewodnik, podróżnych pan boski,
Zechciał dziś użyczyć dzieciom swoim troski?
– Symbol jasny widzę – głośno Seymar rzecze –
oto czas na wymarsz, idźmy nim uciecze.
I do wyjścia z okręgu Anaosi zmierzają,
Słychać chrzest na zewnątrz – wraże armie uciekają?
Z kamiennego wieńca wyszło wojsko całe,
Szyk bojowy formując i pozycje stałe.
Spoglądają przed siebie aloesu synowie,
I co widzą dobrze, żaden głośno nie powie,
Dookoła znikł piasek, jak poranne zorze,
Miast pustyni wrogów po horyzont morze!
Armia Ludu zza Wody stalą połyskuje,
Lecz miast kroczyć do przodu, wnet się wycofuje?
Szyki znów formują i się nie ruszają,
Na anański atak, niewierni, czekają.
A do Seymara znów zielona ważka zmierza,
Czy to Dobry Przewodnik nowy plan zamierza?
I gdy owad święty zbliżył się dosadnie,
Wtem generał zacny ujrzał go dokładnie.
Barwa jego, jak trawa, taką się zdawała,
A naprawdę ważka barwę nieba ukazała!
– Tyś nie sługa Przewodnika Dobrego, owadzie –
Rzecze Seymar, strapiony, dłoń na skroni kładzie –
Tyś Niebieskiej Pani syn umiłowany,
To Bogini Śmierci wobec nas ma plany!
Tak więc, duchu błękitny, pochwycisz mą duszę,
Nasz czas nadszedł teraz, do tyłu nie ruszę!
I wnet Seymar wachlarz złożony unosi,
Boga-wojownika o uwagę prosi.
I w dłoń drugą ostrze zdobne wnet pochwyci,
Tak postawą bojową armię swą zachwyci.
Święty taniec wojenny już rozpocząć trzeba,
Niech Muzyka Wiatru dotrze tam, do nieba!
Wnet z wachlarzem podrygi Seymar żwawo zacznie,
Z nieba Bóg-wojownik przygląda się bacznie.
Generał koła kreśli, mieczem wciąż wywija,
Buja się, faluje jak kapłańska żmija.
Na koniec wachlarz generalski rozkłada,
A Bóg-wojownik mocą świętą odpowiada.
Wzrasta duch bojowy w aloesu wojach,
Co paproci świętej będą bronić w znojach,
Trans wojenny anańskie serca przepełnia,
Bóg-wojownik życzenie generała spełnia.
– Hat’hā! – krzyknął Seymar z wachlarzem nad głową,
– Hat’hā! – ryknęli zanim, okrzyk walki ozdobą.
I ruszyła na Zamorskich anańska nawałnica,
A czerwone tkaniny zakrywały ich lica.
W mur barbarzyńców, co osłoną była im stal biała,
Wbiła się strzała ognista, weszła na raz cała.
Deik’sańskie ostrza wroga równo sieczą,
A layańskie strzały latają z odsieczą.
I Rayatyu słudzy razy wciąż rozdają,
Watiralat’howie swoją moc dodają!
I generał Seymar walczy niestrudzony,
Zręcznie ciosów unika i tnie niezrażony.
Wbrew liczebnej przewadze, wbrew rozumu głosy,
Wraże wojska padają, niczym zboża kłosy!
Chwała wam, nieście świetliste sztandary,
Niechaj wrogów duszą własnej krwi opary!
Wrogie wojsko faluje jak morze wzburzone,
Malutkim lecz twardym kamieniem godzone.
Jednak próżno, odwago, próżno, honorze!
Nagle nowy oddział Zamorskich wspomoże!
Nowy las ostrzy horyzont wciąż rodzi,
A anańskie siły – niczym liść w powodzi.
Kłębi się zewsząd, niewiernych plemiono,
Mrówki ćmę zjadającą przypomina ono.
Wtem layański oddział wokół otoczony,
Znika pod lawiną wroga pokrzywdzony!
I Rayatyu sługi, giną ich szeregi,
Każdy jak wąż kąsa, ach, próżne zabiegi.
De’iksosi, trzon armii, ich także śmierć wzywa,
Jeszcze kilku walczy, reszta dogorywa.
Watiralat’hów Niebieska Pani także zabiera,
Nad trupami nomadów skrzydła rozpościera.
Seymar Świetlisty Sayatar ostrzy dzielnie strzeże,
To od ich imienia swój przydomek bierze,
I w tańcu straszliwym wrogów wciąż morduje,
W Boga-wojownika transie wiruje.
Wtem włócznia długa herosa pierś przebija,
Widać grot zakrwawiony, co trucizną zabija.
Ale Seymar waleczny, generał wyśniony,
Siecze wciąż ostrzami, nadal niestrudzony.
Lecz wróg w żebro mu ranę bolesną dokłada,
Tnąc od tyłu, cios mieczem błyszczącym zada.
Plujący krwią Seymar świat już widzi mglistym,
Lecz nadal pamięta o Bogu Świetlistym,
I nim z piersi jego dusza waleczna uleci,
Zakrzyknie dumnie i strach wroga wznieci.
Błyszczące skrzydła świętej ważki błękitnej,
Niebieskiej Pani sługi wybitnej,
Co po dusze bohaterów mężnych posłała,
Po śmierci nagroda ich czeka niemała.
I kiedy Saymar ostatni oddech wydawał,
Wezbrał powietrze, twarzy grozę nadał,
I rozległ się krzyk po Dihranów Kotlinie –
Zwyciężyliśmy, nasz naród nie zginie!


ARHIZ

wtorek, 7 lutego 2017

Pan mrocznej sali

Dobrze, opowiem ci raz jeszcze, starcze.
Wyruszyłem z Tańiz, mojego rodzinnego miasta. Najpierw podróżowałem przez Mroczne Pola, nic szczególnego. Jednak im dalej na południe, im bliżej granic ojczyzny, tym ciężej było mi na sercu.
Przygotowywałem się do tej wyprawy dziesięć lat. Zadbałem o każdy szczegół. Pobierałem lekcje fechtunku od najznamienitszych mistrzów całego kraju Zer. Później udałem się do mnichów i kapłanów, by z nimi kontemplować, umartwiać się i medytować. Na sam koniec ukryłem szlacheckie pochodzenie i zatrudniłem się na roli jako parobek.
Po tym wszystkim byłem już kimś więcej niż arystokratą, poznałem smak pozostałych klas społecznych: kapłaństwa i chłopstwa. Dopiero wtedy uznałem, że jestem gotowy, by się z nim skonfrontować.
Jednak już przy południowej granicy natrafiłem na pierwszą przeszkodę, banalną i w żadnym razie niepasującą do opowieści o wielkich czynach. Rzeka. Śatya, tak się zwała. Słyszałeś, że w kraju Zer płynie coś takiego? Ja też nie. Jest na tyle mała, że nie ma jej na większości map… jednak bierze początek aż w Smoczych Górach i skutecznie odcina nasze ziemie od terenów kawałek na południe od granicy. Miejscowi powiedzieli, że kiedyś były tam dwa mosty, niestety już lata temu pozostały po nich jedynie zgliszcza.
I w ten sposób nagle poczułem solidarność z wieśniakami mieszkającymi przy południowej granicy. Problem chłopów z wioski Śiźin znad rzeki Śatya, choć dzień wcześniej nie miałem pojęcia o ich istnieniu, stał się także moim problemem.
Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć wzdłuż rzeki, na wschód. Średnio mnie to cieszyło, zważając, że kierowałem się na południowy zachód, ale nie było innej drogi. Szedłem tak cały dzień i całą noc, robiąc sobie dwie krótkie przerwy na sen. W duchu cieszyłem się, że miejscowi zechcieli uzupełnić moje zapasy żywności, wody też miałem pod dostatkiem, zważając na sąsiedztwo rzeki. Zastanawiałem się, jak poradzę sobie poza granicami kraju, gdzie, jak wiadomo, Czarny Całun nie zakrywa nieba i dni są jaśniejsze niż światło setki świecących grzybów.
Nazajutrz, gdy tylko otworzyłem oczy, ze zdziwieniem stwierdziłem, że problem przeprawy przez wodę rozwiązał się sam.
Pokraczna barka leniwie kołysała się na rzece zaledwie kilkanaście kroków ode mnie. Na brzegu stało kilka osób.
Nie czekając na zaproszenie ruszyłem w ich stronę. Zbliżając się dostrzegłem na łodzi chudego mężczyznę, którego krótkie czułki i jednolicie czarne oczy zdradzały ashterańskie pochodzenie. Cholerny naród kupców, pojawią się wszędzie, gdzie tylko zwęszą możliwość napełnienia sakiewki. – Żaprasza, żaprasza! – nawoływał z zabawnym akcentem cudzoziemiec. – Przejaszd na druga strona tylko pół dihrana.
Drogo – pomyślałem.
Na brzegu stało kilku mężczyzn i jakieś młode małżeństwo, patrząc po oczach, miejscowi. Był też jeden Anaos i jakiś facet z rasy Piórogłowych z łukiem na plecach. Byliście też oczywiście wy, dziadku.
Będąc już w łodzi, odkryłem, że załapałem się na pierwszą, próbną wycieczkę. To właśnie dlatego zapłaciłem „tylko” pół dihrana.
Co chwilę zerkałem na milczącego Piórogłowego, którego długie brązowe czułki przywodziły na myśl pióra zdobiące ogon bażanta. Pierwszy raz widziałem kogoś ze stepów na dalekim wchodzie.
– Sądząc po stroju i zdobionej masce, należysz do arystokracji, As’heganē – odezwał się nagle Anaos, wyrywając mnie z zadumy.
– W rzeczy samej, jestem rycerzem na służbie lorda miasta Tańiz – odparłem nieco zdawkowo, zastanawiając się, czy dziwne słowo, którym zatytułował mnie rozmówca, aby na pewno jest zwrotem grzecznościowym.
– Co zatem rycerz robi na peryferiach kraju, w miejscu, gdzie nawet obecność mostu jest nieosiągalnym luksusem? – spytał nieznajomy, skłaniając się lekko – oczywiście, jeśli można zapytać, As’heganē.
Na początku nie chciałem udzielać odpowiedzi, jednak po chwili uzmysłowiłem sobie, że jeśli chcę powiedzieć o tym komukolwiek, to właśnie jemu, Anaosowi. Cudzoziemcowi, dla którego cel mojej wędrówki jest świętością.
– Chcę spotkać się ze smokiem.
Jeden z Zeryjczyków parsknął śmiechem, drugi zaczął szeptać coś do kompana, niezbyt dyskretnie wykonując gest sugerujący mój obłęd. Młode małżeństwo nagle zainteresowało się obserwowaniem fal, tak bardzo, że ani na chwilę nie spoglądali w moją stronę.
Tak. Pożałowałem, że to powiedziałem.
- Sagadīn. – syknął Anaos, szczerząc w przyjaznym uśmiechu małe, ostre ząbki.
– Że co proszę? – Doprawdy, czy oni nie mogą mówić jak wszyscy?
- Sagadīn. Ten, który odbywa pielgrzymkę. Smoki to święte istoty, władcy żywiołów. Niewielu ludzi ma w sobie tyle odwagi, by dobrowolnie udać się na spotkanie z którymś z nich.
– Niewielu ludzi ma w sobie tyle głupoty – rzekł parskający przed chwilą mężczyzna. – Smoki to potężne stworzenia, ich moc jest tak wielka, że jeden położyłby stu wojowników, nim zdążyliby mrugnąć.
– Zdaję sobie sprawę z potęgi żmija – odparłem dumnie, nie dając się sprowokować prostakowi – jednak z tego, co widzę, prócz taktu nie nauczono cię także religii. Wiedziałbyś bowiem, że są to istoty szlachetne, nieskazitelne w swych czynach.
– Gadanie – żachnął się rozmówca, lecz chwilę później jego twarz złagodniała. – Wybaczcie, panie, jeślim was uraził. Prosty chłop ze mnie. Chodzi mi tylko o to, że smok to taki trochę król. Ma swoje ziemie i moc tak wielką, jakby podlegało mu wojsko. Jeżeli ktoś ot tak wejdzie na jego teren, gad z pewnością się rozgniewa.
– Och, zamilcz! – oburzył się Anaos. – Nie słuchaj go, As’heganē. Szlachetność smoków znana jest w całym świecie, a nawet poza nim.
Grzecznie przytaknąłem, czułem jednak dyskomfort. Tamten gbur miał sporo racji. Nawet jeśli żmij okazałby się dobry na równi ze świątynnymi kazaniami lub wywodami Anaosów, wchodząc na jego ziemie będę intruzem. A co, jeśli uzna moją wizytę za bezprawne wtargnięcie?
– Ludzie z południa i wschodu nieroztropni – rozległ się dźwięczny głos z „dzikim” akcentem. Piórogłowy spojrzał na mnie przenikliwie, wytrzeszczając brązowe oczy. – Żmij straszniejszy niż tysiąc węży i tysiąc stepowych bestii. Jeżeli Zeryjczyk pójdzie do Smoczych Gór, przepadnie.
Po chwili twarz egzotycznego koczownika wróciła do poprzedniego stanu i jakby skamieniała. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nomada nie ma jakiegoś szczękościsku.
– A więc znasz tutejszą mowę, przyjacielu? – odezwał się ironicznie Anaos, patrząc z pogardą na Piórogłowego. – Może zamiast, jak na barbarzyńcę przystało, pleść androny, pochwalisz się celem twojej wędrówki?
Nie pochwalił się.
– Nie przejmujcie się, Panie, czczym gadaniem – włączył się kolejny rozmówca, tym razem „pan młody” nagle stracił zainteresowanie falami. – U nas na wiosce kapłan zawsze prawił, że smoki to strażnicy cnót, prowadzący żywot równie zacny, co święci.

