Fanpage na Facebooku

środa, 17 stycznia 2018

Zmarły za życia

„Zaiste wśród barbarzyńców zemsta często przybiera formę Krwawego Łańcucha, niekończących się odwetów, w których klany i rody bez końca mordują się wzajemnie w imię wendety. Tylko cywilizowane nacje anańskie rozumieją, że zemsta pochodzi wprost od Pana Zła. Dlatego też nasze prawo jest skonstruowane tak, by zawsze przerywać Krwawy Łańcuch.”
Sanahtē Zielony Skarabeusz, Traktat o wyższości narodów anańskich.



Nie spuszczaj ognia z oczu! Patrz, jak płonie twoja szata, jak świecące języki pożerają pas i chustę. Zachowasz jedynie diadem dariyā, wszak wciąż jesteś Anaosem.
Od teraz będziesz nosić niebieską szatę, strój żałobnika. Woal zakryje przed światem twą twarz. Aby było jasne, że wracasz z własnego pogrzebu, kolor smutku będzie także zdobić twe powieki, do ostatniego dnia kiedy w końcu doznasz ukojenia. Jeśli będziesz miał szczęście, może ktoś z rodziny rozpozna cię po kształcie czułek, ale to i tak nie ma znaczenia. Odwrócą wzrok jak wszyscy inni.
Akolici! Posadźcie go na siedzisku! Pochyl głowę, nałożę ci ponownie twój diadem. Dobrze, a teraz barwnik… Trzymać mu głowę, mocno!
Drżysz? Pamiętaj, że ból ciała będzie ostatnim fizycznym odczuciem, którego doświadczysz, do końca twych dni, lecz po stokroć silniejszy będzie sztylet rozdzierający od wewnątrz twe serce. Na bogów, nie szarp się! Nie chcę cię oślepić… Zaciskaj powieki, mocno. Taak, dobrze. A teraz pod żadnym pozorem nie otwieraj oczu, aż ci pozwolę.
Czujesz, jak zapach pogrzebowych kadzideł miesza się ze swędem twoich starych szat? Twój pogrzeb dobiega końca. Rytuał naznaczania również.
Dobrze, dobrze. Teraz tylko mazidło utrwalające… Nie wierzgaj, bo każę cię przywiązać! Zachowaj choć resztki godności… Właśnie tak. Możesz otworzyć oczy. Mrugnij parę razy… Możliwe, że widzisz zamglony obraz. To przechodzi z czasem. Zazwyczaj. Jesteś teraz Ristalāt’h, Łaknący Zemsty. Rytuał pogrzebowy został odprawiony, a proch powstały z twych rzeczy rozrzucony jako popiół z ciała zmarłego.
Rada kapłańska jednogłośnie uznała, że pomimo wydanego przez nas wyroku, przysługuje ci prawo do zemsty. Jednak doskonale wiesz, że korzystając z niego podpisujesz na siebie samego wyrok śmierci, ponieważ zemsta jest jednym z najgorszych grzechów. Dlatego też albo zginiesz, po tym jak zaspokoisz swą nieczystą żądzę, albo polegniesz z ręki tego, którego pragniesz zgładzić. Wiedz jednak, że członkowie rodu twojej ofiary oraz ich strażnicy mają prawo się przed tobą bronić.
Idź zatem i czyń swoją powinność. Jednak pamiętaj, będziemy mieć cię na oku. Nawet martwi muszą przestrzegać prawa. Gdy dokonasz zemsty, odbierzesz sobie życie jak wojownik: wpierw podcinając sobie żyły mieczami, a następnie recytując święte formuły. Dopilnujemy, byś odszedł w spokoju…
Jednak pamiętaj, jeżeli uda ci się dokonać zemsty i potem zapałasz chęcią powrotu do życia, zostaniesz oskarżony o zdradę, a dla zdrajców jest tylko jedna kara: zrzucenie ze skały. Odbierzemy ci diadem, po czym nie pozwolimy, byś miał wpływ na sposób, w jaki stracisz życie. Umrzesz jako barbarzyńca, a błękitna ważka nie zabierze twej duszy, która umrze wraz z twym niegodnym ciałem.

