Fanpage na Facebooku

niedziela, 12 listopada 2017

Lunatyczka i ćma




Kątem oka dostrzegam czerwone światełko komunikatora, zwiastujące nadejście nowej wiadomości.

– Lee, jesteś najbliżej… – Otto, skupiony na sprawdzaniu gnata, nawet nie podnosi wzroku.

Nie chce mi się… ale faktycznie jestem najbliżej. Patrzę błagalnie w stronę zawsze milczącego Johna. Jego wzrok mówi wszystko. Od niechcenia sięgam po prostokątne ustrojstwo. Wzdycham.

– Słuchamy, mandarynie – dobiega do mnie głos Johna. Czyli jednak jeszcze potrafi mówić.

Odchrząkuję donośnie, parodiując głos prezentera telewizyjnego.

– Dodatkowe rozkazy dla wszystkich członków grupy operacyjnej Tango cztery. Pod żadnym pozorem nie wchodzić na pokład anańskich statków i obiektów badawczych bez uprzedniej zgody centrali.

– Super. Za dziesięć minut dostaniemy informację, że bez zgody centrali nie wolno nam gmerać w ich gaciach – kwituje Otto.

Odruchowo zerkam na naszego gościa. Ile to już wymyśliliśmy dla niego przezwisk? Samuraj, Ostatni Mohikanin, Saladyn, Czyngis Chan… Kiedy mówiono nam na szkoleniu o Insektoidach, wyobrażałem sobie coś… podobnego do owada? Nie wiem, sześć nóg, żuwaczki, chociaż odwłok? Ten tutaj wygląda w zasadzie jak człowiek. W dodatku nosi na łbie czerwoną szmatę i koronę rodem z Miss World, a do tego jakby zbroję, która mi osobiście kojarzy się z Chinami, ale Otto twierdzi, że jest bardziej aztecka. No dobra, ma ogromne żółte oczy i czułki jak ćma, ale, szczerze, widziałem bardziej obco wyglądające cosplaye niż fizjonomia tego kosmity. Cholerna ewolucja zbieżna.

I te przeklęte komunikaty z centrali co minutę: To pierwsza taka misja w historii ludzkości. Nie spieprzcie tego. Nie dłubać w zębach bez zgody dowództwa…

– Cholera, gdzie ten tłumacz? – Otto zawsze świruje, kiedy nowy skoczy choćby na siku. W sumie wszyscy jesteśmy tym zmęczeni. Niby śmieszkujemy z centrali, ale każdy doskonale zna powagę sytuacji. I tak od dwóch miesięcy.

– Jestem, jestem. A nie można grzeczniej? Nazywam się Woo. – A oto i nasza świeżynka. Niestety pierwsze dwa tygodnie „kwarantanny”, kiedy był potulny jak baranek, minęły bezpowrotnie. Zwłaszcza, że gówniarz coraz lepiej zdaje sobie sprawę, że jesteśmy od niego uzależnieni jak systemy obronne od Internetu.

– Nie spinaj się – próbuję załagodzić sytuację – mówiłem ci już, że mamy w brygadzie taki zwyczaj, że po imieniu zwracamy się dopiero po pierwszej wspólnej akcji.

– Bo w pierwszej akcji młokosy zazwyczaj umierają. Nie spamiętalibyśmy tych wszystkich imion. – Na twarzy Otto gości szyderczy uśmiech.

– Młody – dodaję łagodnym tonem – naprawdę nie jest tak źle. Nie chcesz wiedzieć jak gadali na mnie przez pierwsze dwa miesiące.

– Hmm? Przecież Główny Grenadier brzmi całkiem nieźle.

– Taaa, tyle że wołali na mnie… Bumbuś. – Otto wybucha spazmatycznym śmiechem.

Odruchowo zerkam na kosmitę. Prawda jest taka, że cały czas chodzimy na palcach, bojąc się beknąć czy unikając jakichkolwiek gwałtownych ruchów, wszak nie ma do końca pewności, jak on to zinterpretuje… i wszystkim zaczyna nam już powoli odbijać.

„Samuraj” ignoruje nas. Wyciąga jakiś żółty rulon, rozwija go i coś na nim bazgrze. Tak, oni wciąż używają papieru…

– Tłumacz, co on robi? – pyta Otto rozbawionym głosem – maluje sobie pocztówkę, bo nie wynaleźli także aparatu? – Nowy spogląda przez chwilę w stronę insektoida.

– To wiersz Haki’ā. Używa Pisma Jedwabnego, by podkreślić powagę sytuacji. To… tam jest chyba coś o naszym sojuszu i pierwszej wspólnej akcji. Dla upamiętnienia tego wydarzenia.

– No mówiłem, że pocztówkę rysuje! – Otto znów dostaje głupawki. Uspokaja go dopiero karcące spojrzenie Johna.

– Młody? – pytam, ukradkiem śledząc Anaosa. Subtelne pociągnięcia pędzlem przywodzą na myśl japońską kaligrafię.

– Ta?

– Jak to jest, że oni nie znają głupiej maszyny do pisania, komputera, nawet, kurde, łyżki, ale mają być dla nas wsparciem w odbijaniu planety macierzystej?

– Cóż, ich technologia po prostu rozwijała się w inny sposób. To trochę jak Inkowie, niby nie znali koła czy gwoździa, ale ich architektura…

– Inkowie dostali od Hiszpanów tak, że pozbierali się dopiero po trzech tysiącach lat. Konkrety, młody, konkrety.

– Ech, po prostu to oni wynaleźli napęd protonowy, a nie my.

– O to, to. – Otto znów się uruchamia. – Widzisz, Lee. Kiedy nasi przodkowie wymyślali liczydła, łyżki, iPhony i inne niepotrzebne rzeczy, tamci siedzieli w jaskini i pracowali nad napędem protonowym!

Anaos podnosi wzrok. Gdy spoglądam głębiej w ogromne, migdałowate ślepia, dostrzegam maleńkie ommatidia. Błyskawicznie wskazujemy na tłumacza, tak jak uczyli nas w centrali.

– Idityunjā oh’nassā – artykułuje Anaos, prezentując garnitur małych, ostrych ząbków. Zerkamy na młodego.

– Eeee, napęd cząsteczko… protonowy. Tak powiedział.

– Cholera – wzdrygam się – on zaczyna łapać mandaryński. Jak zbystrzy się co gada Otto, będziemy mieli Wojnę Światów.

– Tak w kwestii filmów. – Na twarzy naszego niemieckiego kolegi gości szelmowski uśmiech. – Co lepiej byłoby mu puścić? Siedmiu Samurajów czy jakiś Bollywood?

– Mrówkę Z – kwituje John.



******



– Zbliżamy się do Ziemi. Przygotować się do rozpoczęcia operacji „Nowy Świt”. – Głos pani komandor zmysłowo sączy się z głośników. To znaczy, że cały skok nadprzestrzenny mamy już za sobą. I pomyśleć, że za dzieciaka bawiliśmy się, że powoduje on przeciążenia.

Za dużym, kilkunastometrowym oknem widnieje fioletowa planeta. Kolebka rodzaju ludzkiego… coś, co kiedyś zwaliśmy naszym domem. Ponoć kiedyś była, no, bardziej zielono-niebieska?

Anaos wstaje i podchodzi do okna. – Sīesiy etik’hanā. – mówi, wciąż wpatrując się w glob. – Ahhaeha’n ka’ndatayā. Tēa fada’ih’nlāt’h.

– Wasza ojczyzna – tłumaczy młody. – Niee… nie była fioletowa. To podróżu… to Lunatyczki.

– A wy wiecie, jak je zabić. Przetłumacz – dodaje John.



******



Jesteśmy na powierzchni. Faktycznie wszystko jest fioletowe, jakby posypane jakimś przeklętym pudrem. W tle zaś majaczą wysokie na setki metrów, kopulaste wieże. Witajcie w krainie Lunatyczek, dawniej Ziemia.

Zamykam hełm, poprawiam pancerz i chwytam oburącz to, co daje mi w tej robocie prawdziwe poczucie bezpieczeństwa: granatnik dalekozasięgowy IRK-231. Otto wtóruje mi, wyciągając podwójny karabin maszynowy TK-54. Tłumacz dostał generator osłon… mam nadzieję, że umie to obsługiwać. I jest jeszcze John ze swoją snajperką. Grupa operacyjna Tango-4, czas obudzić parę Lunatyczek.

– Rozkaz od centrali, pilne. – Ze słuchawek w hełmie rozbrzmiewa przyjemny głos. – Zadaniem waszego oddziału jest bezwarunkowa ochrona Anaosa. To absolutny priorytet.

Ma się rozumieć, pewnie zaraz wyciągnie jakiś kosmiczny laser i spali te zdziry na popiół. Po lewej stronie widzę chłopaków z grupy Alfa-5, zaprawionych weteranów walczących zawsze w pierwszej linii. Patrząc na ich giwery, zastanawiam się, czy nasz kosmita w ogóle się na coś przyda. Właśnie, ciekawe jak wygląda jego broń…

– Że co, do diaska!? – przesterowany głos Otto niemal rozsadza mi czaszkę.

– Nie drzyj się, zapomniałeś, że masz już nowy mikrofon?

– To zobacz co on przypina do pasa! – Ach, moje uszy!

Oniemiałem. Insektoid pieczołowicie poprawia dwa miecze, coś przypominającego szaszmiry. Serio? Miecze? To ma być broń na Lunatyczki?

Nawiązuję nowe połączenie głosowe.

– Tłumacz?

– Tak?

– Powiedz mi, że ten ufok nie będzie walczył z Lunatyczkami mieczami.

– Nie mam pojęcia, jak chce walczyć, to zupełnie odmienna, nieznana nam technologia. Pamiętasz, co mówiłem o Inkach? – Wyciszam rozmówcę. Pamiętam jedynie, że Inkowie dostali po rzyci aż ich było szkoda… a teraz to my mamy odgrywać ich rolę?

Wysoki pisk. A teraz szum w słuchawkach. Co z łącznością?

– Tango? Ktoś mnie słyszy?

Trzaski, znów pisk.

– Idzie. – Przez zakłócenia, grobowy głos Johna zabrzmiał, jakby mówiła sama śmierć.

Coś majaczy na horyzoncie. Jej turkusowa, smukła sylwetka staje się coraz bardziej widoczna na tle fioletowych pagórków. Zbliża się, zbliża się z cholerną szybkością. Ci, którzy przeżyli spotkanie z Lunatyczką, opowiadają w kółko o jednym obrazie, “Płonącej żyrafie” Salvadora Dali. I najgorsze jest to, że ona faktycznie wygląda jak to coś na pierwszym planie dzieła artysty. Smukła kobieta bez twarzy, która zdaje się lewitować nad ziemią… i jest coraz bliżej.

Rakieterzy z Alfa-5 wybiegają naprzód. W stronę Lunatyczki mknie kilkadziesiąt wstęg – najnowsze ładunki zapalające. To będzie wielka dziura w ziemi. Zaraz… co? To przez nią przelatuje! Wszyscy otwierają ogień, dołącza do nich Otto ze swoją podwójną giwerą. Wszystko na nic! Jest coraz bliżej.

Znów głośne zakłócenia. Na szczęście bardzo krótkie. Powraca pełna łączność. Co ten cholerny Anaos robi? Wychodzi kilka kroków przed nas, stoi. Tłumacz! Powiedz mu, żeby…

– Tango cztery, utrzymać pozycję. Pod żadnym pozorem nie zmieniać lokalizacji! – grzmi komunikat od jakiegoś goryla z bazy. Ja chcę panią komandor!

Lunatyczka wykonuje nagły zryw do przodu, chwytając oburącz jednego z rakieterów. Ona go… całuje? Tak to by wyglądało, gdyby miała usta. Turkusowa istota zdaje się przyssana swoją „twarzą” bezpośrednio to głowy ofiary, zupełnie jakby przeniknęła przez hełm. Żołnierzem targają drgawki, reszta przerzuciła się na karabiny i strzela jak oszalała. Wszystko na nic. A przeklęty insektoid stoi, nawet nie drgnie!

Chłopaki z Alfa-5 przyjmują szyk defensywny. Lunatyczka oddala się, ale zdaje się przymierzać do drugiego podejścia. Facet od pocałunku leży, poruszając bezładnie kończynami. O tych, którzy doznali „zbliżenia” mówi się, że utracili duszę… cokolwiek to znaczy.

Anaos robi kilka kroków naprzód. Wreszcie! Niech nawet walczy tym swoim mieczem, ale niech coś zrobi! Co? Że co? Wyciąga wachlarz!?

– Lee, powiedz mi, że mam omamy!

– Otto, przestań się drzeć, bo mi głowę rozsadzisz. Tak, widzę.

Insektoid unosi wachlarz. Wygląda trochę jak gejsza. Wykonuje zamaszyste ruchy kojarzące się z Tai-Chi. Koturny jego sandałów zaczynają tlić się żółtym światłem, każdemu stąpnięciu zaczyna towarzyszyć dzwoniący dźwięk. Taniec zyskuje na dynamice. Wciąż zachowuje orientalny charakter, lecz teraz coraz bliżej mu do harców Irokezów czy innych Siuksów.

Lunatyczka naciera na Anaosa. Jego taniec staje się coraz bardziej chaotyczny, jakby miotał nim silny wiatr. Zatrzymuje się. Stoi z otwartym wachlarzem i czeka.

– Tu centrala, utrzymać pozycje za wszelką cenę! – Ile razy nam to jeszcze powtórzą?

– Chłopaki, czy to normalne? – pyta młody.

– Tłumacz? To ty nam powiedz, co odwala ten twój ufok.

– Eee, chodzi mi o nasz statek.

Oglądam się za siebie. Czerwony ogień silnika powoduje niemałą kurzawę fioletowego pyłu.

– Oni odlatują! Bez nas! I rakieterzy z Alfa pięć też gdzieś zniknęli! – Przesterowany głos Otto zagłusza wszystko inne.