Wszyscy nagle zainteresowali się smokiem. Każdy miał na tę sprawę jakiś pogląd, każdemu wydawało się, że to on wie najwięcej o potężnym jaszczurze, choć żaden na oczy tej istoty nie widział.
Nie miałem ochoty się odzywać. Zapewne, gdybym był na miejscu któregokolwiek z nich, z chęcią opowiedziałbym, jaki naprawdę, w moim mniemaniu, jest żmij. Jednak to ja, ja miałem się z nim spotkać oko w oko.
Barka przybiła do brzegu.
– Szybko, tanio i beszpiecznie! – zawołał Ashteranin podejrzanie sztucznym tonem. – Życzy miłego dnia! I żaprasza ponownie!
Gdy dotknąłem stopami ziemi, poczułem ulgę. Nie, nie chodzi o to, że dopłynęliśmy cali, znaczy, to też… Jednak chodzi mi oczywiście o tych wszystkich „znawców smoczej natury”. Im dłużej ich słuchałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, że tak naprawdę cel mej wędrówki jest dla mnie wielką zagadką.
I wtedy odezwałeś się ty.
– Dlaczego chcesz spotkać się ze smokiem? – zapytałeś, a twe słowa odbiły się echem we wnętrzu mej czaszki.
Rozejrzałem się wokoło. Nie było nikogo prócz nas. Nawet Ashteranin gdzieś zniknął.
– Będziesz tutaj tak sterczał do wieczora? – zapytałeś, jak sam wiesz.
Później powiedziałeś mi, że reszta tak się rozgadała, że nawet nie zauważyli, że z nimi nie idziemy. Wtedy właśnie uzmysłowiłem sobie, że widzę pod powiekami dziwny symbol. Ciemny trójkąt z jasnym czubkiem. Nie powiedziałe ci wtedy o tym.

Kiedy zapytałeś mnie, dlaczego pragnę ujrzeć na własne oczy żmija, niby było to dla mnie oczywiste, jednak nie potrafiłem odpowiedzieć.
– Żeby się z nim skonfrontować. – Wykrztusiłem z siebie po dłuższej chwili.
Ty zaś, starcze, odpowiedziałeś znamienne: dlaczego chcesz się z nim skonfrontować?
Wtedy miałem problem, by ubrać to w słowa, pozwól więc, że odpowiem ci teraz, gdy zdążyłem już sobie poukładać w głowie, co konkretnie chciałem powiedzieć.
O smoku mówi się w naszej ojczyźnie w dwóch kontekstach. Jako o istocie o niewyobrażalnej mocy oraz kiedy myśli się o wzorze cnót: honoru, szlachetności i mądrości.
Jestem rycerzem i całe moje życie było drogą paladyna. Wiem, że wielu z noszących maski arystokratów za nic ma prawe życie czy ideały, jednak ja stawiam je na najwyższym piedestale. Tak wiem, brzmi nazbyt patetycznie. Jestem zwykłym człowiekiem. Jak wszyscy chodzę do wychodka, klnę, gdy jestem zły i nie raz zdarza mi się coś spieprzyć. Jednak dobrze wiem, czego chcę i dążę do tego jak potrafię.

To było przed dziesięcioma laty. Wielki turniej w Tańiz, na który zjechało się całe zeryjskie rycerstwo, a nawet goście zza granicy. Pierwsze sześć dni były raczej eliminacjami niż wielkim widowiskiem. Każdego popołudnia odbywał się szereg pojedynków, w których zwycięzca przechodził dalej. Nie spotkałem w tym czasie żadnego godnego przeciwnika. Wiem, że to próżność, ale muszę przyznać, że byłem nieco znużony. Zdobycie głównej nagrody było oczywistością.
I naszedł dzień siódmy, zwieńczenie Pełni. Prawdziwy turniej.
Jesteś pustelnikiem, starcze, pozwól więc, że opiszę ci pokrótce zasady.
Podczas każdego z pojedynków walczy jedna z czterech par. Zwycięzca przechodzi dalej, i tak aż do wyłonienia się ostatnich dwóch uczestników, najlepszych z najlepszych.
Walczy się na okrągłym torze. Każdy z zawodników dosiada własnego wierzchowca i jest uzbrojony w dwie wybrane przez siebie bronie, z wyjątkiem dystansowych. Rycerze jeżdżą w koło w przeciwnych kierunkach, tak, że podczas każdorazowego mijania się dochodzi do starcia, przy czym jeźdźcy zawsze ustawieni są do siebie prawą stroną.
Przywdziałem więc przyozdobiony w stalowe skrzydła turniejowy pancerz. Na głowę zaś włożyłem hełm z zielonym pióropuszem i pozłacaną maską, ten sam, który mam na sobie również teraz, symbol mojego rodu i statusu. Dosiadłem oczywiście mojego wiernego wierzchowca, raptoroida wabiącego się, ze względu na uśmiech, Perłą.
Kwestia broni była oczywista. W prawej ręce włócznia, w lewej kiścień. Jak nie zrzucę z konia, to ogłuszę ciosem w czerep.
Pierwsza walka… Cóż, nie ma o czym mówić. Powiem tylko tyle, że nie musiałem używać kiścienia.
Następny przeciwnik znał się już nieco na rzeczy. Używał dwóch mieczy, zwykłego prostego i anańskiego o rozszerzonym końcu. Podczas trzeciego mijania udało mi się wytrącić mu jedno z ostrzy za pomocą kiścienia. Nie mógł już wtedy zbijać mojej włóczni i jednocześnie atakować. Przy kolejnym okrążeniu pchnąłem ile sił, a gdy tamten chciał odbić cios ostrzem, kiścień poszedł w ruch. Dostał tak, że aż maska spadła mu z twarzy. Kiedy nadszedł czas ostatniej walki. Byłem bardzo pewny siebie.