******

Wychodzę ze świątyni. Przechodnie od razu reagują. Część spuszcza wzrok, inni usilnie wpatrują się w horyzont lub podziwiają gzymsy. Jestem umarły za życia. Jestem Ristalāt’h.
Czuję pragnienie. Mój wzrok bez udziału woli znajduje dobrze znany mi szyld herbaciarni „Ważka na Liściu”. Mijam czerwony proporzec informacyjny i wchodzę do środka. Zdobiące sufit dzwonki grają wesołą melodię. To jedyny przejaw mojego wejścia.
W mgnieniu oka uwaga gości zostaje całkowicie skupiona na stołach lub czarkach herbaty. Rad’hār, dobrze znany mi właściciel przybytku, zaczyna z uporem maniaka czyścić jakieś naczynie. Chcę coś powiedzieć, ale nawet zwykłe powitalne „Sīesi Nahīm” staje mi w gardle. Bo któż odpowie na wołanie umarłego? Powoli podchodzę do lady. Widzę naczynie z parującym płynem. Bezbłędnie rozpoznaję Liście Południa, moje ulubione. Ostrożnie łapię oburącz czarkę. Rozglądam się.
Bez zmian, goście wciąż zaabsorbowani stołami, ewentualnie podłogą. Wszystko, żeby choć przypadkiem na mnie nie spojrzeć. W rogu dostrzegam znajome czułki mojego kuzyna imieniem Alarīs. Wpatruje się w swoją czarkę niczym kapłan w lunetę…
Zanurzam usta w przywłaszczonej właśnie herbacie. Nie spieszę się. Jak nakazuje tradycja, naprzemiennie upijam małe łyki i raczę się wonią naparu. Odstawiam powoli naczynie jak najbliżej gospodarza. Jego czułki zadrgały.
Kieruję się w stronę łukowatych drzwi wyjściowych. Czuję nagły przypływ odwagi. Odwracam się na pięcie.
– Sīesi Nat’hayī, żegnajcie.
Odpowiada mi cisza, ale to nie ona przeszywa teraz całe ciało. To sztylet rozdzierający me serce.

******

Rozświetlone przez popołudniowe słońce srebrne krople spływają leniwie po liściach świętych paproci. Zewsząd dochodzi dźwięk łopoczących proporców i uderzających o siebie bambusowych rurek. Niebawem, jak co dzień, zacznie padać.
De’iksanā, moja ojczyzna. Czy jest piękniejsze miejsce, by umrzeć?
Koturny sandałów stukają o żółtawą kostkę. Pragnienie ciała zostało nasycone, jednak dusza wciąż domaga się innego napoju. Krwi oprawcy. Ruszam w stronę domu mojego byłego pracodawcy. Idę powoli, racząc się ostatnimi promieniami słońca. Chcę, by już padało, kiedy wejdę do tej przeklętej posiadłości. Przechodnie pierzchają przede mną na boki. Dobrze, że moje lico zakrywa woal, głupawy uśmiech nieco kłóci się z wizerunkiem przeklętego Ristalāt’ha.
– Sīe Nahīm. – Słyszę za plecami. Nieelegancki akcent zdradza cudzoziemca. Obracam się powoli.
Utwierdzam się w przekonaniu. Brak diademu i chusty, a zamiast anańskich pierzastych czułków jakieś dwa maczugowate kikuty. Białe niczym mleko oczy połyskujące zza maski stylizowanej na twarz sugerują, że mam do czynienia z Zeryjczykiem.
– Odzywasz się do mnie? – pytam możliwie surowym tonem. Ostatnia rzecz, o której teraz marzę, to odpowiadanie na pytania jakiegoś głupiego barbarzyńcy.
– Uraziłem? Kolejny pielgrzym? Asceta? Kapłan? Generał!? – irytacja w głosie nieznajomego jest jeszcze silniejsza od jego pokracznego akcentu. Zaintrygował mnie.
– Nie podnoś głosu, inaczej zgarną cię strażnicy. Tu jest De’iksanā. – Schodzę z tonu, lecz nadal staram się brzmieć groźnie. Mój oryginalny wygląd chyba robi na nim wrażenie.
– Wybacz, panie. Po prostu szukam karczmy i totalnie nie mogę się dogadać z… kimkolwiek.
– Co to „kartsmā”? – pytam próbując powtórzyć śmieszne słowo, którego użył obcy. Wyraz cierpienia, które pojawia się na jego twarzy sprawia, że zaczynam go lubić.