Lunatyczka jest tuż przed nami. Nasz kosmita chwieje się lekko, wygląda jak pijany. Jest w transie? Turkusowa istota wpija się w Anaosa. Już po nas… Zaraz! Ten łapie ją w pasie. Lunatyczka wyrywa się, jednak wygląda na bezsilną. Jej ciałem zaczynają targać drgawki.

– Trafiła kosa… – komentuje John.

Anaos przechyla Lunatyczkę do tyłu, jak podczas tanga. Jego usta wciąż stykają się z… miejscem, gdzie teoretycznie powinny być jej wargi. Ciało turkusowej istoty zaczyna pokrywać się siateczką pęknięć, z których wydobywa się żółte światło. Moje uszy przeszywa straszliwy pisk, gorszy niż przestery Otto.

– Haha! Let me be your valentine! – No dobra, na równi z przesterami Otto.

Ciało Lunatyczki eksploduje niczym nadmuchana foliowa torba. Wszędzie pełno drobnych, turkusowych kawałków, które zdają się naelektryzowane. Anaos upada na kolana.

– Tu centrala, jak mnie słychać? – Pani komandor! Nareszcie!

– Tu Tango cztery, statek…

– Otrzymujecie zezwolenie w kwestii wejścia na pokład anańskiego fraktowca Watirawayralāt’h.

Tłumacz podbiega do kosmity, pomaga mu wstać. Ten wygląda na nieco osłabionego, ale poza tym chyba nic mu nie jest. Tygrys normalnie… Podbiegam do nich.

– Co to znaczy to watira-cośtam? – pytam.

– Siejący wiatr? Wietrzny siewca? Coś w ten deseń – odpowiada młody.

– Sun. – Anaos wskazuje przed siebie. Po dłuższej chwili zauważam, że coś wisi niemal tuż przed nami. Skubane ufoki, niezłe mają pole maskujące. Ciekawe jak wygląda ich statek, pewnie coś rodem z tego najnowszego filmu o androidach.

– Co oni sobie, do jasnej cholery, myślą!? – Otto nie można pomylić z nikim innym. – Wysyłają nas na planetę Lunatyczek, nic nie mówią, potem nas zostawiają, teraz znowu coś. Czy nie można było od początku powiedzieć, jaki jest plan?

– Gdybyś naprawdę znał plan centrali, w życiu nie zszedłbyś z pokładu – sarka John.

Osłona statku kosmicznego zanika. Wygląda to tak, jakby spływała z niego rtęć, którą wcześniej został polany. Przed nami wisi coś, co przypomina… czerwono-złotą galerę. Powoli zaczynam się przyzwyczajać.

– Rozumiem, że puszczą nam teraz z góry linę – skomentował Otto, o dziwo, ściszonym głosem.

– Inkowie…

– Zamknij się!

Na horyzoncie majaczą turkusowe sylwetki. To Lunatyczki upominają się o swoją siostrę. Słyszę dziwne zawodzenie, jest w nim nuta żalu, ale przede wszystkim furia.

Ruszamy w stronę statku. Przód kadłuba zakończony rzeźbionym, pierzastym wężem, z tyłu coś na kształt pawiego ogona. Nawet wiosła są! Tylko żagla brakuje. Ze złotego dziobu wystrzeliwuje w naszą stronę wiązka równie złotego światła. Promień ściągający? Czyżby chociaż jedna rzecz będzie jak w filmie?

Anaos wyjmuje jakiś… bębenek. Coś o kształcie puszki po kawie. Uderza palcami w różne miejsca, generując sporą gamę dźwięków: od dzwonienia po tony typowe dla starej patelni.

– Tłumacz, co on robi? – pytam.

– Przedstawia się, wygrywa swoistą melodię. Chyba coś jak nasze hasła.

Cokolwiek wyprawia, nie nazwałbym tego melodią. Choć bardzo się staram, nie jestem w stanie wychwycić żadnego rytmu. Brzmi to raczej tak, jakby walił na oślep w losowo wybrane części bębna. Zaczynam tęsknić za niemieckim techno, którym zawsze raczy nas Otto. Snop światła zmienia barwę na zieloną. Chyba…

– Eee, że jak? – pytam mimowolnie, choć doskonale wiem co się stało. Jesteśmy w środku. Czyli jednak promień ściągający.

Wystrój kojarzy mi się nieco z burdelem: dużo czerwieni, na ścianach jakieś tkaniny. Pod sufitem coś, co przypomina lampiony, do tego masa koralików i frędzelków. Wszystko w tonacji złoto-czerwonej plus nieco fioletu. Normalnie chiński nowy rok.

Anaos pokazuje gestem, żebyśmy poszli za nim. Mijamy pokryte ornamentem, łukowate drzwi i trafiamy do salki z dużymi poduchami. Tylko sziszy brakuje. Siadamy, zachęceni gestem kosmity. Przed nami widnieje, chyba, schowana pod złotym daszkiem szyba. Za nią widzę coś, co zdaje się kokpitem. Na zdobionym dywanie siedzi trzech Anaosów. Wyglądają właściwie jak nasz, ale mają dodatkowo jakieś szaliki. Przed nimi dostrzegam, o dziwo, kokpit. Co prawda nie ma tam lampek ani, o zgrozo, komputerów, ale jest chociaż szyba. Chociaż coś jest tutaj normalne.

– To kapłani – wyjaśnia tłumacz.

Patrząc na obraz zza szyby, opuszczamy właśnie planetę i wchodzimy w przestrzeń kosmiczną. Centrala milczy, czyli mamy nic nie robić i czekać na dalsze rozkazy. Dostrzegam w oknie kilka wiosłopodobnych struktur, które widziałem wcześniej. Końce rozszerzyły się tak, że przypominają teraz napięte płetwy. Wygląda na to, że to… baterie słoneczne. W każdym razie lecimy. Statek nie ma żadnych silników ani nawet wspomnianego żagla, ale lecimy. I to nawet do przodu. Jest dobrze. Zaraz… w oddali pojawiają się jakby falujące prześcieradła. To „statki” Lunatyczek!

– Sat’hayā Yarī – mówi jeden z kapłanów. Jego głos jest doskonale słyszalny, pomimo, że są stosunkowo daleko i w dodatku za szybą. Drugi, siedzący obok, zaczyna wygrywać coś na bębnie, podobnym do tego, na którym grał nasz „Samuraj”.

– Tłumacz?

– Świetlista Włócznia. Nie mam pojęcia co to może oznaczać, zapewne to jakiś frazeologizm.

– Oby – Otto stuka palcami w kolano – czekam na superkosmiczny laser, który powywraca te skarpety Lunatyczek na lewą stronę.

Coś zaczyna się dziać przy złotym wężu na dziobie. W jego pysku kumuluje się żółte światło. Czyżby kosmiczny laser? Oby się szybko naładował. Statków Lunatyczek jest coraz więcej, a nasz „holender”, z tego co widzę, nie zamierza uciekać.

Słyszę głośne syknięcie. Z pyska złotego gada wysunęła się… świetlista włócznia. Taka czterometrowa i wyglądająca jak zrobiona z czystej plazmy. Chcesz latających spodków i laserów? Poczytaj science-fiction. Tutaj jest prawdziwe życie, kosmici latają na galerach i walczą wachlarzami oraz złotymi pikami.

Wróg rozpoczyna ostrzał. W naszą stronę lecą setki turkusowych kropel wielkości, jeśli dobrze widzę, człowieka. Zupełnie jakby Lunatyczki strzelały kisielem.

– Kiedy jeden z naszych statków dostał z takiego czegoś, dosłownie odwrócił się na lewą stronę. Z załogą i ich skórami włącznie – odzywa się John. Czyżby Otto miał zadatki na proroka?

Tutaj jednak nikt, poza nami, nie wygląda na zdenerwowanego. Nasz Anaos siedzi i popija coś z małej czarki, siorbiąc przy tym niemiłosiernie. Wskazuje gestem na naczynia stojące tuż przy nas na niskim stole. Jakoś wcześniej tego nie zauważyłem.

– Tego, chyba nie powinniśmy odmawiać – mówi powoli tłumacz.

– W porządku. Ty pierwszy – odzywa się John.

– Dobra, raczej nie podali nam kwasu. Ta akcja była organizowana pięć lat. – Chwytam czarkę, żeby dodać młodemu otuchy. Trzymam oburącz, naśladując kosmitę i pociągam łyk. Hmm, ciepła woda. Nie gorąca, tylko ciepła. Dopiero po chwili wyczuwam coś przypominającego zieloną herbatę z miętą. Kurczę, taką lurę piłem ostatni raz w akademiku na studiach, kiedy zalewało się każdą torebkę po cztery razy.

– To chyba Zioła Wiatru – komentuje tłumacz. – Okazują gościnność zupełnie jak my, Chińczycy.

– Rozumiem, że jesteście wzruszeni – wtrąca się Otto – ale nazwa tego napitku nie wróży niczego dobrego.

Wzdrygam się. Pociski Lunatyczek są tuż przed nami. Cholera, przez chwilę naprawdę zapomniałem o całej sytuacji. Może te ich ziółka wcale nie są takie słabe. Czuję też dziwny spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nie chcę wiedzieć, czym jest ten dziwny napój, ale wypijam kolejny łyk. Przecież strzeże nas świecąca włócznia, co może pójść nie tak?

Pociski są tuż przy statku. Rozpływają się, po czym zostają ściągane przez tę dziwaczną pikę. Zupełnie jakby akumulowała ich energię. Lanca staje się coraz dłuższa.

– Mam głupie skojarzania – kwituje Otto.

Pocisków jest coraz więcej i więcej. Nasza włócznia wydłuża się do niebotycznych rozmiarów. Jej deltoidalny grot zniknął mi z pola widzenia, widzę tylko długaśny, świecący promień. Czyżby jednak super laser?

Kapłan zmienia wygrywaną melodię na bardziej dynamiczną. Jest równie nieskładna jak poprzednie, ale tempo uderzeń wyraźnie wzrasta. Dołącza do niego drugi, grając na fleciku. Ciekawe, czy za ścianą czekają już puzony.

Włócznia zaczyna dziko poruszać się. Jest całkowicie sztywna, a jednocześnie zmienia położenie tak szybko, że nie jestem w stanie dokładnie śledzić jej ruchów. Nie wiem, jak długa jest w tej chwili, ale otaczające nas statki, których teraz są setki, zaczynają rozrywać się na strzępy, podobnie jak wcześniej ginęła Lunatyczka. Mija kilka chwil. Znów jest bezpiecznie, w dodatku wszędzie pełno „konfetti”.

– Sat’hayā yarī, Sēasiy zinan’īh sinahdinā – wyraźnie zadowolony Anaos głośno upija kolejny łyk napoju.

– Eee, świetlista włócznia, nasza najnowsza wie… technologia – tłumaczy młody.

– Słuchajcie, to co teraz grają, to jakby Devil Drums, co nie?

– Otto, nikt nie kojarzy twojej muzyki, daj spokój.

– Woo. – John patrzy krytycznie na czarkę, sięgając drugą ręką do kieszeni.

– Jak mnie nazwałeś? – Młody wygląda na zaskoczonego.

– Przeżyliśmy dzięki ich wiedzy i technologii. Czas się odwdzięczyć. Woo, przetłumacz – John wyciąga powoli srebrną część zastawy – przetłumacz: to, jest, łyż-ka.

– Eeee, Tāe Ahsat’hayalat’ha’nassā*?





* – w wolnym tłumaczeniu: przedmiot-do-jedzenia-używany-przez-barbarzyńców.





ARHIZ


Link do opowiadania na Fantastyka.pl
Link do obrazka na Deviantart

niedziela, 22 października 2017

Anańscy imigranci zalewają świat Worms! Oto diadem Dariyaa.

Dariyā to tradycyjne anańskie nakrycie głowy. Składa się z, zazwyczaj, czerwonej, trójkątnej chusty oraz nałożonego na nią złotego diademu. Tiary mają zazwyczaj sporą wartość materialną i są dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Co ciekawy, nawet w biedniejszych rodach trafiają się prawdziwe jubilerskie perełki.

Wraz z najnowszą aktualizacją Wormd W.M.D, która umożliwia tworzenie własnych "czapeczek", nie omieszkałem stworzyć swojej, oczywiście anańskiej.

Sam pomysł powstał już wcześniej, najpierw jako rysunkowy Concept Art:



By później przerodzić się w wersję w pełni komputerową...



I ostatecznie trafić do gry!



By pobrać diadem Dariyā do Worms W.M.D, wejdź tutaj.

Sam Concept Art trafił też na Deviantarta.


ARHIZ

niedziela, 15 października 2017

Architektura Świata Ayanańskiego: styl anański i neoanański



Anaosi to najstarsza cywilizacja gatunku Idā, będąca prekursorem w wielu dziedzinach. Elementy nawiązujące do anańskiej architektury można znaleźć niemal u wszystkich narodów Świata Ayanańskiego, jednak styl ten od zawsze zachowywał swój charakterystyczny rys.
Rasa anańska charakteryzuje się żółtymi, pierzastymi czułkami podobnymi do tych u ćmy, żółtawą skórą oraz żółtymi oczami (choć trafiają się też zielone). Włosy czarne, złote lub czarne ze złotymi końcówkami. Anaosów dzieli się zazwyczaj na pięć podras.


Architektura anańska

Kultura anańska jest wysoce spetryfikowana, mocne przywiązanie do tradycji dotyczy także budownictwa uznawanego za rodzaj sztuki. Niemal wszystkie budynki stawiane są na podstawie ogólnego wzoru, zarówno w przypadku wyglądu zewnętrznego, jak i takich aspektów jak rozkład pokojów. Anaosi wierzą, że ich typ budownictwa został objawiony przez bogów, dlatego też wiernie trzymają się licznych zasad i norm dotyczących Sztuki Budowania, zwanej Tyahinataēy – w wolnym tłumaczeniu: sztuki stawiania domów.