I wtedy go ujrzałem.

Wjechał na czymś, co nazywają biczogonem. Nie był to normalny dwunożny jaszczur, tylko toporny, czworonożny gad z ogonem przypominającym morgensztern. Do dziś nie wiem, czy jeździec miał pancerz, ponieważ jego ciało otulały zwoje niebieskich tkanin, tworzących asymetrycznie ułożony strój.
Tak mogło wyglądać jedynie błękitne dziecię pustyni, z kraju na północy, którego nazwy nawet nie będę próbował wymawiać.
Zagrzmiały turniejowe rogi, rozpoczął się pojedynek. Pogładziłem Perłę po szyi, po czym lekko uderzyłem ostrogami w boki, by od razu ruszyć naprzód z całym impetem. Obserwowałem zbliżającego się z każdym oddechem przeciwnika.
Biegnący biczogon wzniecał swymi krępymi kończynami potężne tumany kurzu. Mój raptoroid wydawał się przy nim niezwykle delikatny, ale też znacznie szybszy. Cały czas próbowałem dostrzec, jaką właściwie bronią włada mój przeciwnik, jednak widziałem jedynie trójkątną tarczę – rzadkość na zeryjskich turniejach.
Byliśmy coraz bliżej. Gdy znaleźliśmy się w odległości kilkunastu kroków, dostrzegłem wreszcie pod błękitnym turbanem małą szparę, w której połyskiwały mające kolor nieba oczy przeciwnika.
Nagle niebieski jeździec wydał z siebie upiorny wrzask. Trudno mi to nawet opisać, to było jak ryk i wycie jednocześnie. Czułem jak okrzyk wdziera mi się pod czaszkę, jak świdruje najgłębsze zakamarki mojego ciała. Z trudem wycelowałem w jego stronę włócznię, a drżącą lewą rękę trzymałem w górze, planując cios kiścieniem.
Zobaczyłem, jak powietrze przecina… lasso.
Gdy tylko przeminął przerażający okrzyk, zastąpił go nowy dźwięk, świst lecącej ku mnie pętli. Pochyliłem się, wręcz położyłem na grzbiecie Perły. Chwilę później już mijałem przeciwnika, by za chwilę poczuć silne szarpnięcie w biodrach.
Lasso zaczepiło się o moje ozdobne skrzydła, wyrywając je z pancerza wraz z podstawą. Miałem szczęście, że były jedynie doczepiane do zbroi, a nie jak w niektórych modelach, na stałe wmontowane.
Jednak już zbliżała się nieubłaganie kolejna konfrontacja, a ja nie miałem teraz pierzastej osłony. Postanowiłem użyć do osłony kiścienia i dźgnąć błękitnego jeźdźca, kiedy będzie rzucał lassem.
Perła mknęła niestrudzenie wprost na biczogona. Byłem coraz bliżej. Trzymałem kiścień wysoko, niestrudzenie wprowadzając go w obroty i tylko czekałem aż wróg się odsłoni.
Przeciwnik wyciągnął lasso, które zaczęło tańczyć w jego rękach na podobieństwo piaskowego tornada. Z całej siły uderzyłem wierzchowca ostrogami, po czym skupiłem uwagę na włóczni. Prawa strona niebieskiego wojownika byłą idealnie odsłonięta.
Trójkątna tarcza koloru nieba z impetem wyszła na spotkanie mojego grotu, łamiąc z trzaskiem broń niczym zapałkę. Niemal w tym samym momencie błękitny jeździec wydał z siebie krótkie charkniecie, na co biczogon błyskawicznie obrócił się bokiem i wymierzył swym potężnym ogonem cios, prosto w bok Perły. Mój jaszczur zaskrzeczał żałośnie, z trudem utrzymując równowagę, jednak udało mi się wymusić na nim jeszcze szybszy bieg, dzięki czemu uniknęliśmy drugiego ciosu.
Gdy odjechałem na bezpieczną odległość, zwolniłem. Z boku Perły leniwie sączyła się krew. Jaszczur skrzeczał cicho, zupełnie jakby nie chciał, bym słyszał, że cierpi.
Tymczasem ponownie zbliżał się błękitny wojownik, który mknął teraz ze zdwojoną szybkością. Powietrze zadrżało, kiedy po raz kolejny przedarł je upiorny wrzask. Nad błękitnym turbanem mojego przeciwnika, niczym rój jadowitych owadów, krążyła pętla.
Czułem jak Perła drży. Pozwoliłem jej jedynie na trucht. Wciąż trzymałem w dłoni złamane drzewce, pozostałość po włóczni. Wróg był coraz bliżej. Lasso ze świstem przecięło powietrze i pomknęło wprost w moją stronę. Na ten moment czekałem.
Pociągnąłem wodze do tyłu i przywarłem do szyi mojego gada. Po chwili poczułem, jak pętla zaciska się na moich ramionach i… przydusza mnie do szyi Perły. Gdy raptoroid poczuł, jak pętla zaciska się, wpadł w amok, a ja nie zamierzałem go powstrzymywać. Perła zaczęła wierzgać, skakać, aż w końcu szarpnęła w bok, z impetem wyrzucając w górę wciąż trzymającego lasso błękitnego jeźdźca. Okazało się, że był na tyle „cwany”, że obwiązał sznur wokół ręki. Był przygotowany na ściągnięcie każdego rycerza, ale widać nie zakładał, że kiedykolwiek uda mi się „upolować” rycerza z wierzchowcem.
Zwyciężyłem. Przynajmniej teoretycznie.
Pętla wciąż była zaciśnięta na szyi Perły, która biegała teraz jak oszalała wzdłuż toru, wlokąc za sobą niebieskiego wojownika. Co gorsza, biczogon również nie dawał za wygraną. Zatrzymał się i ustawił bokiem, przygotowując się do zadania kolejnego ciosu ogonem.
Spróbowałem uwolnić się z uścisku liny. Z całej siły oparłem się o szyję, co było istną głupotą, bo jeszcze bardziej zacisnąłem lasso na szyi Perły, która zaczęła biec jeszcze szybciej, na spotkanie z kolczastym ogonem wierzchowca mojego przeciwnika.
Zacisnąłem zęby i z bólem serca uderzyłem co sił ostrogą w uszkodzony bok mojego gada. Gdy zawył z bólu, czułem jak pęka mi serce. Sprawiłem mu ogromne cierpienie, niestety nie miałem innego wyjścia. Jaszczur wygiął się w bok, po czym legł na lewą stronę, gruchocząc moją nogę.
Czułem, jak pulsująca fala bólu rozlewa się jednocześnie w okolicach piszczeli, biodra i ramienia. Czułem też rytmiczne skurcze Perły, które nagle ustały. Umarła.
A ja leżałem w kurzu i brudzie, na wpół przygnieciony ciałem mojego wiernego wierzchowca. Czułem się winny. Perła była dla mnie w tej walce niczym innym, jak narzędziem, dzięki któremu zwyciężyłem. Do dziś żałuję, że zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy było już za późno.
Rogi zagrzmiały donośnie, po czym herold ogłosił mnie zwycięzcą turnieju. Nie chciałem jednak słuchać tłumu skandującego moje imię. Delikatnie gładziłem po szyi mojego wiernego, nieżyjącego już wierzchowca i zastanawiałem się nad sensem tego wszystkiego. Wcześniej turnieje były dla mnie sprawdzianem rycerskich cnót, wiele razy zwyciężałem, kochałem to. Jednak teraz przejrzałem, że to nic innego jak zabawa arystokratów, w dodatku połączona ze znęcaniem się nad zwierzętami. Wiele razy widziałem, jak podczas starć padają wierzchowce, jednak w pełni zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy straciłem swojego.
To właśnie wtedy spojrzałem na swoją pierś i przypomniałem sobie, co jest na niej namalowane. Symbol mego rodu – smok dzierżący wagę. Poczułem, jak coś spływa na mnie z góry. Natchnienie? Wizja? Nie wiem, co to było, ale pojąłem co jest moim celem, co muszę zrobić, by stać się w pełni rycerzem, realnym wzorem cnót. Muszę stanąć oko w oko z prawdziwym smokiem.