Najbardziej charakterystyczny element anańskiego budownictwa to deltiodalne kopuły, czasem porównywane do diamentów. Tego typu sklepienia znajdują się na niemal wszystkich ważniejszych anańskich budowlach i właściwie każdej wieży (których u Anaosów nie brakuje). Znajdziemy je także w przypadku posiadłości możnych.

Sklepienie czasem wyposażone jest w lekko wygięty daszek. Same daszki są zresztą bardzo powszechne, a do najbardziej charakterystycznych należą te, które znajdują się bezpośrednio nad oknami. Ma to również znaczenie praktyczne, w wielu krajach anańskich normą są codzienne, ulewne deszcze.

Kolejnym typowym elementem są ogromne sztandary, zwane serinhē. Wykazują stosunkowo złożoną budowę, a większość elementów ma charakter rytualny, jak również tożsamościowy. Znajdują się na nich ideogramy w Piśmie Jedwabnym, jednym z anańskich typów pisma, które pełni funkcję informacyjną (coś jak znaki drogowe) lub ozdobną. Nieodłącznym elementem proporca są oczywiście liczne frędzelki, postukujące na wietrze rurki i barwne koraliki. Takich ozdób nie brak także w pobliżu okien, na rogach daszków, na pobliskiej gałęzi… Dźwięk dzwoniących ozdób połączony z łopotaniem sztandarów oraz trzeszczeniem drewnianych konstrukcji, na których są zawieszone, to typowe dźwięki, które można usłyszeć w każdym anańskim kraju.

Ostatnią rzeczą, o której chcę wspomnieć, to kolorystyka. Typowe anańskie połączenie to czerwony i żółty (lub złoty) z lekką domieszką fioletu. Czerwony symbolizuje potęgę, siłę a także naród anański. Żółty oznacza wierność tradycji i religijnym zasadom, a także szlachetność. Fiolet symbolizuje zaś równowagę i harmonię. Nie uświadczysz natomiast barw niebiskich, kojarzonych z żałobą i nieszczęściem.

Jak widać, Anaosi kochają przepych. Płaszczyzna pozbawiona ornamentu jest płaszczyzną niezagospodarowaną, surową. Najbardziej popularne są motywy roślinne, ukazujące święte paprocie oraz aloesy. Te ostatnie przedstawiane są jako wiotkie pędy o spiralnie zwiniętych liściach. Zdobienia występują też w oknach pod postacią ozdobnych krat.



Satahnatanā znaczy dosłownie święty dom. To tutaj znajdują się proporce przedstawiające wizerunki bogów. Świątynie to także ważne ośrodki kulturowe i administracyjne, mieszczą się tutaj m. in biblioteki i coś na kształt naszych urzędów, ale także składy żywności.

Elementem wyróżniającym budynki sakralne jest ostra piramida zakończona złotym kwiatem aloesu. Taki „rdzeń” otoczony jest zawsze czterema kopułami oraz ośmioma wieżami. Największa tego typu świątynia znajduje się w Ahayatyū, stolicy De’iksany.




Nieco odmienną kolorystykę reprezentują, wywodzący się ze starożytnej kasty wojowników, Layanaosi. Jeden z anańskich narodów zamieszkujących wysokie Świetliste Góry. Dominujący kolor biały jest właśnie symbolem wojny, a także męstwa i honoru.

Charakterystycznym, unikalnym dla Layanaosów elementem architektury są specyficzne otwory na śnieg. Biały puch gromadzi się w specjalnych zbiornikach, by później mógł być uwalniany w postaci „konfetti” sypiącego się z rogów dachów budynków. Pierwotnie miało to być rozwiązanie problemu zalegającego na dachach śniegu. Szybko okazało się, że tego typu „instalacje” są niepraktyczne. Szybko się zapychają, a dachy i tak trzeba odśnieżać (natomiast zbudowanie bardziej stromego dachu jest niezgodne z zasadami Sztuki Budowania!). Jednak pomysł przyjął się jako… element ozdobny oraz część layańskiej tożsamości narodowej. Najbardziej efektowna konstrukcja tego typu znajduje się w Pałacu Hasallana – głównego generała i przywódcy Layany. Budynek stoi w mieście Latanā, stolicy kraju i jednym z najwyżej położonych miast w całym Świecie Ayanańskim.

Layańska architektura wyróżnia się także, na tle anańskich standardów, prostotą i małą ilością ornamentów. Brak także okiennych krat i daszków – surowy górzysty klimat, nawet Anaosów, zmusił do zainstalowania brzydszych, ale za to praktyczniejszych okiennic.

Dzieci De’iksany



Mianem dzieci De’iksany określa się czasem trzy kraje, są to: Rajāya Surya’n Anā, Ayikū oraz A’u’atā. Inny, bardziej fachowy termin to Państwa Neoanańskie.

Tereny te zasiedlone są przez Piórogłowych, rasę mającą zupełnie inne pochodzenie niż Anaosi. Typowy mieszkaniec trzech wspomnianych krain charakteryzuje się oliwkową skórą, zielonymi lub żółtozielonymi czułkami w kształcie bażancich piór (stąd nazwa rasy) oraz czarnymi, zielonymi lub żółtozielonymi włosami. Oczy brązowe lub turkusowe. Pokrewieństwem najbliżej im do innych piórogłowych, zamieszkują rozległe północne stepy Tałahów i Tashan, osiadłych Tona czy rdzennych mieszkańców Świetlistych Gór (którzy byli tam dawno przez Layanaosami): Hakanata i Hana-a. Jednakże położone w ciepłych, deszczowych lasach Rajāya Surya’n Anā, Ayikū oraz A’u’atā od początku swego istnienia znajdowały się pod silną dominacją anańską, z powodu granicy z De’iksaną - anańskim państwem położonym w tym samym, równikowym regionie. Od jego wpływów, tak kulturowych jak i gospodarczych, Kraje Neoanańskie były zależne nawet w okresach kiedy formalnie wchodziły w skład zupełnie innego organizmu państwowego – Królestwa Zu-Ra-Na.

Architektura typowa dla Dzieci De’iksany, zwany jest czasem stylem neoanańskim, ze względu na ścisłe konotacje ze światem anańskim.



W architekturze Ayikū od razu da się zauważyć wpływy anańskie. Proporce, choć nieco uproszczone, przywodzą na myśl wcześniej opisywane serinhē. Motywy zdobnicze są właściwie kropka w kropkę zaczerpnięte od tych, które zdobią de’iksańskie świątynie. Budowle cechują się jednak nieco inną kolorystyką, bo prócz klasycznego połączenia żółci z czerwienią, pojawia się też kolor zielony, typowy dla wszystkich Krajów Neoanańskich i utożsamiany, podobnie jak anański fiolet, z równowagą, harmonią, ale i ze szczęściem.

Pojawiają się jednak dwa unikalne elementy.

Cebulowata kopuła, symbolizująca pąk aloesu, występuje tylko w budownictwie Ayikū i wykazuje powierzchowne podobieństwo do sklepień z dalekiego Cyãdi, jednak większość badaczy jest zdania, że jest ono zupełnie przypadkowe. Kopuła typowa dla budownictwa Ayikū powstała najprawdopodobniej w wyniku przekształcenia tradycyjnej architektury anańskiej „na lokalną modłę”.

Występują także strzeliste, wyposażone w liczne „półki” struktury zwane Ayāta. Pojawiają się one u wszystkich Dzieci De’iksany i bezsprzecznie mają natywne pochodzenie. Symbolizują oś świata, łącząc niebo z ziemią i podziemiami (tak, zazwyczaj przechodzą przez cały budynek i kończą się pod podłogą).



A’u’atā to kraj, który, na tle swoich krewniaków, zawsze wykazywał największe dążenia do niezależności i kulturowego samostanowienia. Wiele budynków zdaje się połączeniem tego, co ma do zaoferowania kultura anańska oraz architektury Piórogłowych z północy. Tak więc widzimy raczej anańską kolorystykę, proporce, ale już zdobienia mają nieco inny charakter, pomimo, że konsekwentnie skupiają się wokół anańskich motywów roślinnych: aloesu i paproci. Opozycją jest tutaj szeroki, zadarty dach, który wprost nawiązuje do tradycyjnej architektury Tashan i Tona – Piórogłowych z północy.

A’u’atā może się też poszczycić licznymi Ayāta, lecz tutaj występują one w postaci wolnostojących monolitów – takie formy „osi świata” można znaleźć też u północnych Piórogłowych, zwłaszcza Tashan i Tałahów, jednak tam mają zazwyczaj formę prostych obelisków lub nawet pionowych, żelaznych kolumn.

Jest sprawą dyskusyjną, czy architektura A’u’atā faktycznie bazuje na rdzennym stylu Dzieci De’iksany z czasów „prede’iksańskich”, czy też bardziej jest próbą odtworzenia własnego stylu poprzez czerpanie inspiracji od krewniaków z północy – Tona i Tashan. Zastanawiające jest, że najstarsze budowle na terenie A’u’atā zostały zbudowane w tradycyjnym stylu anańskim.

Rajāya Surya’n Anā, ostatni omawiany kraj, jest w największym stopniu zależny od De’iksany. Niektóre miasta zostały w całości zbudowane w stylu anańskim, istnieje jednak sporo budowli eklektycznych, będącym czymś pomiędzy architekturą Ayikū a tym, co możemy zobaczyć w krajach anańskich – nigdy jednak nie występuje przypominająca pąk kopuła.

Jeśli chodzi o akcenty lokalne, często dominuje kolor zielony, trafiają się też liczne Ayāta, nierzadko zastępujące tradycyjną anańską deltoidalną kopułę (czyżby drobna złośliwość?).

By jeszcze nieco zamieszać, dodam, że klasyczne anańskie budownictwo znajdziemy w sporych ilościach na terenie wszystkich trzech Państw Neoanańskich (choć najwięcej jest go w Rajāya Surya’n Anie), wliczając w to liczne świątynie, które niemal zawsze są idealną kopią wprost z anańskich miast.

Link do DeviantArt.

ARHIZ

piątek, 11 sierpnia 2017

Sat'hayaa Asnatanaa (Shimmering Palace II)


Tym razem coś dla graczy, konkretnie, fanów Morrowinda. Jednak i niegrających zapraszam do przejrzenia obrazków. ;)

Po ponad dwóch latach dłubania w edytorze wreszcie ukończyłem projekt, będący zwieńczeniem całej mojej modderskiej twórczości (która sięga ponad dziesięć lat wstecz).
Świetlisty Pałac to ogromna posiadłość, która może stać się własnością gracza. Zarządca Sillmallirion (tak, TEN) pomoże wybudować nowe komnaty, zatrudnić strażników (kilka typów do wyboru) a nawet przyzwie dla nas mieszkańców otchłani. Dodatkowo czeka nas zupełnie nowa przygoda, dzięki której można będzie zwiedzić tajemniczą sferę kieszeniową. Po więcej zapraszam do samej gry.


Zachęcam do przejrzenia stronki na TES NEXUS oraz oficjalnego tematu na forum Bethesdy.

Przy okazji warto wspomnieć o moim innym, mniejszym projekcie, skupiającym się na unikalnej, interaktywnej historii argoniańskiego szamana.

A teraz... czas wracać do pisania.

ARHIZ

niedziela, 18 czerwca 2017

Królewna Sham i rycerz

– Nie lękaj się, niewiasto – zagrzmiał rycerz w złotej zbroi.
– Ale…
– Nie czas na pogaduszki, o pani. W zamku wciąż jest smok.
Źrenice księżniczki Sham rozszerzyły się do granic możliwości, przywodząc na myśl dwie czarne studnie.
– Nie lękaj się, białogłowo! Jam jest przy tobie! – By podkreślić oddanie, młodzian energicznie uderzył mieczem w tarczę.
– Rycerzu…
– Tak, pani mego serca?
Donośny ryk przeniknął przez grube mury, które zdawały się zatrząść w posadach.
– Pani, poczwara nadchodzi! Schowaj się za mną! – Wojownik stanowczo, aczkolwiek delikatnie, chwycił damę za ramię, by odsunąć niewiastę do tyłu.
Nagle zdało się słyszeć cichy dźwięk, niby warknięcie. Coś kryło się w rogu mrocznej komnaty, zaledwie kilka kroków od ostrza wojownika.
Smoczątko wyskoczyło nagle, niczym przyczajony w trawie wąż, i ruszyło wprost na rycerza.
– Czeka cię śmierć, plugawe…
– Zamknij się wreszcie! – krzyknęła Sham, wyszarpując ostrze z rąk wojownika i przebijając jego brzuch na wylot. – Wara od maleństwa!
Ogromny jęzor dorosłego smoka chlapnął znienacka o policzek królewny.
– Teraz, to ty mi się tutaj nie podlizuj. Tyle razy mówiłam, żebyś uprzedzał, jeśli wylatujesz na dłużej.


ARHIZ

wtorek, 13 czerwca 2017

Połamana paproć

Ogień trawił część budynków. Zewsząd dobiegały krzyki dobijanych rannych.
– Generale Śirtashu. – Rosły mężczyzna machnął niedbale ręką na powitanie. – Rok trzy tysiące dziewięćset pięćdziesiąty piąty przejdzie do historii.
– Masz rację, przyjacielu. Jesteśmy pierwszą armią na świecie, która wkracza zwycięsko do jednej z anańskich stolic… Zaraz, patrz! Patrz tam!
Wśród kłębów dymu, na ziemi kuliła się umęczona postać. Anaos klęczał tuż przed paprocią. Połamane pędy rośliny przywodziły na myśl resztki fundamentów zawalonego domu.
Drżące palce Anaosa wbijały się w ziemię tuż przed rośliną. Po żółtawym licu płynęły dwie strugi łez. Postać prężyła się przez chwilę, zaciskając zęby, by ostatecznie zacząć rzewnie zawodzić.
– O bogowie, Śirtashu, widzisz to co ja? Mordujemy, gwałcimy, palimy, a ten płacze nad połamanym krzakiem. Takie rzeczy tylko na ziemi anańskiej!
Generał nie odpowiedział, jedynie uśmiechnął się lekko.
– Słuchaj, Śirtashu. Mieszkałeś w tym kraju wiele lat. Tak z ciekawości, rozumiesz o co chodzi temu Anaosowi?
– Taaa. – Wojownik przymknął oczy. – Bo widzisz, przyjacielu, w krajach anańskich jest wiele dziwnych zasad. Paproć to u nich świętość. Nawet za byle nadepnięcie liścia czekają dotkliwe kary. Połamana paprotka to coś, co nie ma prawa zdarzyć się na ziemi anańskiej. Ten tutaj nie płacze nad chwastem, lecz nad wywróconym do góry nogami porządkiem jego świata.


******


– Dziękuję za przeczytanie fragmentu, panno Wu. Kto ze studentów pokusi się o biologiczną interpretację?
– Panie profesorze!
– Słuchamy, Xing.
– Anaosi rozpoznają się między innymi po pierzastych czułkach, które kształtem są bardzo zbliżone do tamtejszych paproci. Anaos, widząc połamaną roślinę, podświadomie czuł emocje podobne do widoku zabitego rodaka.
– Doskonale! A jaki z tego wniosek, jeśli chodzi o religię tej rasy?
– Jej pochodzenie jest o wiele bardziej związane z biologią niż u ludzi.


ARHIZ

wtorek, 6 czerwca 2017

Worms W.M.D: Airship



I ostatni, w najbliższym czasie, concept art do Worms: W.M.D. W najnowszej odsłonie robaków po raz pierwszy zagościły wszelkiej maści bojowe wehikuły... grzechem byłoby tego nie wykorzystać.

Oto sterowiec... kolejny krok należy do Team17. ;)

Link do Deviantart.
Link do Steam.

ARHIZ

wtorek, 23 maja 2017

Worms W.M.D: The Cockroach



Ostatnia odsłona serii Worms (a zwłaszcza zmiana postawy Team17), zainspirowała mnie do odkurzenia starego pomysłu na nową broń (jeszcze z czasów Worms Armageddon).
Przed wami karaczan!

Link do Deviantart.
Link do Steam.

ARHIZ

czwartek, 18 maja 2017

Worms W.M.D: Culture Pack


Tym razem nie tekst, a obrazek. Wariacja na temat czapeczek z najnowszej części Wormsów. Nie zabrakło oczywiście nakryć anańskich. ;)

Link do Deviantart.
Link do Steam.

ARHIZ

piątek, 5 maja 2017

Druga Połowa

Otwieram oczy.
Coś jest nie tak…
Środek nocy. Siadam na łóżku, czując, jak uczucie senności staje się jedynie wspomnieniem.
Fala bólu przeszywa moją prawą dłoń, która pali, jakby co najmniej spotkała się z żywym ogniem.
Zaciskając zęby, spoglądam na rękę i widzę… jej kolor. Ból ustaje.
Barwa jest doskonale zauważalna nawet o tej porze, w ciemnościach. Nieskalana biel kontrastuje z resztą mojego ciała, z pościelą, ze ścianami, z tym, co jest za oknem. Z całą czarną połową królestwa.
Serce zaczyna mocniej bić.
– Czy oni już wiedzą? – mówię sam do siebie, jednak to tylko potęguje niepokój.
Słyszę pukanie, właściwie walenie w drzwi. Cholera, mogłem nie zadawać tego pytania.
– Otwierać! Królewska straż! – ryczy ochrypły głos, który przywodzi na myśl bardziej wściekłego pijaczynę niż przedstawiciela Korony.
Zrywam się na równe nogi. Nim dobiegam do drzwi, te wylatują z futryny.
Łomot. Wchodzi cała trójka, nie czekając nawet, aż opadnie kurz. Jeden z nich bezceremonialnie chwyta mnie za rękę, niemalże ją wykręcając. Przez chwilę ogląda znamię, po czym odrzuca ze wstrętem dłoń.
– Przemieniony. – Słyszę ciche warknięcie.
Nie da się ukryć, jestem nim. Biel mojej ręki, barwa kontrastująca ze wszystkim, od strażników począwszy, na drzewach za oknem skończywszy, stanowi niezbity dowód.
– Piętnaście minut na zebranie rzeczy osobistych. – Dźwięczy mi w uszach beznamiętnie wypowiedziana formułka.
W panice rozglądam się po pokoju, zakładając w międzyczasie, także kontrastujące z dłonią, spodnie. Nie mam pojęcia, co chcę i powinienem zabrać. Gdy ruszam w stronę łazienki po szczoteczkę, jeden z przybyszy zagradza mi z triumfalnym uśmieszkiem drogę, prezentując zdrowe, czarne jak noc uzębienie.
Zrezygnowany zarzucam na siebie płaszcz i chowam do kieszeni portfel. Nim kończę zakładać pierwszy but, strażnicy dają mi do zrozumienia, że według ich jedynego słusznego pomiaru czasu, piętnaście minut minęło.
Gdy tylko zawiązuję sznurówki, jeden ze strażników niesubtelnie chwyta mnie za ramię i równie nieelegancko wyprowadza z mieszkania. Czuję, jak twarde niczym stal paluchy wbijają się w moje ciało. Napinam mięśnie, jakby w odpowiedzi – to jedyny wyraz buntu, na jaki mogę sobie w tej chwili pozwolić.
Przed wyjściem czeka już na nas powietrzny powóz. Gdy tylko wsiadam do środka, a właściwie zostaję wrzucony, od razu uruchamiają się mechaniczne skrzydła. Siedzę skurczony pomiędzy dwoma zakutymi w czarną stal strażnikami.
– No, mości królewno – rzecze trzeci, pełniący teraz rolę pilota – czas na wycieczkę do Czarno-białego Pałacu.
Lecimy coraz szybciej, coraz wyżej. Pomimo barczystej „obstawy”, okna są na tyle duże, że mogę spokojnie obserwować rozciągającą się pod nami czarną stronę królestwa, gdzie zapewne każdy praworządny obywatel smacznie śpi. Może z wyjątkiem tych, którzy akurat obudzili się ze znamieniem, ich uczciwość jest przecież bez znaczenia.
– Co teraz ze mną będzie? – pytam niepewnym tonem.
– Ślub, królewno, ślub – odpowiada pilot.
Reszta wtóruje mu głośnym, lecz podejrzanie krótkim rechotem. Zupełnie, jakby tak naprawdę nikomu nie było do śmiechu.
– Jedyną osobą w tym kraju, która ma prawo posiadać oba kolory, jest król – dodaje zakuty łeb po prawej stronie, obracając nieznacznie głowę… lub cokolwiek, co znajduje się pod tą grubą warstwą czarnej stali.
Przed oczami staje mi sytuacja sprzed dziesięciu lat. Dawne wspomnienie nabiera wyrazu, mam wrażenie, jakbym ledwo wczoraj obserwował z okna, jak straż wyprowadza mojego sąsiada, Darkclocka spod czwórki. Później ludzie gadali, że został Przemienionym. Nie wiem, ile w tym było prawdy, ale jednego jestem pewien: nigdy później go nie widziałem.
Lądujemy. Wehikuł cicho opada na ziemię. Spodziewałem się jakiegoś szarpnięcia, czegokolwiek, co zwiastowałoby koniec podróży. Tymczasem osiedliśmy lekko niczym piórko. W innych okolicznościach byłbym zachwycony tą, bądź co bądź, pierwszą w życiu przejażdżką powietrznym powozem.
Wychodzimy. Dopiero teraz dostrzegam granicę mrocznej połowy królestwa. Widzę przed sobą idealnie równą, ciągnącą się aż po horyzont świetlistą linię, za którą rozpościera się rażąca w oczy biała część państwa. Biała zupełnie jak moja dłoń.
Prawica strażnika znów zniewala moje ramię choć tym razem nieco delikatniej. Chyba wszyscy czujemy się dość nieswojo, idąc tuż obok morza bieli. Obok krainy, w której żaden z nas nie chciałby się znaleźć.
Wchodzimy na długą, brukowaną drogę. Granica obu części państwa biegnie dokładnie pośrodku, toteż prawa połowa traktu jest barwy mleka, lewa zaś połyskuje ebonitem. Na końcu widnieje królewski pałac, idealnie symetryczny. Jedna strona oślepia bielą, druga zdaje się ledwo widoczna na tle nocy.
Idziemy w milczeniu, aż w końcu stajemy tuż przed czarno-białymi wrotami.
– Jest wasz – rzuca od niechcenia pilot, klepiąc mnie na odchodne w plecy.
– Pójdziecie za mną, Arisie Darkcloud – zagrzmieli jednocześnie obaj odźwierni, jeden jasny, drugi ciemny, każdy stojący po odpowiedniej stronie.
Wrota otwierają się z łoskotem. Idę po dwukolorowym dywanie, mijając rzędy zdobionych kolumn. Marmurowych po prawej, ze skały wulkanicznej po lewej. Coś mi mówi, że lepiej nie oglądać się za siebie i grzecznie podążać jedyną słuszną drogą, ku tronowi.
– Wyjść! – zagrzmiał donośny, lecz na tyle delikatny głos, że mógłby także uchodzić za żeński.
Odruchowo zatrzymuję się, rozmyślając, czy mnie także nie obejmuje rozkaz władcy.
– A ty podejdź bliżej, Przemieniony – dodaje król o wiele łagodniejszym tonem, rozwiewając moje wątpliwości.
Zastanawiam się, dlaczego właściwie w opowieściach władca mówi zazwyczaj basem, skoro rzeczywista barwa jego głosu jest inna. Skupienie się na sprawach tego typu mnie uspokaja. Gdy już mam wrażenie, że w mej duszy pojawia się cień komfortu, słyszę donośny trzask zamykanych drzwi i uświadamiam sobie, że jestem sam na sam najważniejszą osobą w państwie.
Podchodzę niepewnie, starając się wyczuć, co dokładnie znaczy „bliżej”. Nie mogę oderwać spojrzenia od majestatu jego wysokości, który, podobnie jak tron, jest w połowie jasny niczym świeże mleko, co niezwykle kontrastuje z ciemniejszą stroną, przywodzącą na myśl bazalt.
– Wa… – urywam, zdając sobie sprawę, że to raczej władca powinien rozpocząć rozmowę. Ten jednak zachęca mnie gestem, uśmiechając się lekko. Dostrzegam dwukolorowy rząd zębów.
– Wa-wasza wysokość, jestem Prze-przemieniony… – wydukałem.
– Zauważyliśmy. – Król sprawia wrażenie lekko rozbawionego. – Nie, nie zostaniesz stracony – dodał, uprzedzając pytanie, które od początku próbowałem zadać.
Biała ręka monarchy przywołuje mnie gestem, jeszcze bliżej, podczas gdy czarna majestatycznie gładzi dwubarwną brodę. Kiedy dzieli nas już ledwie długość strzały, dostrzegam, że ciało króla jest lekko prześwitujące.
– Nie obawiaj się. – Władca pochyla się w moją stronę, mówi teraz niemal szeptem. – Celowo rozpuściliśmy plotkę o rzekomych egzekucjach Przemienionych, by umożliwić im wykonywanie swojego zadania. A teraz słuchaj uważnie: od ciebie zależą losy Korony i całego kraju. Pójdziesz na białą stronę królestwa i tam spotkasz się ze swoim odpowiednikiem. Później wszystko stanie się dla ciebie jasne. Przyszłość tych ziem leży w twoich rękach.
Mam wrażenie, jakbym dostał czymś gumowym w głowę. Chcę zadać pytanie, dowiedzieć się o co chodzi, jednak język odmawia posłuszeństwa.
Czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Obracam się. Widzę zakapturzoną postać w długiej szacie, całą białą. Czarownik wyciąga wahadełko. Moje oczy, wbrew woli, wodzą za malutkim medalionem koloru śniegu. Obraz staje się coraz bardziej rozmyty. Pozostaje tylko czysta, nieskalana biel.