Nic nie odpowiedziałeś. Teraz też raczej nie zamierzasz. Myślę, że zadałeś mi to pytanie nie dlatego, że chciałeś się czegoś dowiedzieć, lecz po to, bym poukładał to wszystko w głowie. Jak widzisz, wykonałem twoje zadanie.
Później, jak wiesz, pożegnałeś mnie, a ja ruszyłem samotnie w stronę Smoczych Gór. Wtedy to ostatecznie opuściłem granice ojczyzny, by trafić do krain spoza całunu spowijającego niebo nad naszymi ziemiami. Zdziwiłbyś się, jak równa jest ta bariera, która odgradza nasz kraj od niebieskiego sklepienia. Po ledwie godzinie drogi moje oczy raziło już czerwone słońce, kłując ostrymi jak włócznie promieniami. Zawsze wydawało mi się, że światło słoneczne jest bardziej żółte, a tutaj proszę, taka niespodzianka. Tyle, że niespodzianka dopiero się gotowała, bo to był wschód słońca. Świetlista kula pięła się coraz wyżej po niebie, świecąc coraz jaśniej… I faktycznie coraz żółciej. Moje oczy zaczęły łzawić, musiało też krążyć wokół mnie stadko jakichś pomniejszych istot światła, Seyhirów, ponieważ kątem oka widziałem dziwne, świecące plamy, które jakby nakładały się na prawdziwy obraz. Kolejne dwie godziny spędziłem, siedząc nieopodal drogi i zakrywając dłońmi oczy. Z jednej strony byłem wdzięczny, że wszechmocny Pan Podniebia stworzył nad moim ojczystym krajem Zer mroczny całun, który chroni nas przed światłem jego majestatu… Z drugiej, czułem jak słońce wypala mi oczy i nawet zrobienie kilku kroków naprzód było nie lada wyzwaniem.
Ostatecznie postanowiłem rozbić obóz i spać za dnia, podróżując nocą. Jednak promienie słońca dawały o sobie znać nawet przez płachtę namiotu. Na szczęście okazało się, że moja maska świetnie sprawdza się w roli przeciwsłonecznej bariery, jeśli dorobi się jej „powieki”. Zasnąłem. Spałem twardo, musiałem być nieźle zmęczony, choć za bardzo tego nie odczuwałem, zapewne przez emocje. Tuż przed obudzeniem się miałem coś na kształt krótkiego snu. Zobaczyłem trójkąt, jednolicie czarny z wyjątkiem góry. Po chwili kształt okazał się źrenicą olbrzymiego oka. Zerwałem się na równe nogi. Była już noc, przez co mogłem spokojnie patrzeć, nie bojąc się o wzrok.
Czułem się dziwnie. Nie wiedziałem, o co chodzi z tym snem. Powoli spakowałem rzeczy i ruszyłem w dalszą drogę. Wszedłem na wąską, kamienistą ścieżkę. Wiła się niczym wąż i prowadziła w górę, wciąż w górę. Co ciekawe, usypana była jakby z kamieni rzecznych. Stając na jednym z takich „otoczaków”, poślizgnąłem się i upadłem, mimowolnie zanurzając palce w żwirze. Niechcący narysowałem coś, co przypominało trójkąt. Czarna ziemia tworzyła go niemal w całości, tylko górny róg powstał z kanciastego kamienia. Otrzymany symbol wyglądał zupełnie jak ten ze snu. Wtedy skojarzyłem go z anańskim znakiem Żywioły Mroku. Gdy tylko o tym pomyślałem, przez chwilę zobaczyłem duże trójkątne oko, z którego emanowała nieprzenikniona ciemność. Oko smoka.
Wtedy zrozumiałem. Wiedział, że do niego idę i był to Mroczny Smok.

Szedłem dalej, szedłem przez kilka dni. Mozolna wędrówka krętą ścieżką wyścieloną otoczakami. Zupełnie jakby ktoś tam te kamyczki specjalnie usypał. Spodziewałem się jakichś głazów, wystających korzeni, może powalonych drzew. Nic takiego nie spotkałem.
Pomyślałem, że może to rodzaj smoczego zaproszenia.
I wtedy usłyszałem odgłos pazurów.
Kilka kroków ode mnie wisiała długa na pięć kroków bestia, która jakimś cudem zahaczała się pazurami o niemal pionową skałę. Turkusowy jaszczur zacharczał wściekle, prezentując garnitur niezwykle licznych, wypełniających całą paszczę ząbków, po czym skoczył w moją stronę, by wylądować cztery kroki ode mnie.
Zwierz wyciągnął się, eksponując parę, ozdobionych długimi, czarnymi pazurami, przednich kończyn, które zginały się odwrotnie, niż powinny. Po tym poznałem, że mam do czynienia z tak zwanym naskalnikiem.
Miałem ze sobą dwustronną glewię z kolcem i krótki sztylet. Jak zapewne się domyślasz, wyjąłem to pierwsze. Stałem nieruchomo mierząc w jaszczura, a on zaczął się wycofywać, zupełnie jakby moja broń zrobiła na nim wrażenie. Nigdy nie walczyłem w czymś takim, ale patrząc na pokraczny sposób poruszania i zginające się „na odwrót” przednie łapy, zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle powinienem czuć się zagrożony. Tymczasem turkusowy, smukły jaszczur wciąż się cofał, aż w końcu dotknął tylnymi kończynami skalnej półki. Długie, uzbrojone w nie krótsze pazury palce, powoli zakotwiczały się w na pozór gładkim głazie. Naskalnik zaczął wspinać się tyłem na skałę. Wyglądało to tak, jakby po prostu chciał uciec, pokazując jednak przy tym ostre zęby i mocne szpony na zasadzie "nie boję się". Sprytna bestia – pomyślałem.

Sprytna.

Jaszczur wystrzelił w moją stronę niczym pocisk z katapulty. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, leżałem już na ziemi, a on charczał tuż nade mną. Wtedy właśnie dowiedziałem się, po co mu te „odwrotne" kończyny…
Przednie łapy, znajdujące się za moimi barkami, zaczęły zginać się w stronę brzucha gada, a ostre pazury wbiły się w okolicach mych łopatek. Jednocześnie kreatura przytrzymywała moje uda tylnymi nogami, również, niezbyt delikatnie, korzystając ze szponów. Pokryte turkusową łuską kończyny jaszczura przyciskały mój tułów coraz bardziej do przodu. Gad chciał dosłownie złożyć mnie na pół.
– Po co ci te zęby, bydlaku? – wykrztusiłem.
Pożałowałem.
Poczułem jak setka ostrych szpil wbija mi się w kark, by za chwilę napierać na mnie wraz z przednimi łapami. Nie wiem, na co to zwierzę poluje w tych górach, ale było jasne, że zamierza mi w ten pokraczny sposób złamać kark.
Wtedy uzmysłowiłem sobie, że jestem tuż pod jego brzuchem. Ignorując ból w plecach, sięgnąłem po sztylet i wymierzyłem cios w brzuch… Jak się okazało, turkusowe łuski były równie twarde, co barwne.
Ze wściekłością wykonałem jeszcze kilka pchnięć. Bez rezultatu.
Tymczasem czułem już dokładnie cały kręgosłup, najsilniejszy ból pulsował zaś w okolicach szyi i krzyża. Wiedziałem, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, głuche chrupnięcie karku zakończy mój żywot.
Nagle doznałem olśnienia. Skoro zwierzak polował w taki sposób, było oczywiste, że najgrubsze łuski ma na brzuchu, co innego jeśli chodzi o… Najszybciej jak mogłem, wychyliłem rękę w lewo, by z impetem zadać cios w bok gada. Jaszczur zasyczał i momentalnie odskoczył na kilka kroków, przechylając tułów tak, by eksponować opancerzony brzuch. W boku wciąż tkwił mój sztylet.
Niemrawo podniosłem się i wyprostowałem, czując jak ciepło i ból przenikają cały mój tułów. Jednakże wszystko wydawało się na swoim miejscu. Chwyciłem oburącz glewię. Wiedziałem, że jeśli będzie skakał, to znów natknę się na twardy brzuch, który niekoniecznie zostanie naruszony. Nie miałem żadnego pomysłu.
Gad znów wystrzelił w moją stronę. Gdy leciał, błyskawicznie ułożyłem broń wzdłuż siebie. Jaszczur powalił mnie, lecz jego lewa przednia łapa spoczęła nie na moim barku, lecz na ostrzu glewii.
Ostre pazury zadźwięczały, ślizgając się po stalowej powierzchni. Miałem czas, by wychylić się spod gada po lewej stronie, pomimo, że moje nogi wciąż były zablokowane przez tylne łapy.
Nie czekając ani chwili, chwyciłem za wciąż wbity sztylet. Gibki tułów gada był smukły i wydłużony, toteż kłąb kończył się na wysokości mojej szyi. Tyle wystarczyło.
Zacząłem dźgać na oślep turkusowy kark, z radością patrząc na coraz lepiej widoczną posokę. Jaszczur zaskrzeczał, po czym kilkunastoma niewyobrażalnie szybkimi susami wskoczył na najbliższą półkę skalną, a później dalej. Nie minęło dziesięć uderzeń serca, nim całkowicie zniknął mi z oczu. Chwilę później słyszałem jeszcze z oddali pojedyncze charknięcie.

Teraz już miał dość.

Na wszelki wypadek wciąż trzymałem w gotowości broń, a drugą ręką powoli masowałem krzyż. Bolała mnie szyja i kark, a później odezwały się także żebra. Na końcu zaczęły dawać o sobie znać powierzchowne rany ramionach i udach. Na szczęście były płytkie i z łatwością mogłem je opatrzyć. Później zauważyłem, że nie mam sztyletu. Wyglądało na to, że naskalnik będzie mieć pamiątkę.
Ruszyłem w dalszą drogę. Znów szedłem wijącym się, wyścielonym nietypowymi kamyczkami taktem. Zastanawiałem się, czy jestem w stanie znaleźć jaskinię smoka. Chciałem wierzyć, że trakt, po którym idę, jest zaproszeniem, że będę podążał nim jak po nitce do kłębka, ewentualnie ubijając po drodze lokalne potwory pokroju naskalnika.

Przez kolejne trzy noce nie działo się nic wartego opowiedzenia. Podróż po otoczakowej ścieżce, lekka ale też niezwykle nużąca.
Czwartej nocy jak zawsze spakowałem namiot i ruszyłem, w zasadzie bezmyślnie, po dobrze mi znanej dróżce. A ta w pewnym momencie po prostu się skończyła.
Wpierw poczułem, jakby ktoś mnie szturchnął. Nie wiedziałem, dlaczego stoję. Dopiero później spojrzałem pod nogi i zobaczyłem szarą górską ziemię. Wyglądało to tak, jakby ktoś pieczołowicie dekorował szlak kamieniami i nagle by mu się one skończyły. A ja stałem na skraju tej dróżki i nie wiedziałem co dalej zrobić. Cztery dni monotonnej wędrówki, podczas której byłem przez kogoś, lub coś, prowadzony jak za rękę i nagle muszę samodzielnie pomyśleć. Zgroza.
Gdy już otrząsnąłem się z szoku i przypomniałem sobie, że faktycznie moja głowa służy do czegoś więcej, niż podpora dla maski i pióropusza, postanowiłem rozejrzeć się wokoło. Droga rozwidlała się na trzy ścieżki, niestety żadna nie była wyłożona nawet gruzem, cokolwiek mógłby robić gruz w bezludnych Smoczych Górach.
Droga najbardziej po lewej prowadziła do sporego urwiska, zupełnie jakby sam Pan Podniebia odciął sobie kawałek góry. „Linia cięcia” była niezwykle równa, nie było też żadnej roślinności, ułamanych fragmentów skały, czegokolwiek, co świadczyłoby o tym, że owo ścięcie jest dziełem natury. Jednak pomimo pobożności, interwencja niebios byłą jednym z ostatnich pomysłów, jakie przychodziły mi do głowy. Byłem pewien, że gdzieś niedaleko ukryta jest siedziba smoka.
Z niechęcią zawróciłem, by zbadać kolejne dwie odnogi. Gdybym był smokiem, zamieszkałbym właśnie za takim urwiskiem, grunt to święty spokój. Kolejna ścieżka prowadziła w górę i kończyła się na wielkim głazie. Wokół kamienia widać było popękaną ziemię i kępy wyrwanej trawy. Zacząłem czuć się jak nieproszony gość, któremu sugerują, że czas iść do domu.
Gdy spojrzałem w stronę „kamyczkowej ścieżki”, którą przyszedłem na samym początku, zauważyłem, że otoczaki mocno zyskały na barwie. Stały się kolorowe, niektóre miały nawet ciekawe wzory.
Zacisnąłem zęby. Wiedziałem, czego chcę. Nie po to poświęciłem tyle czasu, nie po to niemal dałem się połamać naskalnikowi, by odejść z niczym. Ruszyłem, by zbadać trzecią drogę. W porównaniu z poprzednimi była trochę na uboczu. Uznałem, że to dobrze rokuje, jeśli chodzi o ukryte ścieżki. Trakt wił się dość długo między strzelistymi skałami. Po drodze nie spostrzegłem ogromnych głazów ani przeciętych na pół gór. Przyspieszyłem kroku, czułem, jak serce zaczyna coraz szybciej bić. Czułem, że jest blisko.
Jakież było moje rozczarowanie, gdy zobaczyłem, że droga kończy się w skale, zupełnie jakby ktoś ją złośliwie przestawił.
Zaczynało świtać. Uznałem, że rozbiję obóz na rozstajach, ot, by mieć wszystkie cztery ścieżki na oku.
Gdy pierwsze promienie słońca zaczęły przebijać się przez niebo, usłyszałem skwierczenie. Ze zdumieniem zobaczyłem tysiące drobnych czerwonych iskierek, które unosiły się powoli nad dróżką z otoczakami, niczym rój świetlików. Kamyczki zaczęły tlić się, by po chwilę ulecieć w postaci roju czerwonych punkcików. Patrzyłem oniemiały na drogę, nad którą unosiła się teraz ognista serpentyna. Widowisko trwało nie krócej niż wschód słońca. Nie wiedząc czemu, ignorując łzawienie oczu, spojrzałem wprost na świetlistą tarczę, która na dobre zadomowiła się już na niebie. I wtedy zobaczyłem przez chwilę złotą bramę.
– Tajemne przejście! – wykrzyknąłem. Ten znak był dla mnie oczywisty, któraś z zamkniętych dróg została dla mnie otwarta, ponieważ nie dałem się zwieźć i nie zawróciłem. To była próba.
Pobiegłem co sił w nogach do „uciętego” urwiska… jednak było takie jak wcześniej. Ruszyłem więc w stronę ogromnego głazu. Dopiero gdy zobaczyłem, że nadal jest na swoim miejscu, puknąłem się w czoło.
– Ukryta droga, oczywiście – rzekłem do siebie, po czym nie szczędząc energii ruszyłem trzecią, ukrytą ścieżką. Biegłem pokonując liczne zakręty aż w końcu padłem na kolana przed skałą, która bezlitośnie stała na środku, dokładnie tak jak wcześniej.
Dopiero teraz poczułem zmęczenie światłem. Słońce świeciło wściekle, wwiercając się w me oczy niczym setka os. Pojawił się też mocny ból głowy. Jednak czułem, że coś się zmieniło. Z uwagą obejrzałem skałę. Nie widziałem zbyt dobrze ze względu na zbyt ostre światło, ale miałem wystarczający ogląd, by stwierdzić, że faktycznie skałę pominęły wszelkie cudowne przemiany.
Zrezygnowany wróciłem do namiotu, gdzie założyłem osłony na oczy. Rozmyślałem w ciemności nad tym, co się wydarzyło. Ujrzałem tajemniczą przemianę kamyczków oraz złotą bramę. To musiało coś znaczyć, w końcu takie rzeczy nie zdarzają się na co dzień.
Zasnąłem. Gdy otworzyłem oczy, księżyc świecił wysoko na niebie. Świeciło coś jeszcze.
Tysiące drobnych, przypominających błękitne szkło kamyczków, tliło się niebieskim światłem. Wyścielone były nimi trzy ścieżki. Ta od urwiska, ta z głazem na końcu oraz ta, której bieg kończy się na skale.
Kolejny znak. Ruszyłem powoli w stronę trzeciej dróżki, tej, do które dostępu broni skalista ściana. Jednak zacząłem zwalniać coraz bardziej. To nie miało sensu. Zrozumiałem, że jeżeli poszedłbym jedną z tych ścieżek, zbadałbym każdą po kolei, by stwierdzić, że przejścia nie ma. Tak samo było w przypadku pierwszej wizji oraz przy pierwszej wizycie.
Powoli obróciłem się na pięcie. Droga, którą tu przyszedłem, wcześniej wyłożona pięknymi otoczakami, teraz, cała szara i zwyczajna, tonęła w mroku nocy. Ruszyłem powoli w dół, uważnie patrząc pod nogi. Księżyc, świecący żagiel Boga-marynarza, był w tym momencie moim sprzymierzeńcem. Pięknie oświetlał mi drogę, przez co mogłem powoli, krok po kroku przyjrzeć się jedynej ścieżce, której jeszcze nie poznałem. Ścieżce, która wcześniej była przede mną zakryta przez setki barwnych kamyczków.
Gdy wykonałem kilkanaście kroków, spostrzegłem niepozorną odnogę w bok. Kiedy szedłem tą drogą pierwszy raz, w górę, wiedziony przez morze otoczaków, ta mała dróżka w bok była dla mnie niezauważalna. Teraz jednak widziałem ją doskonale.
Schodziłem powoli w dół, przytrzymując się korzeni i gałęzi. Było bardzo stromo. Później droga wiła się nieco łagodniej, zakręcając jak ślimak. Na samym końcu biło jasne światło.

Majestatyczna skała pochylała się tworząc, wspaniały łuk, pod nim zaś emanowały złotą poświatą wrota.
Udało się.
Kiedy podszedłem do wrót, poczułem silne odepchnięcie. Odruchowo chwyciłem pewniej halabardę, nadal nikogo nie widziałem.
Wtedy poczułem to raz jeszcze, ale o wiele silniej.
– Zbliż się o krok, a zabiję. – rzekł głos przypominający szept. Głos, który rozległ się w mojej głowie.
Wtedy zobaczyłem, że unosi się przede mną chuda, niemal zupełnie przezroczysta istota, przypominająca nieco kijankę, ale mająca dodatkowo wychudzone ręce z długimi, zrośniętymi błoną palcami. Gdyby nie lekka fioletowa poświata, stworzenie byłoby zupełnie niewidoczne. Nigdy nie widziałem go na oczy, jednak nie było mi obce.
– Jesteś żywym cieniem, Tsatha’irem – powiedziałem. – Czymś pomiędzy istotą żywiołu światła i istotą żywiołu mroku. – Daruj sobie popis erudycji – zagrzmiał szept we wnętrzu mej czaszki. – Jestem strażnikiem tej bramy, a wolą mojego pana jest zabić każdego, kto do niej podejdzie.
– Przebyłem długą drogę, by tu dotrzeć. Jestem…
– Nie obchodzą mnie twoje sprawy, marna istoto! – poczułem, jak szept w mojej głowie ulega zwielokrotnieniu.
– Posłuchaj! – rzekłem stanowczo, a przynajmniej starałem się, by tak to zabrzmiało. – Jestem jednym z najlepszych rycerzy w całym Kraju Zer. Jeśli mnie nie wpuścisz, wyzwę cię na pojedynek!
– Ty? – czułem, jak drwiący ton odbija mi się o kości czaszki. – Jak śmiesz, marna węglowa formo? Jestem istotą fotonową!
Tak właśnie to zabrzmiało. Oczywiście nie mam pojęcia, o co memu rozmówcy chodziło.
– Nie jesteś pierwszy – kontynuował strażnik. – Zabiłem już dziesiątki takich jak ty. Dumni wojownicy, mędrcy, pustelnicy. Ludzie, Magowie, Płonący Strzelcy… Jesteście marniejsi niż proch! Zabiłem setki tobie podobnych, ale było to dla mnie mniej ważne, niż liść spadający z drzewa. Nic dla mnie nie znaczycie, nic! I tak samo stanie się z tobą i twoim żałosnym żywotem!
W tym momencie ogarnęło mnie coś dziwnego. Gdyby ktoś powiedział mi wcześniej, że znajdę się w takiej sytuacji, zapewne rzekłbym, że zaatakowałbym z gniewem przeciwnika, ginąc w chwale lub zwyciężając, powiedzmy, w jeszcze większej chwale.
Jednak teraz przepełniało mnie… współczucie.
Zrobiło mi się najzwyczajniej w świecie żal. Tsat’hair nie mógł się co prawda równać potędze swoich świetlistych lub mrocznych kuzynów, wciąż jednak był istotą ulepioną z innej gliny niż zwykły śmiertelnik. Istotą, po której oczekiwałbym, że wykaże się jakimiś lepszymi, „wyższymi” cechami charakteru.
Tymczasem umysł tego, był wypełniony jedynie pogardą. Pogardą dla przeciwników, pogardą dla innych ludów, pogardą dla samego życia. – Zrób krok, no dalej! – zasyczał głos w mojej głowie.
– Żal mi ciebie… – rzekłem powoli.
– Co?
– Żal mi ciebie. Jesteś wspaniałym bytem, a mimo to postrzegasz świat przez pryzmat uczucia tak niepodobnego do takich istot, jak ty. Twój żywot musi być straszny, skoro nie potrafisz docenić żadnego ideału. Nie potrafisz docenić nawet wartości życia.
– Jak śmie…
Nagle cień znalazł się w okręgu, który wyglądał jak zrobiony z samego mroku. Pierścień zaczął się zaciskać, a wraz z nim deformować zaczął się także Tsat’ha’ir. Pod koniec zrobił się zupełnie płaski, by ostatecznie zniknąć. Pozostało jedynie ciemniejsze miejsce, które ominąłem o kilka kroków, na wszelki wypadek.
Wyglądało na to, że współczucie okazało się potężniejszą bronią niż halabarda czy sztylet.