******


Otwieram oczy. Odruchowo mrużę powieki, broniąc się przed wszędobylską jasnością, która wdziera się aż do wnętrza czaszki. Moje ciało, choć czarne, zdaje się teraz świecić… z wyjątkiem jednej z dłoni, oczywiście.
Siadam na łóżku, powoli pojmując, że jednak nie śnię. Że faktycznie spotkałem króla, który bez słowa wyjaśnienia wysłał mnie do białej części kraju, bym, niczym w kiepskiej książce, ratował świat. Problem w tym, że to dzieje się naprawdę.
Wstaję, czując, jak oczy powoli przyzwyczajają się do wszechobecnej jasności. Czuję lęk, niepokój, a moja kuriozalna „misja” w żadnym razie nie pomaga.
Po dłuższym namyśle podejmuję ryzyko i otwieram drzwi.
Kręte schody wiodą mnie wprost na dół. Przytrzymuję się poręczy, z trudem lokalizując w morzu bieli poszczególne elementy zejścia. Trafiam w końcu do dość obszernej izby, która przypomina karczmę. Niepokoi mnie żarzące się w samym środku palenisko, tylko Biały mógł wpaść na tak nieodpowiedzialny pomysł.
– Witam czarnego gościa – dobiega do mnie głos barmana. Chyba.
Niemrawo podchodzę do lady, mijając po drodze kilku zaciekawionych bywalców. Bogowie, oni wszyscy wyglądają identycznie.
– Nie wiem, kim jesteś, Czarny, ale wczoraj było tutaj kilku ważniaków od króla. – Całe szczęście, że chociaż gospodarz wyróżniał się imponującymi wąsami. – Nie chcę żadnych kłopotów, obcy. Zabierz, co potrzebujesz i wynoś się, nim sprowadzisz na nas problemy.
W żołnierskich słowach proszę o jadło na drogę. Przypuszczam, że moja karta przetargowa „ratuję świat” niezbyt poprawiłaby przychylność karczmarza, toteż postanawiam zachować ją na inną okazję.
Chcę zbierać się do drogi, nie mając oczywiście pojęcia, dokąd zmierzam.
Łoskot otwierających się drzwi.
Stojący w nich dryblas wyprostował się nagle, zupełnie jakby dostał nożem w plecy. Coś mi mówi, że stało się to dokładnie wtedy, gdy mnie spostrzegł. Nie chcę, by Coś mówiło do mnie więcej.
– Co do… A ty czego tu szukasz? – Na parszywej gębie przybysza gości równie zacny uśmieszek.
– Zostaw go, to człowiek króla. – W tym momencie zaczynam darzyć barmana sympatią.
Wielkolud wchodzi powoli do izby, tuż za nim pojawiają się jeszcze trzy draby, zapewne przyboczni.
– Ty, barman! Chyba zapomniałeś, kto jest królem tej dzielnicy. – Faceta aż nosi.
Trafiłem do jakiejś speluny będącej terytorium lokalnego władcy przedmieścia. Cudownie.
– Hagni, wszyscy nie chcemy kłopotów. – Głos barmana staje się coraz mniej opanowany. – Przysłała go Korona, rozumiesz? Daj mu spokój.
Nie rozumie.
Dryblas wykonuje niezrozumiały gest. Chwilę później jego towarzysze stoją już przy szybach. Powietrze wypełnia dźwięk tłuczonego szkła. Typy radośnie wymachują kijami, rozkoszując się sensem życia, pomimo że po oknach zostały już tylko potłuczone szkła. Jeden, zapewne dla podkreślenia wagi dokonanego dzieła, uderza dodatkowo z impetem w blat.
Herszt bandy długim susem przeskakuje palenisko, by w mgnieniu oka znaleźć się tuż przede mną. Jest bardzo szybki, jak na kogoś o takich rozmiarach. Zbyt szybki.
– Czyżbyś zapomniał, komu płacisz za ochronę? Co, wąsalu? – Pomimo że Hagni mówi do barmana, cały czas wpatruje się we mnie. – Więc lepiej się nie wtrącaj, to może się zastanowię jeszcze nad kwestią obniżenia, heh, podatku.
Co tam król, to lokalni bandyci rządzą w mieście.
Wkładam białą rękę do kieszeni, próbując nie komplikować dodatkowo sytuacji.
– No dobra, czarny przyjacielu. – Biali nie są jednak tacy sami. Dowodem niech będzie paskudna gęba Hagniego. – Może pokażesz nam, jak skaczesz przez palenisko? To taki nasz zwyczaj na mieście. Słyszałem, że wy, Czarni, jesteście tchórze.
– Jesteśmy po prostu ostrożni – odpowiadam, starając się zapanować nad głosem. Czuję, że się pogrążam.
– Jesteśmy po prostu ostrożni – odpowiada tamten, parodiując mój sposób mówienia. Odpowiada mu salwa śmiechu, co gorsza, także spośród pozostałych bywalców. Wspaniale.
– Tchórze! – Na twarzy dryblasa maluje się coś pomiędzy radością a gniewem. – Wy, Czarni, chowacie się tylko po kątach. Się wcale nie znacie na odwadze. Tylko gadacie na nas, Białych. Myślisz, że nie wiem, że patrzysz na nas z góry? Że każdy jasnoskóry jest dla ciebie debilem?
Hagni zbliża się, prezentując połyskujący w świetle paleniska długi nóż.
– Myślisz, że nie wiem co se myślisz? O nas wszystkich? – Czuję na policzku zimno stali. Zbir przejeżdża powoli tępą stroną ostrza w dół twarzy, pozorując na koniec poderżnięcie gardła.
– Skacz! – Wskazuje nożem na palenisko. Czuję ulgę, że nie mam już brzytwy przy twarzy.
Spoglądam na kamienny prostokąt, w obrębie którego dziko tańczą płomienie. Nie mam szans.
Huk.
Wszędzie biały dym. Nic nie widzę.
Czuję, jak opary wdzierają się do dróg oddechowych. Duszę się.
Coś zamajaczyło, jakiś kształt. Długowłosa istota, niewiele ciemniejsza niż wszechobecne opary. Coś trzyma w ręku, tkanina?
Odbieram czym prędzej materiał i, starając się wyprzedzić kolejny wdech, przykładam do ust. Nie wiem co to jest, ale działa zadziwiająco dobrze. Choć nadal czuję pieczenie, oddech nie stanowi już sadystycznego wyzwania.
– Za mną, szybko. – Głos niewiasty wydaje się dziwnie znajomy. Delikatna dłoń chwyta stanowczo moją rękę. Kobieta rusza w górę schodów, ciągnąc mnie z siłą o wiele większą, niż bym się spodziewał. Ledwo jestem w stanie dotrzymać kroku mojej, mam nadzieję, wybawicielce.
– Ty! Już nie żyjesz, Czarny! – Hagni nie zamierza odpuścić.
Biegniemy w górę krętymi schodami. Pod nami rozlega się tupot. Wygląda na to, że moi nowi przyjaciele już się stęsknili.
– Na trzy skaczemy.
Patrzę pytająco na długowłosą, łudząc się, że nie mówi o dużym, widniejącym przed nami oknie.
– Razdwatrzy! – Silne pchnięcie i jestem na zewnątrz.
Drugie piętro, złamani…
Szelest. Pył.
Gdzie ja jestem? To stóg siana!
Wiotka dłoń ponownie wbija mi w rękę drobne palce. Potykam się nieporadnie, kiedy niewiasta znów zmusza mnie do biegu.
– Już niedaleko. – Rzuca mi krótkie spojrzenie i wskazuje na latający powóz.
Wsiadamy. Dziewczyna wciska kilka przycisków. Po chwili stalowe skrzydła zaczynają się poruszać. Wehikuł ostro rusza w górę.
– Widzę, że nieźle to sobie obmyśliłaś – przyznaję z aprobatą.
– Improwizowałam. – Długowłosa posyła mi nerwowy uśmiech, po czym skupia się na kontrolce.
– Ale powóz przygotowałaś?
– Co? Nie, tym przyleciał tamten duży.
– Ale potrafisz tym latać?
– Pierwszy raz oglądam to od wewnątrz…
– Aha…
Rozmowę przerywa mocne szarpnięcie, zupełnie jakby pani pilot niedowierzała, że w pełni uznaję jej brak kompetencji. Wehikuł przechyla się coraz bardziej na bok. Przez okno widzę niepokojąco szybko zbliżającą się ziemię.
– Zrób coś! – krzyczę, chyba tylko dla rozładowania emocji.
– Przecież próbuję!
Nieznajoma zaciska zęby. Na jej kredową twarz opadają niesforne kosmyki mlecznobiałych włosów. Wygląda przeuroczo… Na czym ja się skupiam!? Rozbijemy się!
Kolejny wstrząs.
Chyba zahaczyliśmy o drzewo. Mam wrażenie, że straciliśmy jedno z lewych skrzydeł. Maszyna z każdą chwilą gwałtownie zniża lot. Na twarzy mojej wybawicielki maluje się coś na pograniczu manii i skupienia.
Spadamy.
Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła, a i żołądek nie odpuszcza. Ziemia jest coraz bliżej.
Już po nas!
Białowłosa z głośnym stęknięciem pociąga drążek do siebie, podrywając na chwilę latający powóz.
Trzask łamanych skrzydeł. Kadłub uderza w ziemię. Chwilę później maszyna przewraca się na bok.
Leżę wśród białych loków, czując, jak całe ciało przeszywa gorący ból, zupełnie jakby ktoś wlał mi do kręgosłupa wrzątek. Głowa również daje się we znaki, ale chyba jednak nic mi nie jest. Inaczej nie skupiałbym się tak bardzo… na niej.
Jestem tuż przy pergaminowej twarzy. Słyszę nerwowy, urywany oddech.
– Wszy-wszystko w porządku? – pytam niemrawo, próbując przyjąć mniej nachalną pozycję. Niestety ułożenie kadłuba skutecznie mi to uniemożliwia.
Nieporadnie podpieram się rękoma. Moja głowa jest teraz kilkanaście cali nad jej trójkątną buzią. Dłonie opieram tuż obok policzków wybawicielki. Moja czarna ręka wygląda tak nienaturalnie przy jej mlecznobiałej skórze.
Spoglądam na drugą rękę, mającą identyczną barwę co gładkie lico kobiety. A już niemal zapomniałem, że jestem Przemienionym.
Niewiasta powoli otwiera oczy. Długie rzęsy odbijają się w białej tęczówce, przywodząc na myśl gwiazdę. Gdy wpatruję się w głębiej, dostrzegam swoje, ciemne niczym węgiel, odbicie.
Dziewczyna powoli otwiera usta. Jasne wargi delikatnie drgają. Czuję, jak nasze serca zaczynają bić coraz szybciej.
– Długo jeszcze będziesz na mnie leżał i się gapił, zboku!?


******


Siedzimy nad niewielkim, malowniczym jeziorkiem. Rozbity wehikuł idealnie wpasowuje się w krajobraz, dodając szumiącym drzewom szczyptę niebanalności.
Opieram dłonie o powalony konar i wpatruję się w taflę oczka. Zastanawiam się, jak Biali odróżniają zwykłą wodę od, powiedzmy, mleka.
– Musisz uchodzić w swojej krainie za niezwykle bystrego. – Dziewczyna patrzy na mnie, poprawiając grzywkę.
– Emmm, cóż, my Czarni słyniemy nie tylko z rozwagi, ale także ze spostrzegawczości – odpowiadam niepewnie. Coś mi mówi, że to nie był komplement, a ja nauczyłem się już, że kiedy Coś coś mówi, to Czegoś warto słuchać.
Nieznajoma poprawia grzywkę jeszcze raz, i jeszcze raz. Nie zwracam na to większej uwagi, wpatrując się w niesamowite oczy i pełne usta. Oblizała się?
Nagle na mojej twarzy ląduje jej dłoń.
Czarna! Jej dłoń!
– Bogowie!
Odskakuję jak oparzony.
– Ty… Ty jesteś… Jak ja!
Dziewczyna przewraca oczami.
– Kiedy zauważyłaś? – Próbuję brzmieć możliwie inteligentnie.
– Spałam w pokoju nad tobą, kiedy obudził mnie hałas. Zobaczyłam ludzi króla, nadwornego maga i jakiś pakunek. Poczekałam aż pójdą, grzech byłoby nie sprawdzić.
– Pakunek, powiadasz?
– Wyglądało na to, że królewskim zależało na braku zamieszania. Zakradłam się, gdy tylko opuścili twój pokój. Słyszałam też, jak odbyli z barmanem krótką, lecz treściwą rozmowę.
– Zaraz… Weszłaś tuż po tym, jak wyszedł czarownik? Nie obawiałaś się pułapek? Ani tego, że ktoś może wrócić?
– Och, wy Czarni naprawdę jesteście tacy tchórzliwi, jak mówią.
– Och, o waszej lekkomyślności też raczej nie zmyślają. – Kończę z wymuszonym uśmiechem. – Oczywiście są wyjątki – dodaję. W końcu nie chcę jej podpaść.
– Lizus.
Znów poprawia grzywkę. Jej czarna dłoń wygląda zupełnie, jakbyśmy…
– Też ci to chodzi po głowie? – Dziewczyna uroczo przechyla głowę. – Zupełnie, jakbyśmy zamienili się tymi rękami. – Porusza lekko palcami.
– Sugerujesz, że jesteśmy swoimi odpowiednikami?
– A masz jakieś wątpliwości, bystrzaku?
– A płeć?
– Ponoć czarnoskórzy mają analityczne umysły. – Przypominające krople wielkie oczy stają się teraz małymi szparkami. Faktycznie, dziewczyna ma rację. W końcu odmienna płeć również świadczy o przeciwieństwie.
– Jak cię zwą, moje mroczne alter-ego? – Puszcza do mnie oczko. Podoba mi się to przezwisko.
– Aris Darkcloud. – Próbuję brzmieć nonszalancko. Chichot dziewczyny sugeruje, że niezbyt mi się udaje. Jej białe zęby wyglądają tak nienaturalnie.
– Sira Thundersky.
Delikatnie ściskam czarną jak noc dłoń. Oboje wpatrujemy się w swoje ręce. Mam wrażenie, że część mojego ciała należy do kogoś innego. Czuję się naprawdę dziwnie.
– Jak było z tobą? – pytam.
– Po tym, jak zostałam Przemienioną? – odpowiada tonem właściwym dla opisu codziennych czynności. – Normalnie. Obudziłam się rano i poczułam, że jestem inna, nastąpiła zmiana. Udałam się więc, zgodnie z tradycją, na poszukiwanie swojego odpowiednika. Coś sprawiło, że pojawiłam się właśnie w Tej karczmie, właśnie w Tym czasie. Cudowne, nieprawdaż?
Moja szczęka lekko opada. Próbuję odpowiedzieć, jednak język odmawia posłuszeństwa.
– Co z tobą? Chyba nie chcesz powiedzieć, że u was, Czarnych, trzeba siłą wywlekać z łóżek, po czym sam król rozkazuje wam szukać swego odbicia z drugiej części kraju?
Zapada niezręczna cisza.
– Ale dostałaś misję od króla? – pytam niepewnie.
– Od kogo!? A co, musimy ratować świat?
Patrzę w dół, czując, jak czubki butów stają się dla mnie czymś na kształt azylu.
Sira uspokaja się.
– Słuchaj, chcesz powiedzieć, że król kazał ci ratować świat? – Jej ton zdaje się być kunsztowną mieszanką rozbawienia i ciekawości.
– Powiedzieli mi, że ode mnie zależą losy kraju i Korony oraz, że mam cię odnaleźć…
– Aha, czyli ja mam być tą przygłupią, słodką pomocnicą głównego bohatera? Mogę ci się rzucić na szyję?
W mojej głowie szybko powstaje odpowiedni scenariusz. Szczerze mówiąc, nie obraziłbym się.
Nagłe uderzenie w czoło.
– Aua!
– Co ci się w tym łbie kotłuje, co? Zbok!
– No dobra. – Już nawet nie próbuję brzmieć nonszalancko, tym bardziej inteligentnie. – A co mówi ta wasza tradycja? Po co szukacie swojego odpowiednika?
– Jak po co? – Rozbawiony ton perłookiej przyjął teraz barwę szczerego zdziwienia. Chociaż coś. – No przecież tego nikt nie wie. O to w tym wszystkim chodzi, żeby podążać w nieznane, przyjmować to, co zgotuje nam los.
– Ach tak…
Czegokolwiek nie mówić o słabych książkach na temat ratowania świata, tam jednak bohaterowie zawsze wiedzą, przynajmniej z grubsza, co powinni zrobić. Może zatem nasza opowieść nie jest taka zła?
Dziewczyna wiesza się na moim ramieniu.
– Zatem co teraz, mój bohaterze? – Modulowany ton nie pozostawia wątpliwości, że mam do czynienia z sarkazmem. Mimo wszystko jest mi przyjemnie. Uśmiecham się.
– Zbok! Zbok i fetysz! – Na twarzy dziewczyny gości sztuczne oburzenie.
– Mówi się: fetyszysta. Fetysz to przedmiot – poprawiam.
– No niech ci będzie, w końcu sam najlepiej wiesz, co tam po nocach robisz.