Powoli ruszyłem w stronę bramy. Złoto zdawało się płynne, pulsowało jakby drgało, jednak w dotyku okazało się zimne i twarde.
I tak właśnie brzmi historia o tym, jak spotkałem smoka.

– Nie, nie! Wałkujemy to już drugi raz! – krzyczał rozgorączkowany starzec.
– O co ci chodzi? – odparł poirytowanym tonem rycerz w masce. – Opisałem ci dwa razy moje spotkanie ze smokiem. Nie zamierzam tego robić po trzykroć.
– Nie, nie, nie! – krzyczał pełen gniewu pustelnik. – Zapętlasz się, gubisz wątek. Opowiadasz szczegółowo drogę do smoka, ale nie jesteś w stanie opisać spotkania. Obudź się!
– Przecież już ci mówiłem, starcze. Wyruszyłem z Tańiz, mego rodzinnego…
– Nie chcę słyszeć ani słowa o Tańiz, ani o turnieju, ani o ashterańskiej łajbie, ani o naskalniku. Chcę usłyszeć o twoim spotkaniu ze smokiem. Kiedy przekroczyłeś bramę, wszedłeś do jaskini. Co stało się dalej? Obudź się!
– Daj mi spokój obłąkańcu – żachnął się rycerz. – Wszedłem do jaskini i spotkałem smoka, przecież ci mówiłem. Kończmy tę rozmowę, muszę wracać do domu.
Pustelnik doskoczył do paladyna z niebywałą szybkością i chwycił go mocno za ramiona. Mocno nawet jak na męża w sile wieku. – Wszedłeś do jaskini, tak? – każde słowo pustelnika była niczym powolna, spadająca ze stalaktytu kropla wody. – Co zobaczyłeś? Przypomnij sobie jaskinię. Jak wyglądała?
Starzec puścił rozmówcę i oddalił się o krok.
– Obudź się… Co zobaczyłeś?
Paladyn zamyślił się. Próbował przypomnieć sobie cokolwiek, lecz miał wrażenie, że jego umysł nie jest wypełniony niczym poza pustką. Z nutą strachu spojrzał na starca, czując, jak obraz wokół niego zaczyna lekko falować.
– Co zobaczyłeś? – spytał pustelnik, tym razem spokojnie. – Powiedz… co widzisz.

Obraz rozmył się całkowicie. Nastała ciemność.
Zeryjski rycerz usłyszał kapiącą wodę, poczuł wszechobecny chłód. Z mroku powoli zaczął wyłaniać się obraz.
Przerażony paladyn cofnął się kilka kroków. Znajdował się w ogromnej kamiennej sali. Trudno było określić jej rozmiary, ponieważ tonęła w mroku, którego nie był w stanie przebić nawet czuły wzrok Zeryjczyka.
Widział jednak na tyle, by dostrzec misterne mozaiki zdobiące posadzkę. Były też kolumny, na których wyrzeźbiono igrające smoki. Filary tworzyły dwa rzędy, których końce ginęły w mrokach tego ogromnego pomieszczenia. Pomiędzy nimi wyzierała pusta przestrzeń, która wydawała się ciemniejsza od otoczenia, nawet od obecnego dalej mroku.
Paladyn poczuł czyjąś obecność. Instynktownie wpatrywał się w czerń pomiędzy kolumnami. Choć nic nie widział, instynktownie doświadczał bytności pana mrocznej sali.
Cień zawieszony między kolumnami zaczął się zbliżać. Białym oczom Zeryjczyka zaczęły powoli ukazywać się ogólne zarysy długiej szyi, trójkątnej głowy, później błoniastych skrzydeł i w końcu długiego ogona. Nie minęło kilka uderzeń serca, a tuż przed rycerzem stał już zupełnie materialny czarny smok.
– Obudziłeś się – rzekł głos dobiegający ze środka głowy rycerza. Nie był to jednak nieprzyjemny, inwazyjny szept żywego cienia. Ton tego głosu był nieokreślony, a jego forma tak delikatna, że rycerz miał wrażenie, jakby jakaś tajemnicza siła bardziej pomagała mu przypomnieć sobie to, co już wie, niż żeby wchodziła do jego umysłu.
– Gdzie… Kiedy ja jestem? – spytał nieskładnie osłupiały Zeryjczyk.
– Jesteś tu, w mojej jaskini. I teraz, w tej właśnie chwili – odpowiedział łagodnie głos. Czarny, długi na dwa kroki smoczy łeb wpatrywał się w rycerza dużymi, niemal trójkątnymi oczami, z których emanowała czysta ciemność.
Rycerz czuł, jak ogarnia go spokój. Usiadł powoli na posadzce, nie bardzo wiedząc kiedy. Wydawało mu się, że zanurza się w ciepłej, miłej wydzielinie, która odgradza go od wszelkich problemów i zagrożeń.
– Jesteś gotowy – zakomunikował smok.
– Gotowy? – Zeryjczyk czuł się coraz lepiej. Jego myśli stały się trzeźwe i wyraziste.
– Jesteś w mojej jaskini już drugi dzień. Musiałem cię nawet nakarmić i napoić, naginając nieco twą wolną wolę. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
– Drugi dzień? – spytał rycerz ze zdumieniem w głosie.
– Udało ci się dowieść, że jesteś godzien audiencji. Pokonałeś wszystkie przeszkody, które postawiłem na twej drodze, człowieku. Nie zwiodła cię fałszywa droga, pokonałeś żywego cienia, mego sługę. Co do naskalnego jaszczura, nie miałem z tą sprawą nic wspólnego, ale tam również wykazałeś się hartem ducha. Jednak zabrakło ci sił na spotkanie ze mną.
Nastała cisza, tak w jaskini, jak i w głowie paladyna. Smok czekał dłuższą chwilę, wiedząc, że jego gość musi sobie to wszystko poukładać. – Nie byłeś gotowy – kontynuował smok. – Dlatego też wniknąłem do twego umysłu i stworzyłem iluzję, przybierając postać pustelnika z twojego wspomnienia. Dopiero gdy po raz wtóry opowiadałeś mi swoją historię, zdołałeś pojąć, że ona wciąż trwa, a jej koniec jeszcze nie nadszedł. A zatem… Witaj w moich skromnych progach, człowieku.
– Jesteś… – rzekł niepewnie Zeryjczyk, po czym rozejrzał się powoli. – Ta sala, te zdobienia?
– Tak, to moje dzieło – głos w głowie rycerza miał w sobie nutkę dumy. – Ukształtowałem to miejsce według własnego upodobania, wyłącznie dzięki swej woli.
– Woli? – spytał rycerz, tym razem śmielej. – Rozgrzałeś do czerwoności głazy, a następnie zatopiłeś w nie swe pazury, by nadać im pożądany kształt?
– Nie do końca, mój gościu – gad zdawał się nieco rozbawiony. – Nie chcę, by zabrzmiało to zbyt protekcjonalnie, ale my, istoty wyższe, nie musimy polegać na sile czy wytrzymałości. Wszystko jest kwestią naszej woli i tego, o ile tę wolę jesteśmy w stanie zamienić w rzeczywistość. Odpowiednio zogniskowana energia staje się ciałem.
Po krótkiej analizie impulsów nerwowych rycerza, smok uznał, że nie wyraził się dostatecznie jasno.
– Wyobraź sobie rzekę. Podczas gdy zwykłe istoty męczą się, by przebyć ją na… starej ashterańskiej łajbie, my, istoty wyższe, zmieniamy bieg samej rzeki, kierując wodę tam, gdzie chcemy.
Zeryjczyk nie był pewien, w jakim stopniu zrozumiał to, co pan jaskini wtłaczał mu do głowy. Wpatrywał się uważnie w smukłą sylwetkę ogromnego, długiego na kilkanaście kroków gada. Paladyn uzmysłowił sobie, że właściwie odkąd ujrzał mrocznego jaszczura, zaczął odczuwać nieokreślony dyskomfort.
– Czyżbyś był zawiedziony? – zagrzmiał głos w głowie rycerza. Spodziewałeś się ujrzeć coś innego?
– Chyba… tak – odparł zmieszany Zeryjczyk. – Smoki zawsze kojarzyły mi się z ogromną mocą, potęgą. Spodziewałem się więc ogromnych szponów, rzędów ostrych kłów, grubych łusek.
– Taka większa wersja naskalnika?
- Taak – rycerz odpiął maskę, a następnie na znak szacunku zdjął hełm. – Przepraszam, że robię to dopiero teraz… Ty… Wy jesteście inni, smoku. – W tym momencie Zeryjczyk żałował, że nie jest Anosem. Tamci z pewnością mają jakiś specjalny, długaśny wyraz, którym tytułują smoki. – Wasz ogon, szyja i tułów są długie i smukłe, czarne jak noc łuski przypominają bardziej kamienie szlachetne niż mocny pancerz. Nawet pazury wyglądają bardziej jak ozdobna, ceremonialna broń, a nie wojenny oręż. A skrzydła kojarzą mi się trochę z… Wachlarzem? Proporcem? – Daj spokój, myślisz, że jakikolwiek smok poleciałby na czymś takim? – Gad rozpostarł na chwilę jedno skrzydło, prezentując półprzezroczyste błony lotne. – Istotą jest siła woli.
– Siła woli – powtórzył rycerz. – Teraz pojąłem, czym jest prawdziwa potęga. Zdajecie się, smoku, istotą kruchą i delikatną, zbyt piękną, by posiadać siłę w rozumieniu śmiertelnika, tymczasem wasza moc leży nie w sile, lecz w umyśle. Wasza władza jest tak wielka, że zdaję się przy was marnym pyłkiem. Dziękuję, że pozwoliliście mi was spotkać.
Paladyn rzucił na ziemie hełm i maskę, po czym upadł na kolana, dzwoniąc przy tym nagolennikami.
– Och, daj spokój – ton smoka zdradzał znudzenie. – Widzę, że dała ci się we znaki retoryka mojego strażnika. Zasłużyłeś, więc cię wpuściłem. Cieszę się, że mogłem spełnić twoje marzenie…
– Mogę zadać wam pytanie, smoku?
– Pod warunkiem, że będzie miało więcej treści niż te, które zadałeś przed chwilą…
– Jak to jest być tak potężnym? My, ludzie, zawsze mamy kogoś nad sobą, zawsze czegoś lub kogoś się boimy. Jak to jest, gdy dysponuje się tak wielką mocą, że nie trzeba obawiać się niczego niczym sami bogowie?
W głowie paladyna rozległo się westchnięcie.
– Gdyby to było takie proste – odparł ciężko smok. – Patrz…

Obraz zaczął wirować. Rycerz miał wrażenie, że delikatnie unosi się w powietrzu, a następnie zostaje porwany przez ogromny podmuch wiatru. Nastała ciemność. Nie mógł się poruszyć, nie wiedział, gdzie jest.
Po chwili zaczął widzieć kształty, które z każdym uderzeniem serca zyskiwały na ostrości. Widział lasy, góry, wszystko z niebywałej wysokości. – To nasz świat, Świat Ayanański. Ten sam, w którym obecnie żyjemy – odezwał się w głowie rycerza smok. – Jednak to, co widzisz nie dzieje się teraz. To wspomnienie mojego dalekiego przodka. Te wydarzenia działy się wiele, wiele lat temu.
Paladyn uzmysłowił sobie, że ogląda świat z perspektywy smoka. Prócz wzgórz, lasów i rzek widział także barwne nitki, które wiły się i skręcały w różnych kierunkach. To były strumienie energii.
Góry i doliny zmniejszały się coraz bardziej. Zeryjczyk czuł, jak wznosi się coraz wyżej. Po dłuższej chwili dostrzegł z boku drugiego smoka, lodowego. A następnie kolejnego, i jeszcze jednego. Setki skrzydlatych gadów leciały w tę samą stronę. Były to jaszczury wszelkiego żywiołu, od mroku i światła, przez błyskawice, po ogień i wodę.
– Zebraliśmy się wszyscy – rzekł głos w głowie rycerza. Każdy żmij zamieszkujący nasz świat.
Następnie rycerz uznał, że widzi rój owadów, jednak po chwili okazało się, że w jego stronę leci armada wspaniałych, złoto-niebieskich statków, które poruszały się po niebie niczym ptaki, choć nie miały skrzydeł. Statki „zacumowały” tuż przy unoszących się w powietrzu smokach. Niektóre z nich były dwa, trzy razy większe od żmijów.
– Flota siriańska – rzekł spokojnie głos – odwieczni przyjaciele smoków, których jesteśmy wiecznymi dłużnikami.
Latających statków i jaszczurów przybywało z każdą chwilą, w pewnym momencie zdawało się, że wypełniły całe niebo.
Wszędzie dookoła fruwały także wielobarwne nici energii. Rycerz widział je doskonale smoczymi oczami. W pewnym momencie pojedyncze nitki zaczęły splątywać się w długie, obracające się wokół własnej osi łańcuchy, które ostatecznie skupiały się w podłużne kłęby.
Wszędzie dookoła zaczęły pojawiać się istoty o kształcie kijanek. Formą przypominały nieco żywego cienia, który bronił smoczej bramy, jednak te były o wiele większe. Jedne zdawały się stworzone z czystego światła, drugie zaś ziały mrokiem i nicością.
– Dobrze widzisz – mówił smok. – Przybyły też Seydury i Seyhiry, istoty czystego światła i czystego mroku. Wszyscy jednak czekaliśmy na nasze główne siły uderzeniowe.
Po dłuższej chwili zjawiło się kilka niepozornych istot mających nie więcej niż trzy kroki długości. Podobne do ważki skrzydła i członowany odwłok sugerowały, że są to owady, jednak rycerz od razu rozpoznał pęk wijących się, zdobiących koniec ogona świetlistych czułków oraz ogromne żółte oczy – to były Ariyat’hany, święte rośliny, istoty rangi boskiej.
– Zgromadziły się wszystkie istoty, od których zależały losy naszego świata. Żmijowie ze swoją mocą żywiołów, Sirianie ze swoją technologią, będące manifestacją energii świetliste Seydury i mroczne Seyhiry oraz władające mocą w najczystszej postaci Ariyat’hany.
Rycerz spojrzał w górę.
Nagle niebo zdało się pęknąć na pół, a z ogromnej szczeliny wysunęło się… coś. Coś, czego nie był w stanie opisać. Patrząc oczami smoka, paladyn widział ogromne sploty energii. Moc, która płynęła od nieznanego, obcego bytu była niczym ogromny głaz. Głaz, który był w stanie bez problemu zmiażdżyć garstkę robaków.
Wszystkie zgromadzone istoty poczuły niemoc. Poczuł ją także paladyn, zupełnie jakby był jednym ze smoków. Było to dla niego coś niewyobrażalnego. Istoty, których potęga była dla niego abstrakcją, stały się bezsilne i słabe, zupełnie jak on sam w porównaniu z mrocznym smokiem.
Niebo zapłonęło. Rozpoczęła się dziwaczna wojna, będąca dla paladyna czymś na skraju pojmowania. Ogromne sznury energii przeciskały się pomiędzy wojskami, przypominało to nieco przeciąganie liny. Dziwne zawody, gdzie wola tysięcy wspaniałych istot ściera się z ogromnym, potężnym wirem, który rozbija energetyczne węzły na drobne iskry.
Siriańskie statki spadały na ziemię jeden po drugim. Padały również smoki, setkami. Z kolei istoty ze światła i mroku były dosłownie pochłaniane przez tajemniczy, obcy byt. Jedynie Ariyat’hany jakoś się trzymały.
Z każdą chwilą wojska wykruszały się coraz bardziej, przypominało to pojedynek pływających po wodzie liści rzęsy wodnej z kadłubem dalekomorskiego żaglowca.

Nagle wszystko ucichło. Na niebie ukazał się jeszcze jeden kształt.
Był to ogromny, wijący się na niebie wąż, którego ciało zdawało się utworzone z tysięcy purpurowych kryształów, które opalizowały wszelkimi możliwymi barwami.
– Wynoś się! – zagrzmiał tajemniczy przybysz. Jego głos, a właściwie sygnał myślowy, był tak potężny, że powietrze zafalowało, a położona tysiące kroków niżej ziemia zadrżała.
Kryształowy wąż spojrzał przelotnie na obcą istotę, która jeszcze przed chwilą dziesiątkowała najpotężniejsze armie tego świata. Obcy byt pośpiesznie wycofał się do szczeliny w niebie, która chwilę później zniknęła. Gdyby nie leżące na dole wraki statków i martwe gady, trudno byłoby przypuszczać, że rozegrała się jakakolwiek bitwa.

Paladyn otworzył oczy, chciwie łapiąc powietrze, zupełnie, jakby przed chwilą się topił.
– Ten kryształowy wąż. To, to był Hur-zatus, prawda? Bóg magii. – Wydyszał, ze zdumieniem stwierdzając, że siedzi na posadzce i dla pewności badając ją ręką.
– Bóg magii, powiadasz? – głos smoka zdradzał ironię. – W każdym razie, tak, wy, ludzie, nazywacie go Hur-zatusem. Jak widzisz, są na świecie siły, które wykraczają nawet poza pojmowanie tych, którzy z kolei wykraczają poza twoje pojmowanie. Dość już o tym, skupmy się na czymś innym… Wystaw ręce.
Gdy Zeryjczyk spełnił prośbę żmija, ze zdumieniem spostrzegł, jak na jego dłoniach tworzy się czarny kształt. Ciemność zdawała się coraz bardziej gęstnieć aż w końcu utworzyła posążek z czarnego błyszczącego kamienia. Przedstawiał górę, na szczycie której siedział smok. Była też zaznaczona prowadząca na szczyt ścieżka, którą przecinała rzeka. Wyżej widniała płaskorzeźba malutkiego naskalika, a później trzy fałszywe drogi.
– Pomyślałem, że ucieszy cię pamiątka – zakomunikował żmij. – Ale teraz już na ciebie czas. Idź prosto pomiędzy kolumnami, trafisz do tylnego wyjścia.
Rycerz nie chciał jeszcze opuszczać smoka, ale karnie ruszył przed siebie. Nie minęło wiele czasu, a był już na powierzchni i szedł prostą drogą w dół, która zdawała się nienaturalnie lekka i kierowała się w stronę ojczystego Kraju Zer na północy. Z czasem „luksusowa” ścieżka przerodziła się w zwykły kamienisty trakt. Wyglądało na to, że tutaj już nie sięgała władza mrocznego smoka.
Paladyn uznał, że rozbije obóz nieopodal ciekawej, powykrzywianej skały. Zdjął plecak i już miał zamiar schylać się, by rozkładać namiot, gdy do jego uszu dotarł syk.