Zrywa się dziwny, gwałtowny wiatr.
– Coś mi mówi…
– Że powinniśmy się stąd wynosić.
Dostrzegam ruch po drugiej stronie jeziora. Biały, wydłużony kształt, niczym pionowa kreseczka. Po kilkunastu oddechach przestaję się łudzić – to zbliża się, leci nad wodą wprost na nas.
– Sira? – Mam złe przeczucie.
– Tak? – Dziewczyna nie odrywa wzroku od tajemniczego obiektu.
– Czy też czasem tak masz, że słyszysz w środku głowy taki wewnętrzny głos. Że Coś ci… coś mówi i później to się dzieje?
– Taak. – Słyszę wahanie w jej głosie, ale uznaję to za potwierdzenie.
– Bo Coś mi mówi, że to…
– Wieża. – Sira dokańcza zrezygnowany tonem. – Na bogów, Wieża! Musimy się schować!
Podskakuję jak poparzony. Rzeczywiście, wpatrujemy się w nadlatującą Figurę zamiast działać.
Rozglądamy się pośpiesznie. Potrzebujemy schronienia. Czegoś, co nie przyciągnie uwagi Wieży. Wehikuł odpada, jest nowym elementem otoczenia. Szukam jakiegoś kamienia, kłody, gałęzi, czegokolwiek. Wszechobecna biel nie pomaga.
Tymczasem Wieża jest już doskonale widoczna. Biała Figura, wyglądająca niczym jej malutki odpowiednik z gry wojennej, sunie majestatycznie nad wodą, zachowując idealny pion. Dumnej wędrówce towarzyszy jedynie szum rozchodzących się pod ustrojstwem fal.
Jest las, ale zbyt daleko. Z drugiej strony łąka – samobójstwo.
Białowłosa łapie mnie za rękę, po czym przywieramy do drzewa.
– To szaleństwo! – Co ona sobie myśli, że Wieża przeleci ot tak obok drzewa?
– Ona porusza się tylko w prostych liniach.
Zrozumiałem.
Ustawiliśmy się tak, by drzewo oddzielało nas od jeziora. Teraz pozostało już tylko czekać, aż Figura będzie nas mijać i w odpowiednim czasie przesunąć się dookoła pokrytej korą osłony, by pozostać niezauważonym.
– Skąd wiemy, z której strony będzie mijać drzewo? – Słyszę, że szum wody jest coraz głośniejszy.
– A skąd niby mam to wiedzieć? Improwizuję…
Cudownie.
Swoją drogą, skoro w czarnej połowie królestwa wieże stanowią zagrożenie, dlaczego tutaj nie są malutkie i potulne? Do kitu z takimi przeciwieństwami.
Ustrojstwo jest coraz bliżej, czuję to. Czuję też, bijące coraz szybciej, serce dziewczyny. Zaczynam stresować się jeszcze bardziej.
Bazowe prawdopodobieństwo wynosi 1:2, ale jeśli Figura leci nie do końca prostopadle… Do tego trzeba uwzględnić krzywizny drze…
Mocne szarpnięcie Siry. Zaczynam się już przyzwyczajać.
Czuję, jak chropowata, zimna kora nieprzyjemnie kole w plecy. Tuż przed sobą mam przylgniętą białowłosą, której twarz znajduje się kilka cali przed moją. Jej palce chyba wbiły się w drzewo, tuż przy moich ramionach. W innych okoliczn…
Zza pleców dobiega miarowe buczenie, co chwila rosnące i opadające. Wieża jest po drugiej stronie drzewa, zatrzymała się.
Analizuje.
Czuję się, jakbym zesztywniał. Perłooka towarzyszka również zdaje się jak z kamienia. Nawet oddychać przestała, czuję to doskonale po jej wydatny…
Natężenie dźwięku zmienia się. Wieża powoli mija drzewo, a następnie zaczyna poruszać się prostopadle w bok. Wygląda na to, że próbuje je „okrążyć”. Pozostaje nam przesuwać się tak, by nie zostać zauważonym.
Przywarci do pnia przemieszczamy się w ślimaczym tempie. Nie możemy być zbyt szybcy ani zbyt wolni, z tej odległości zostaniemy od razu dostrzeżeni, a ta Figura ma oczy dookoła… Baszty. Kwadratura zataczanego przez wieżę „koła” nie pomaga.
Każda chwila zdaje się rozwleczona niczym godzina, nie wiem ile czasu upłynęło.
Okrążyliśmy już drzewo do połowy. Wieża coś wyczuła, nie widzi nas, ale podejrzewa naszą obecność.
Za Sirą dostrzegam jakieś kształty. Zaraz, to latające wozy! Kilkanaście kroków od nas.
– Królewskie powozy, za tobą – szepczę białowłosej do ucha, możliwie najciszej.
Całe moje ciało przeszywa narastający pisk.
Wieża. Zostaliśmy wykryci.
Biegniemy ile sił w nogach. Wehikuły się naprawdę niedaleko. Nikt prócz urzędników lub samego króla, nie ryzykowałby tak bardzo. Nie w przypadku Wieży. Tylko im jest posłuszna.
Staram się przebierać nogami najszybciej jak potrafię. Kątem oka dostrzegam, że Figura wyleciała już zza drzewa i teraz kieruje się prosto na nas.
Sira wyprzedza mnie, podaje rękę. Staram się podążać za nią, jest naprawdę szybka! Nie daję rady.
Biegniemy po przekątnej, wymuszając na Wieży „schodkowaty” ruch. Jednak pomimo tego dzieli nas coraz mniejsza odległość. Nie zdążymy.
Źródła mocy trzech wehikułów jednocześnie wprawiają w zsynchronizowany ruch rzędy skrzydeł.
– Cholera! Oni odlatują!
Dwa latające wozy wystrzeliły w górę, jednak trzeci unosi się tuż nad ziemią. Kieruje się w naszą stronę.
Za plecami narasta pisk Wieży. Czuję, że znajdujemy się już w jej zasięgu.
Ciało zaczyna drętwieć, tracę czucie w palcach. Próbuję trzymać Sirę za rękę, ale kończyna odmawia posłuszeństwa.
Czuję wiatr skrzydeł wehikułu. Tak blisko.
Upadam, świat zaczyna wirować. Widzę białą ścianę. Zaraz, to sufit wehikułu!
Wygląda na to, że białowłosa wciągnęła mnie w ostatniej chwili. Oboje leżymy w dziwacznych pozycjach na tylnym siedzeniu. Po tak bliskim spotkaniu z Wieżą, zapewne nie zmieni się to w ciągu najbliższych godzin. Czuję jak paraliż pochłania coraz to nowe obszary ciała. Przez cały czas kontroluję oddech, mam nadzieję, że tak głęboko moc Figury nie sięgnęła.
Najważniejsze, że jesteśmy uratowani. Bezpieczni, w rządowym wehikule.
W końcu dowiem się, na czym polega ta moja wielka „misja”.
Ktoś obraca moją głowę. Nic nie czuję, nie mogę się też ruszać. Jedynie rejestrować obraz. Oby to była jakaś ładna pani urzędnik.
– Heh. I kogo my tu mamy? – Umięśnione ręce kierują mnie w taki sposób, bym patrzył prosto w oczy rozmówcy.
Moją jedyną reakcją jest teraz otwarcie oczu, do granic możliwości. Tuż naprzeciw mej twarzy promienieje uśmiech ogromnego Hagniego, dobrze mi znanego karczmowego króla przedmieścia.


******


Wehikuł, którym lecimy, jest jakiś inny. Zdecydowanie szybszy.
– Masz szczęście, Czarny. – Paskudna gęba Hagniego spogląda na mnie z szyderczym grymasem. W międzyczasie jedna z jego dłoni od niechcenia poklepuje pośladek Siry. Drań!
– Gdyby nie my, gryźlibyście glebę – kontynuuje drab, a ja jakoś nie czuję do niego wdzięczności. – Wieża się nie patyczkuje z nikim, pieprzony stróż prawa.
Hagni przypina mnie powoli do siedzenia, nie spieszy się. Okazuje się, że te tutaj są chyba specjalnie przystosowane do przewożenia gości naszego pokroju. Po kilku chwilach moje ręce i nogi są już elegancko przymocowane żelaznymi obręczami, w pełni gotowe do odzyskania czucia.
To samo robi z Sirą. Widzę tę jego paskudną gębę, sapiącą nad jej śliczną buzią, i czuję, jak cały drżę ze wściekłości, pomimo paraliżu.
– Gotowe. – Na twarzy draba gości triumfalny uśmiech. Takie złożone czynności chyba nie są jego mocną stroną. – Szef chce was widzieć. Po tym, jak daliście drapaka, pogadaliśmy se nieco z barmanem. Nie wiem, o co chodzi z jakimiś nadwornymi magami i groźbami królewskich psów, ale to nie moja działka. Ja mam przyprowadzić was do szefa i tylko to mnie obchodzi.
Wreszcie zamilkł. Taki słowotok, kto by pomyślał. Ciekawe, ile teraz będzie musiał odpoczywać.
Ukradkiem rozglądam się po wnętrzu latającego wozu. Gustowny wystrój, opływowe kształty. Właściwie nawet nie słychać pracy źródła mocy, i do tego ta szybkość. Rządowy gruchot, którym miałem okazję lecieć po czarnej stronie królestwa, to przy tym jakiś żart. Widać „szef” Hagniego opanował kwestie ściągania podatków do mistrzostwa, król mógłby się sporo nauczyć.