Na oddalonym o zaledwie kilka kroków głazie siedział naskalnik. Zwierzę syknęło raz jeszcze.
Zza głazu wyszły powoli dwa kolejne jaszczury. Jeden z nich zdecydowanie szykował się do skoku, natomiast pozostałe dwa powoli okrążały swoją zdobycz.
– Ponoć jesteście samotnikami. – wycedził przez zęby Zeryjczyk, chwytając oburącz halabardę.
Rozległ się kolejny odgłos, tym razem za plecami paladyna. Zbliżał się kolejny jaszczur, z którego boku wystawał znajomy sztylet.
– Zemsta, prawda? – rzekł ironicznie Zeryjczyk. Wiedział, że nie ma szans, jednak przyjął to ze spokojem. Spełniło się jego największe marzenie. Naskalnik ze sztyletem w boku wyprężył się, lecz zamiast skoczyć wydał z siebie trzykrotnie stłumiony skowyt. Inne zwierzęta zatrzymały się, by chwilę później zacząć się wycofywać.
– Zaraz… – skonsternował się paladyn. – Czyżbyś ostrzegał swych braci przede mną?

Uderzenie.

Zeryjczyk leżał zdezorientowany na plecach. Jego pierś była przygnieciona przez szponiastą nogę. Podobna kończyna trzymała też lewe udo rycerza. Paladyn widział nad sobą naskalnika, jednak innego niż pozostałe. Był niemal dwa razy większy, a kolor łusek, miast na turkusowo, połyskiwał ciemnym błękitem.
– Skądżeś się tu… – Gad przycisnął łapą klatkę piersiową zdobyczy, jakby chciał wymusić milczenie.
Pozostałe naskalniki zaczęły się coraz bardziej zbliżać. Rycerz doskonale widział, jak otwierają paszczę i prezentują liczne zęby.

Wtem, na czas uderzenia serca, błysnęło światło, a chwilę później zrobiło się ciemno. Coś poruszało się z ogromną prędkością i krążyło między jaszczurami. Po chwili tajemnicza siła wyrzuciła niebieskiego gada w powietrze, by niedługo później cisnąć nim ciężko o ziemię. Jaszczur błyskawicznie odskoczył, by błyskawicznie zniknąć między skałami. W jego ślady poszły pozostałe gady.
– Szukałem cię – rozległ się szept w głowie paladyna.
– Strażnik bramy? Żywy cień? – Zeryjczyk znał ten głos aż za dobrze. – Uratowałeś mnie.
– Uratowałem? – głos odbijał się echem – Nie. Po prostu nie mogłem pozwolić, by jakieś durne zwierzęta popsuły moje plany.
– Plany? O czym ty mówisz? – Rycerz miał złe przeczucia. Ostrożnie podniósł się z ziemi, tuż przed nim majaczyła przezroczysta, ledwo widoczna, przypominająca kijankę postać żywego cienia.
– Upokorzyłeś mnie! – syknął żywy cień. – Co ty sobie myślisz? Przychodzisz do Smoczych Gór jak do siebie. Cudem unikasz śmierci ze szponów lokalnego drapieżnika, następnie przypadkowo odkrywasz wejście do jaskini, pomimo że od początku dostawałeś wskazówki jak tam trafić. I na końcu „pokonujesz” mnie, ponieważ wykazałeś nietypową dla twojego marnego gatunku reakcję i rozbawiłeś mego pana.
– Twój pan sam mnie wpuścił. Byłem mile widziany w jego jaskini.
– Możliwe, ale jestem jeszcze ja i w tej chwili jesteś bardzo niemile widziany. Jestem Tsat’ha’irem! Istotą światła i mroku, a ty musisz okazać mi szacunek. Tutaj nie sięga władza mego pana, więc jesteś zdany na moją łaskę. Zrozumiano?
– Może i jestem idealistą, ale nie głupcem – rzekł zrezygnowanym tonem rycerz. Jednak gdy już miał klękać, przypomniało mu się spotkanie ze smokiem. To nie siła była źródłem potęgi żmija, lecz jego wola.
Paladyn zacisnął pięści i wypiął pierś.
– Na kolana! – zagrzmiał cień.
– Nie.
– Jak śmiesz? Zniszczę cię!
– Nie. Szanuję twój lud. Mroczny smok, twój pan, pokazał mi wielką bitwę, która rozegrała się tysiące lat temu. Do walki stanęły świetliste Seydury i mroczne Seyhiry. A jeśli tak, to jest oczywistym, że zjawili się także twoi pobratymcy, mroczno-świetliste Tsat’ha’iry.
– Co próbujesz ugrać, człowieku? Dobrze wiesz, że opowieści smoków i innych stworzeń nie wspominają o nas, jesteśmy zbyt słabi, by mierzyć się z panami tego świata… ale wystarczająco silni, by zetrzeć na proch takiego śmiertelnika jak ty!
– Nie wspominają, ale wydaje mi się oczywiste, że tam byliście. Nie zaprzeczasz.
– Owszem, byliśmy. I ginęliśmy tak samo, jak wspaniałe smoki, Sirianie, czy inne istoty. Dlatego tym bardziej masz oddać mi cześć!
– Jednak czy ty brałeś udział w tej bitwie?
– Nie. Zaczynasz mnie denerwować…
– Dlaczego zatem mam okazać cześć tobie?
– Jestem istotą wyższą, głupcze!
– Może i tak, ale charakterem nie różnisz się od niejednego człowieka! Jesteś arogancki i próżny, a do tego nie masz poszanowania dla życia. Nie zasługujesz na cześć!
Rycerz poczuł, jak potężna siła przyciska go do ziemi. Wnętrze jego głowy na wskroś przeszywał pełen gniewu ryk. Potężna siła zaczęły kruszyć kamienie tuż przy jego głowie, obracając je w pył. Następnie poczuł, jak wola żywego cienia podnosi jego ciało, zupełnie jakby nic nie ważyło. Zawisł tak dwa kroki nad ziemią, czując ogromny ucisk w okolicach ciemienia.
– To twoja ostatnia szansa! Okaż mi cześć, bo inaczej zgniotę cię jak tamte kamienie wcześniej!
Paladyn pochylił głowę. Wiedział, że jest bezsilny. Jednak w tym momencie coś się stało, w głowie czującego ogromny ucisk w okolicach ciemienia Zeryjczyka, zakiełkowała myśl.
– To twoja ostatnia szansa! Okaż mi cześć, bo inaczej zgniotę cię jak tamte kamienie wcześniej!
– Zaczekaj…. Czy wiesz, kim była ta istota? Ta, która tysiące lat temu chciała zniszczyć świat?
– Nikt tego nie wie! A już na pewno nie taki śmieć jak ty!
– Daj mi tylko chwilę. Mroczny smok, twój pan, pozwolił mi spojrzeć na tamte wydarzenia żmijowymi oczami. Widziałem sznury energii, jej kształty i rozmieszczenie. Widziałem jak wyglądały w świetlistych Seydurach i mrocznych Seyhirach. Takie same warkocze mocy emanowały od tamtego przybysza.
– I co z tego? Opóźniasz tylko własną śmierć!
– To był Tsat’ha’ir! Istota, która rozdarła niebo i była potężniejsza od wszystkiego, co żyje na tym świecie, należała do twojego rodzaju! Niewidzialna siła puściła. Rycerz z głuchym odgłosem spadł na ziemię, z trudem łapiąc oddech i trzymając się oburącz za pękającą z bólu głowę. – Co powiedziałeś?
– To był… żywy cień! Przedstawiciel… twojego rodzaju – paladyn z trudem składał zdania, choć teraz czuł się już nieco lepiej. – A to oznacza, że ty też możesz osiągnąć wielką moc, chociażby taką jak twoi krewni, Seydury i Seyhiry.
– To niemożliwe – odparł żywy cień spokojniejszym, lecz rozgoryczonym tonem. – Powiem to upraszczając, by twój ograniczony umysł mógł cokolwiek pojąć… My Tsat’ha’iry, mamy w sobie dwa razy więcej energii niż spokrewnione z nami istoty czystego mroku lub istoty czystego światła. Jednak w naszym przypadku, napędzające nas siły wygaszają się wzajemnie. To dlatego nigdy nie osiągamy potęgi równiej naszym kuzynom, którzy mają w sobie jedynie moc mroku lub moc światła. Mój rodzaj skazany jest na pozostanie w tyle, będąc na tyle nisko, że musi słuchać nawet smoków.
– Ale ta istota. Ona miała w sobie i światło i mrok, jednak jakby… Trudno mi to nazwać… Kierowała energią, moce nie wygaszały się, lecz wzmacniały.
– I niby ty to odkryłeś? Były tam setki istot wyższych, ale dopiero ludzki rycerzyk nas wszystkich oświecił?
– Skąd wiesz, że smoki i inne istoty o tym nie wiedzą? Może po prostu nie chcą, byście wy, żywe cienie, poznali swój prawdziwy potencjał – Zeryjczyk był zdziwiony ostatnimi słowami. Nie był pewien, czy wypowiedział je sam, czy może ktoś mu je wtłoczył to ust.

Po tych słowach żywy cień zniknął. Nastała cisza.

Rycerz poczuł ruch w kieszeni, do której schował prezent od smoka. Gdy wyjął posążek, zauważył nowy detal. W miejscu, gdzie wcześniej widniała tylko część góry pojawiła się podobizna przypominającej kijankę istoty – Tsat’ha’ira.



ARHIZ