******


Dostaję oczopląsu. To takie nienaturalne.
Czarne dywany kontrastują z białymi podłogami i ścianami, świetlisty sufit zdobią mroczne żyrandole. Ciemne meble, jasne narzuty. Kręci mi się w głowie.
Drewniana, zwieńczona kulką laseczka co rusz uderza o lśniący parkiet.
– Witam krajana. Ta gołąbeczka to twój odpowiednik? Świat jest mały, nieprawdaż? – „Szef” zdaje się napawać własnym głosem. Biały, idealnie wyprasowany garnitur nieziemsko kontrastuje z czarną jak noc skórą. Skórą zupełnie jak moja.
– Spisałeś się, Hagni. – Elegant wykonuje niedbały gest, błyskając kunsztownym pierścieniem. – Przelecenie dwunastu mil i powrót bez uszkodzenia mojego wozu było nie lada wyczynem. Rozwijasz się, stajesz się coraz lepszy.
– Heh, dzięki, szefie.
Ironia nie najwyższych lotów, ale wielkolud i tak nie załapał. A może chciał jedynie zadowolić swego pana?
– Ale gdzie moje maniery? Żeby tak zapraszać kogoś takiego jak wy i nawet się nie przedstawić? – „Gospodarz” uchyla teatralnym gestem kapelusza. – Sir Otherthing. Do usług, drodzy goście. – Wskazuje na misternie rzeźbione krzesła. Wzrok Hagniego sprawia, że ani chwilę nie wahamy się, co do spełnienia niewypowiedzianej „prośby”.
Dyskretnie rozglądam się po sali. Oczy już nieco przyzwyczaiły się do feerii barw. Jak ten facet może wytrzymać wśród zmieszanych dwóch kolorów?
Dostrzegam kusznika. Dwóch, trzech. Gdzie indziej majaczy cień halabardy. Wygląda na to, że pilnuje nas więcej ludzi, niż zdawało się na pierwszy rzut oka. Mam nadzieję, że Sira nie będzie tym razem improwizować.
– Zacni przyjaciele. – Teatralny ton tego faceta coraz bardziej działa mi na nerwy. – Zebraliśmy się tu, ponieważ doszły do mnie plotki odnośnie tajnej akcji organizowanej przez samego, miłościwie panującego nam, króla. Dlatego też, jako wzorowy obywatel, poczułem się w obowiązku, by z pomocą mego seneszala Hagniego zaaranżować spotkanie.
Twarz „seneszala” przyjmuje dziwny wyraz. Widać, że biedaka męczy rozterka: wypiąć pierś i przyjąć pochwałę czy może pokornie spuścić głowę w ramach nagany?
– Pozwólcie zatem, że przejdę do rzeczy. – W duchu modlę się, żeby on nie mówił w ten sposób przez cały czas. – Za każdym razem, kiedy udaje mi się zlokalizować takich jak wy, Przemienionych, dowiaduję się, że król wysyła ich z pewną misją. Sęk w tym, że nie wszystkim wam podobnym leży na sercu interes Korony tak bardzo jak mnie, toteż nie zawsze nasza współpraca układa się owocnie. Dlatego też niezwykle raduje mnie fakt, że trafiłem na was, zacni przyjaciele. Tacy wspaniali goście z pewnością podzielą się ze mną wszystkim co wiedzą i nie będę musiał używać żadnej dodatkowej argumentacji. – Długie palce „szefa” powolnym ruchem zawijają i tak już kręcącego się wąsa.
Patrzymy sobie przez moment w oczy. Pomimo że w końcu trafiam na rodaka, jego spojrzenie jest dziwne. Obce.
– Wasza kolej, drodzy goście. – Wreszcie puszcza tego wąsa, znów zaczynam oddychać. – Wydaje mi się, że zasugerowałem wam już dostatecznie, że teraz czas, byście to wy mówili, a ja słuchał.
Sira mocno szturcha mnie w bok. Co to ma znaczyć? Mam mówić? Milczeć?
Kopnięcie. Czyli jednak mówić.
– Sir Otherthingu. – Mój głos brzmi po barwnej przemowie „gospodarza” nie lepiej, niż krakanie starego kruka. – Wiesz wszystko to, co my. Król wysłał nas, jak sam to określił, z misją ratowania kraju. Rozkazano mi znaleźć swojego odpowiednika. Wtedy wszystko miało stać się jasne. Sira towarzyszy mi już od jakiegoś czasu i… nadal nie wiemy, o co chodzi. Całość wygląda na opowieść wyjętą rodem z kiepskiej książki.
Ostatnią uwagę mogłem sobie darować.
„Szef” cmoka z dezaprobatą. Hagni rusza w moją stronę, lecz Sir powstrzymuje go gestem. „Seneszal” wraca na miejsce.
Przełykam ślinę.
– W takim razie pozostaje mi jedynie zachęcić was do czytania nieco am-bit-niej-szej literatury. – Znów zaczyna bawić się wąsem. – Rozumiem więcej, niż wam się wydaje, robaczki. Pytam jeszcze raz: jaki jest cel waszej podróży?
– Powiedziałem wszystko, co wiem.
Sala rozbrzmiewa śmiechem Otherthinga. Dźwięczny głos wypełnia pomieszczenie, odbijając się od ścian i tworząc istną kakofonię. Jednocześnie podwładni „szefa” zdają się reprezentować przeciwny biegun, nieruchomi i milczący niczym posągi.
Zapada nagła cisza.
– Przenosicie coś – szepcze Sir. – A ja chcę to mieć! – dodaje z dzikim wrzaskiem.
Wzdrygam się. Czy on jest zrównoważo… W jakim stopniu on jest szalony?
– Hagni. – Głos „szefa” znów kipi nonszalancją.
Drab szybko podchodzi do tronu i pociąga za jakiś sznurek, którego wcześniej nie zauważyłem. Z sufitu wysuwa się sporej wielkości mapa całego królestwa. Pieczołowicie wykonane rysunki, kunsztowne napisy. Jestem pod wrażeniem.
– Z moich… badań wynika, że wszyscy Przemienieni, prędzej czy później, zmierzają do tego miejsca. – Sir niedbałym gestem wskazuje na małą zatoczkę na południu, leżącą po białej części kraju, ale tuż przy granicy z czarną. – Udało mi się też ustalić, że coś przenosicie. Ale już spieszę z wyjaśnieniami, drodzy goście, wszak wasze pospolite umysły zapewne czują się nieco zdezorientowane. Nie chodzi o jakiś przedmiot, to coś bardziej subtelnego. W tej grocie musi być coś transcendentalnego i tylko wy jesteście w stanie to zdobyć. Zapewne trzeba będzie upuścić nieco krwi czy coś w ten deseń. Poradzicie sobie.
– A co jeśli odmówimy? – słodki głos Siry odbija się echem od czarno-białych ścian.
– Słucham? Odmówimy? – Sir teatralnie nadstawia ucho. – Nie, kochani. W moim planie nie ma nic o odmawianiu. Od teraz pieczę nad wami trzyma Hagni i jego ludzie. Dostaniecie ode mnie latające wozy i pieniądze. Zadbam o was jak należy, moi mili. Zaś mój seneszal będzie dla was sługą i strażnikiem. Od teraz jest do waszej dyspozycji, w ramach wykonywania moich poleceń oczywiście. Nalegam, zacni przyjaciele, niech nikomu nie przyjdzie do głowy mnie zdradzić. Brzydzę się krwią i przemocą… A teraz wybaczcie, szacowni goście, mam mnóstwo spraw na głowie. Nie zawiedźcie mnie.
Nagła ciemność. Czuję, jak brakuje mi powietrza. Zaraz, chyba mam worek na głowie.
Prowadzą nas. Właściwie nie wiem, co z Sirą.
Zmierzam do wyjścia z pałacu. Tak jak wcześniej, nie jest mi dane poznać, jak trafić do sali audiencyjnej.


******


Grota Mudan, tak się zwie.
Stoimy z Sirą tuż przed wejściem do jaskini. Wzdycham ciężko, gdy widzę wschodnią część horyzontu – czarną jak noc kreskę. Moją rodzinną połowę królestwa.
– Idziemy, gołąbeczki. Reszta czeka. – Słyszę za plecami głos Hagniego. Jakoś słabo wziął sobie do serca rozkaz bycia do naszej dyspozycji.
Obracam się. Nie idą z nami?
– Jaskinia nie ma rozwidleń – rzekł jeden z ludzi osiłka, ten od trzymania mapy. – Na końcu znajdziecie ścianę. Tam powinno czekać na was to… To, co macie znaleźć. Jeśli nie wrócicie po dobie, wkraczamy.
– Ale…
– Ruchy, ruchy! Szef nie lubi czekać – przerwał szorstko Hagni, podkreślając ostatnie zdanie kopniakiem.
Odskakuję, zdążyłem już nieco poznać jego maniery.
Wchodzę z Sirą do środka. Zewsząd otaczają nas ciemności, chłód i wilgoć.
Po chwili oczy przyzwyczajają się do mroku. Okazuje się, że jest tu nawet całkiem widno, spodziewałem się kompletnych ciemności.
– To bez sensu – odzywam się, gdy oddalamy na tyle, że tamci nas nie słyszą.
Korytarz przechodzi w dużą salę, całość zdaje się choć częściowo stworzona ludzką ręką.
– No tak, nie mielibyśmy dokąd odejść.
– Tylko dlaczego nie poszli z nami? – pyta Sira.
Do moich uszu dobiega dźwięk. Jakby szelest.
Hałas coraz bardziej przybiera na sile, aż w końcu przeradza się w bzyczenie, zupełnie jakby do jaskini wpadł rój wściekłych owadów.
– Ofiara! – krzyczymy jednocześnie.
„Upuścić trochę krwi”. Wszystko staje się jasne! Ten cały pieprzony Otherthing wierzy, że jeżeli umrzemy rytualną śmiercią, otrzyma… coś. Zapewne sam nie wie co! Jednak chce to mieć za wszelką cenę.
W mgnieniu oka sala wypełnia się drobnymi owadami przypominającymi ćmy. Jedne ciemne, drugie jasne.
Nie ma ucieczki.
Czarne insekty z szybkością błyskawicy obsiadają mnie ze wszystkich stron. Nim do reszty zakrywają mi głowę, dostrzegam uwięzioną przez biały rój Sirę.
Malutkie ząbki wbijają się w skórę. Irytujące łaskotanie przeradza się po chwili w piekący ból, zupełnie, jakbym cały płonął.
Upadam. Zaczynają miotać mną niekontrolowane drgawki.
Wstrzymuję oddech. Czołgam się w stronę dziewczyny, a przynajmniej tam, gdzie była jeszcze kilka chwil temu. Nim skonam, nim oszaleję z bólu, chcę chwycić ją za rękę. Choćbym miał czuć jedynie całun z owadów.
Wodzę dłonią po omacku. Czuję, jak krew spływa po skroniach. Insekty przegryzają się coraz głębiej, mokre są także moje plecy i nogi.
Złapałem!
Czuję dotyk delikatnej dłoni. Chcę coś powiedzieć, ale ćmy z powodzeniem szturmują mój nos i usta.
Moja dłoń uwalnia się. Czuję nadal pieczenie, ale chyba nie ma owadów. O co chodzi?
Instynktownie staram się pochwycić Sirę. Tysiące drobnych żuwaczek wgryzają się coraz głębiej.
Wreszcie czuję w dłoniach jej ramiona, przyciskam mocno. Ból w klatce ustaje. Chyba już wiem o co chodzi.
– Krew! – krzyczę, wypluwając insekty – Czarna krew zabija białe owady i na od…
Moja jama ustna staje się celem zmasowanego ataku. Czuję smak posoki.
To co chcę zrobić jest ohydne, ale nie mam wyboru.
Przytulam Sirę i całuję mocno, udając, że moje usta nie kryją dziesiątek insektów.
Całe moje ciało przeszywa mocny dreszcz. Owady w mojej buzi zniknęły, a właściwie zmieniły się w jakby… cukier puder?
Całuję ją, wodząc zakrwawionymi dłoniami po ciele i zrywając pozostałości ubrań. Jej krew koi moje rany, niszcząc jednocześnie krwiożercze ćmy. Wygląda na to, że moja wykazuje analogiczne działanie.
Leżymy nadzy w wielkiej jaskini, wśród czarno-białego pudru.
– Skąd wiedziałeś, że nasza krew ma takie właściwości? – Słodki głos perłookiej odbija się delikatnym echem.
– Improwizowałem…
Delikatnie gładzę jej policzek, potem schodzę niżej.
Rzuca się na mnie.
– Czy-czy na pewno powinniśmy? – dukam – W końcu to jakby kazirodztwo…
Kładzie mi palec na usta.
– Potraktuj to jako wieczorną chwilę dla siebie.
Czuję jej ciepło, jej oddech. Mam wrażenie, że bicie naszych serc wygrywa tę samą melodię. Niczym dwie ciecze, czarna i biała, wirujemy i stajemy się jednym.


******


Otwieram oczy. Gdzie ja jestem?
Widzę pałac czarno-białego króla. Spoglądam na dłonie, jedną ciemną, drugą jasną. Król miał rację, wszystko stało się zrozumiałe.
– Wasza wysokość? – podchodzi do mnie jakiś urzędnik, świetlisty. Obok stoi jego mroczny odpowiednik.
– Cieszymy się, że znów czujcie się dobrze – dodaje drugi – ostatnio wyglądaliście dość… niewyraźnie.
Słowa dygnitarza przywodzą mi na myśl króla, kiedy to widziałem go siedzącego dumnie na tronie. Miałem… Miałam? Miałom? Później się nad tym zastanowię.
W każdym razie wydawało mi się, że jego ciało prześwituje. Nie było mi dane rozumieć wtedy tak wiele rzeczy.
Grota Mudan. Kochając się w jaskini staliśmy się jednym. Jestem teraz kompletnym bytem, białą Sirą i czarnym Arisem. Posiadam wspomnienia obojga i jestem w takim samym stopniu każdym z nich. Jestem czernią i bielą jednocześnie, mądrzejszy niż każde z osobna. Dlatego to właśnie ja muszę rządzić państwem.
Dopiero teraz mogę pojąć odwieczny cykl. Jednocześnie wiem, jaka czeka mnie cena za Dopełnienie. Znam wiszące nade mną widmo, czuję, jak z każdą chwilą moje ciało ulega dezintegracji. Mam jeszcze czas, pozostało mi kilkadziesiąt lat. Odwieczny cykl. Zdaję sobie sprawę z czegoś jeszcze. Widzę wyraźnie pewne miejsce z przyszłości.
Przywołuję gestem urzędników.
– Zbierzcie Wielką Radę – rozkazuję – za dwadzieścia dwa lata pojawią się następni Przemienieni. Czas omówić wstępne przygotowania.



ARHIZ

czwartek, 13 kwietnia 2017

Problemy Stworzyciela

– Po czwarte, twa Guna… – rzekł leniwie Lotosooki Wisznu, nad którego głową falował baldachim z węży.
– Moja Guna? Nie przesadzacie!? – Wszystkie cztery głowy Brahmy, Boga-Stworzyciela, emanowały oburzeniem.
– Istotą twej Guny jest porywczość. – Lekko senny sposób mówienia Lotosookiego kontrastował z obrażonym tonem Brahmy – a co za tym idzie, także ciekawość. W naszych jaźniach wciąż żywe są wspomnienia dotyczące twych niecnych czynów z początku świata, przy Słupie Ognistym.
– Wypraszam sobie! – Stworzyciel nie krył rozgoryczenia. – Moja Guna ma także pozytywne aspekty. Jestem iskrą wyobraźni, kreatorem. Mój umysł jest żywy i niecierpliwy, ale to właśnie dzięki niemu przyczyniłem się do genezy uniwersum.
– I to jest właśnie twój problem, stary – odezwał się stanowczo Niszczyciel Śiwa, a węże na jego szyi zawtórowały mu sykiem. – Twoja Guna sprawia, że nie masz żadnej cechy godnej szacunku. Narwany jesteś i przez to łamiesz odwieczne prawa, czego najgorszym przejawem są te twoje ciągotki do klecenia czegoś nowego. Zamiast, jak każdy spoko bóg, podporządkować się cyklom, chcesz, by świat zasuwał do przodu jak strzała z łuku Ramy. Stworzyłeś świat? I co komu przyszło z tego dobrego? Każdy wyznawca chce się z niego jak najszybciej wyrwać.
– I połączyć z nami – dodał Wisznu – nie z tobą. Poza tym, narodziny uniwersum również stanowią część cyklu, jeden z etapów. To żadne osiągnięcie, nie ma w tym nic wyjątkowego, a tym bardziej godnego czci.
– Niech was Asurowie resorbują! – ryknęły wszystkie cztery głowy Stworzyciela, który chwilę później teleportował się do swego lotosowego pałacu.

******
Bogini odziana w białe sari czule głaskała łabędzia.
– A oni postulują, że kreatywność nie jest godna czci śmiertelników… – relacjonował rozgorączkowany Brahma.
– Które kamyczki w jeziorze są najpiękniejsze? – przerwała słodko, acz stanowczo, odziana w biel Sarasvati.
– Zaraz… Słucham? Kochanie, czy mogłabyś nie absorbować mojej atencji takimi…
– Te zielone? A może te niebieskie? Pamiętaj o czerwonych. Czarne też są niczego sobie.
Stworzyciel wiedział, że słowa jego małżonki muszą mieć głębszy sens. Była w końcu boginią mądrości. Uznał więc, że może jednak warto zastanowić się nad pytaniem połowicy.
– Właściwie, to trudno mi to jednoznacznie określić, kochanie…
– A co w przypadku, gdyby istniały tylko dwa rodzaje? Jeden byłby szary i niekształtny, a drugi błyszczący i opływowy?
– Jesteś genialna, kochanie!
Brahma jak najszybciej opuścił swój przybytek.

******
– A teraz powtarzaj za mną – zagrzmiał Stworzyciel.
– Co rozkażesz, Panie – rzekł pokornie Zaratusztra.
– Jam jest Ahura Mazda, Pan Mądry. Kreator świata. Wielkim Nieprzyjacielem jest zaś Angra Ma’inyu, Zły Duch. Ja stoję po stronie dobra i światłości, za Wrogiem zaś snuje się mroczne zło.

I ludzie zaczęli wznosić wspaniałe świątynie, a Brahma cieszył się niezmiernie, że wreszcie ktoś zaczął doceniać wkład w powstanie świata (był również bardzo wdzięczny żonie, ponieważ zgodziła się udawać Nieprzyjaciela – kilka opętań było naprawdę dobrym pomysłem).
Nie trwała jednak długo radość Brahmy, wszak ledwo po kilkuset latach, na lotosowym siedzisku czterogłowego boga zmaterializował się Wisznu.
– Brahmo, cóż czynisz? – wypalił Lotosooki (i kto tu prawił o porywczości?).
– Stary, co ty odwalasz? – zawtórował Śiwa.
– Nie rozumiem, co chcecie mi zakomunikować… – skłamał Stworzyciel, próbując zyskać na czasie.
– Rozumiesz, rozumiesz. – Wisznu nie krył oburzenia. – To całe kuriozalne Imperium Persów z Dariuszem na czele… Zaprawdę myślałeś, że damy się zwieść z Śiwą, że twe knowania nie zostaną odkryte? Czekaj jeno, do twego Iranu moich buddystów wyślę i wszystkich ponawracam! Nie będzie twojego kultu. Ani w Indiach, ani poza nimi! Ani pod twoim prawdziwym imieniem, ani pod żadnym innym!
Po tych słowach Lotosooki zniknął, a na wszystkich czterech twarzach Brahmy zagościło strapienie.
– Twoja czarno-biała koncepcja jest dobra, kochanie – wyszeptała Saraswati, głaszcząc czule białe brody małżonka. – Jednak wybrałeś złe miejsce. Wyobraź sobie gniazdo czarnych mrówek. Jakże mają się rozwijać w cieniu czerwonych?
– Jesteś genialna, kochanie!
I znów Brahma jak najszybciej opuścił swój pałac.

******
– Posłuchaj mnie, faraonie! – rzekł Brahma – Jam jest Aton, Tarcza Słoneczna! Od teraz będziesz czcić mnie i tylko mnie!
– Tak się stanie, Panie! – wykrzyknął usłużnie młody faraon, w tyle głowy układając plan ukrócenia władzy kapłanów z Teb, Memfis i Junu.

I powstał w Egipcie Kult Atona, jedynego boga. Stworzyciela, uosabianego przez Tarczę Słoneczną.
Jednak radość Brahmy trwała jeszcze krócej, niż wcześniej, wszak tuż po śmierci faraona-pomazańca, kapłani przywrócili stare religie, a sam Kult Atona stał się tak niepopularny, że nawet nowy faraon, Tut-anh-aton, zmienił imię na Tut-anh-amon.
Brahma patrzył na wszystko z góry, smutnie gładząc się po jednej z bród.
– Kochanie? – szepnęła Sarasvati – Zasiałeś ziarno, czas zebrać plon.
– Masz na myśli jakąś konkretną hipotezę, żono? – odparł strapiony Stworzyciel.
W odpowiedzi małżonka wskazała mu niewolnika.

******
– Mojżeszu, nie lękaj się – rzekł władczo Brahma pod postacią bogatego w łatwopalne olejki eteryczne krzewu. – Jam jest twój pan.
– O wszechmocny Atonie!
– Będziesz nazywać mnie: Jestem, który jestem!

Brahma był bardzo zadowolony, ze swojego narodu wybranego, którym opiekował się tym bardziej, im jego wielbiciele gorliwej oddawali mu cześć. Miał też okazję odegrać się na Egipcjanach, którzy wzgardzili jego religią. Ostatecznie wyprowadził nowych wyznawców z niewoli i podarował im własną ojczyznę – Ziemię Obiecaną.
Jednak nie minęło wiele czasu, a znów pojawiły się problemy. Mniejsza o Rzymian. Wisznu musiał zorientować się, że coś jest nie tak, albowiem w Ziemi Świętej, ba, na całym Środkowym Wschodzie, a nawet w Europie, roiło się od buddyjskich misjonarzy. Edykt cesarza Aśoki czy jakoś tak.
I znów na twarzach Stworzyciela zagościł smutek. Już niemal odruchowo, spojrzał pytająco na Sarasvati.
– Pustynna osa paraliżuje pająka, posługując się jego własnym jadem – rzekła bogini, puszczając do męża oczko.

******
Brahma długo wybierał, w jakim miejscu zamierza przyjść na świat. Ostatecznie, na złość Wisznu, padło na buddyjskich Esseńczyków.
Uśmiechnięty mnich szedł dumnie przed siebie, aż doszedł nad brzeg wody. Jeden z rybaków spojrzał na przybysza.
– Pójdź za mną – rzekł wcielony Brahma – odtąd ludzi będziesz łowił.

Nowa religia bardzo szybko zyskała na popularności. Z czasem, po paru drobnych kompromisach, wyznawcy Stworzyciela opanowali całe Imperium Rzymskie, wliczając w to także Egipt, któremu Brahma z niewyobrażalną satysfakcją ostatecznie odciął głowę, nakazując ustami papieża zamknąć wszystkie świątynie. Taka była cena za odrzucenie jego kultu.
Chrześcijaństwo, nowa, eklektyczna koncepcja, czerpało z wielu religii, od buddyzmu, przez elementy egipskie, aż po zaratusztriańskie źródła. Stworzyciel cieszył się, że ten nowy twór odznaczał się nadzwyczajną ekspansywnością (z czasem udało się nawet utrzeć nosa temu przemądrzałemu Quetzalcoatlowi, Pierzastemu Wężowi zza Wielkiej Wody, będącego w rzeczywistości tajnym emisariuszem Śiwy, który miał zaszczepić w dalekich krainach ideę niezadawania cierpienia… co wyszło mu raczej średnio).
Z czasem Brahma stworzył nową koncepcję świata – zachodnie chrześcijaństwo było idealne, by ją w nim zaszczepić. Obok dobra i zła, powstał nowy podział: na sacrum oraz profanum. Dzięki temu wyznawcy mogli skupić się na wynalazkach, twórczości i jeszcze większej ekspansji. Czarno-białe rozbicie na duchowość i doczesność stworzyło religię, która nie dość, że pozwalała czerpać z wcześniejszych kultur, to dodatkowo słabiej niż inne hamowała kreatywność, dzięki czemu mogła zaistnieć rewolucja przemysłowa. Coś, o czym Bóg-Kreator od dawna marzył.
Nadszedł jednak czas na ukaranie kogoś jeszcze prócz Dzieci Nilu. Kogoś, kto nie doceniał Stworzyciela od samego początku.

******
– Czytaj! – zagrzmiał Brahma.
– Ale, Panie, ja nie potrafię! – odparł rozpaczliwie Mahummad.
– W takim razie recytuj: lā ʾilāha ʾillā-llāh, muḥammadun rasūlu-llāh, nie ma Boga prócz Jedynego, a Mahummad jest Jego prorokiem!
Nowa religia zaczęła rozprzestrzeniać się niczym błyskawica. Już kilkaset lat później, Brahma z satysfakcją patrzył na nietęgie miny Wisznu i Śiwy, kiedy to nad Indiami zapanowała muzułmańska dynastia Wielkich Mogołów. Początkowy plan zakładał zmienienie wszystkich indyjskich świątyń w meczety, jednak kiedy Lotosooki zaproponował Stworzycielowi, że poświęci mu aż dwie hinduskie świątynie, gdzie będzie czczony pod swym prawdziwym imieniem i postacią, Stworzyciel odpuścił, a na znak przymierza zesłał Indiom tolerancyjnego króla Akbara (z czasem bogowie pogodzili się na tyle, że Brahma zgodził się wycofać część wpływów, zadowalając się Pakistanem i Bangladeszem).

****** Pewnego razu Wisznu i Śiwa postanowili zaprosić Brahmę na herbatę. Miejscem spotkania była oczywiście góra Kailasza.
– Szacun, Stworzycielu – rzekł z aprobatą Niszczyciel, podczas gdy Wisznu liczył dla niego lotosy. – Twoi wyznawcy to naprawdę liczna ekipa, w dodatku czczą cię pod wieloma ksywami na całym świecie. No i ciągle masz wenę, brachu. Te twoje nowe religie, ot choćby ci protestanci.
– Ciągle eksperymentuję, poszukuję nowych atraktorów – tłumaczył Brahma fachowym tonem.
– Ale czy to, co wykminiłeś, zadowala cię? – spytał Śiwa, dyskretnie podbierając Wisznu jeden lotos, było ich teraz sto siedem. – Masz tych swoich chrześcijan, żydów, muzułmanów, nawet kilku zaratusztrian się ostało. Jednak oni mają między sobą kosę. Krucjaty, prześladowania. Co z tego, że wszyscy cię wielbią, skoro zaraz później chlastają sobie nawzajem gardła?
– To kwestia priorytetów – odparł niewzruszony Brahma. – Dopiero teraz, gdy mam już odpowiedni depozyt wyznawców, mogę koncentrować się na ich nieskomplikowanych problemach. Zapewniam cię, że w ciągu najbliższego tysiąclecia będzie można postulować, że wyklarował się stan równowagi.
– Spoko, spoko – odparł Niszczyciel. – Ale skoro czci cię już cały świat… nie uważasz, że te dwie indyjskie świątynie na twoją cześć to lekka przesada?
Brahma zniknął. Widocznie wpadł mu do głowy kolejny szalony pomysł.
– I jak, Wisznu? – spytał znudzonym tonem Śiwa, perfekcyjnie ukrywając uśmiech. – Masz dla mnie te sto osiem kwiatów?
Lotosooki zmieszał się. Pomimo że policzył rośliny aż laksę razy, jednego zabrakło. Nie pozostało mu nic innego, jak sprezentować przyjacielowi własne oko.

******
Późniejszy incydent z panowaniem brytyjskim w Indiach ostatecznie uzmysłowił Śiwie i Wisznu, że te dwie indyjskie świątynie Brahmy to jednak NIE jest przesada.

******
– Kochanie?
– Tak, Brahmo?
– Tezy chłopaków odznaczają się wysokim poziomem racjonalności. Mam wielu wyznawców, ale cóż z tego, skoro permanentnie wykazują agresywny behawior.
– Ale podobają ci się twoje religie?
– Tak, zdefiniowałbym je jako dobre.
– Zatem sferę sacrum już masz. Co zrobiłeś w kwestii profanum?
Stworzyciel uzmysłowił sobie, że tak bardzo skupiał się na tym, by oddawano mu cześć, że zupełnie nie zwracał uwagi, kto to robi i w jaki sposób. Uznał, że aby zaprowadzić porządek, musi obrać nowy sposób działania.
– Sarasvati, możesz dostarczyć mi wykazy najpotężniejszych krajów świata pod kątem PKB i wydatków na zbrojenia? I sprawdź mi jeszcze tego… faraona. Oba-ma? Jakoś tak. Kiedy następuje finalizacja jego kadencji?

******
Otwieram oczy.
Osłupiały rozglądam się po białym, kunsztownie urządzonym pomieszczeniu. Goddamned, gdzie ja jestem?
Kim ja…
Ach, oczywiście. Ten sen był tak realistyczny. Zupełnie jakbym…
Dostrzegam leżącą na moich kolanach książkę.
Kamasutra! Rozszerzone wydanie z komentarzami o bogach i mitach, jeszcze po Clintonie (zadziwiające, co można znaleźć podczas remontu Gabinetu Owalnego). I wszystko jasne, musiałem przysnąć podczas czytania. Yeah, ci Indusi mieli pomysły.
Zdobione dębowe drzwi otwierają się lekko.
– Mr. President? – pyta jegomość w garniturze. Ach, przecież to senator John.
Powoli przecieram oczy. Robię głęboki wdech i przeciągam się. Czuję, jak cegiełki w mojej głowie zaczynają w końcu zajmować odpowiednie miejsca.
– Mr. President?
– Senatorze – odzywam się w końcu, na twarzy mojego rozmówcy maluje się ulga. – Moja żona, Melania. Śpi?
– Tak, Mr. President. Obudzić?
– Tak… Nie, nie! Niech odpoczywa.
Zapada niezręczna cisza.
– Panie senatorze.
– Tak, Mr. President?
– Zwołaj zebranie rady, mam pomysł na bombową reformę.


ARHIZ