******

Promienie słońca przebijają się przez wiszące w oknie koraliki. Nikt nie zadawał pytań, kiedy poprzedniego dnia przyszedł jakiś cudzoziemiec i wynajął spory pokój oraz zażyczył sobie niemałą porcję jedzenia. Tylko herbaty mu, słusznie, nie dano. Barbarzyńcy nie potrafią pić tak szlachetnych napojów.
Półleżę na czerwonym siedzisku, sącząc wodę z szerokiej czarki.
– Pozwól, że powtórzę jeszcze raz – obcy mówi powoli, jakby jednocześnie intensywnie myślał. – Twój szef zabił twoją córkę. Wasi kapłani wymyślili mu jakąś dziwną karę, że ma pomagać twojej rodzinie, czy coś, a ty chcesz go po prostu zaciukać… Ale możesz to zrobić tylko wtedy, gdy będziesz chodzić w tych niebieskich ciuchach, a pod koniec popełnisz samobójstwo?
Kiwam głową. Obcy robi dziwną minę, zupełnie jakby było to coś niecodziennego.
– I oficjalnie jesteś zmarły?
Ponownie potakuję, mimowolnie przewracając oczami.
– No dobrze już, dobrze. Nie gorączkuj się pan. – Zeryjczyk splata palce i posyła mi zza swej maski badawcze spojrzenie. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek ją zdejmie.
– Pomożesz mi czy nie? – pytam zniecierpliwiony. Barbarzyńca przeciąga się.
– Jak już mówiłem, jestem agentem do wynajęcia. Coś jak ci wasi… Tsat’halat’hsī? Z tym, że nie służę głównemu kapłanowi, tylko tym, którzy mi zapłacą.
– Mówiłem ci już, że nie mam pieniędzy…
– Mówiłeś, ale nie oczekuję od ciebie zapłaty. Przynajmniej takiej zapłaty.
Cudzoziemiec jest coraz bardziej pewny, widzę, jak celowo bawi się ze mną. Czuję się nim coraz bardziej zmęczony.
– Pomogę ci – syczy w końcu, sięgając po swoją czarkę z wodą.
– Czego oczekujesz w zamian od umarłego?
– Sławy. Sławy! Jeżeli cię wesprę, zrobi się o tym głośno. Rzucasz się w oczy, jesteś rzadkością nawet na tych ziemiach.
– Ale wiesz, że…
– Tak, umarłemu nie można pomagać… przynajmniej w zabijaniu. O to już się nie martw, oficjalnie zabijesz go sam. O mnie dowiedzą się ci, na których mi zależy. Poza tym… – odchyla maskę, prezentując blade lico. Białe oczy jawią się teraz niczym wąskie szpary. – Po prostu uważam, że ten gość zasługuje na poderżnięte gardło.

******

Słońce powoli zachodzi. Proste strugi deszczu zacierają szczegóły otoczenia, niczym woal kontury mej twarzy. Powoli zapalają się żółte i zielone latarnie. Stoimy naprzeciw wielkiej posiadłości. Tuż obok niej powiewa proporzec z symbolami oznaczającymi siedzibę szczepu Włóczni-nad-Paprocią.
– To jaki mamy plan? – Pomimo ciemnego stroju i kaptura, srebrna maska cudzoziemca sprawia, że obcy rzuca się w oczy chyba jeszcze bardziej niż ja.
– Noo, wchodzimy i robimy swoje?
– Co? – Zeryjczyk puka się w maskę, która cicho dzwoni. – Chcesz się zemścić czy zdechnąć w drzwiach? Mówisz, że facet jest nadziany i ważny, tak? Naprawdę wierzysz, że wejdziesz sobie od tak do tej małej twierdzy? Że nie ma tam straży czy kogoś podobnego?
– Nie byłem nigdy w jego posiadłości…
– Ty chyba w ogóle w niewielu miejscach byłeś, co?
Do mych uszu dochodzi stukot koturnów. Z mgły i strug deszczu wyłania się mężczyzna z włócznią, której grot ukryty jest wśród kolorowych frędzelków. Strażnik.
– Co tu się dzieje, barbarzyńco? – pyta pogardliwym tonem. Robię krok do tyłu, wszak mnie tu nie ma.
– A, panie władzo, zwiedzam sobie ten piękny kraj. – Zeryjczyk wygląda na odprężonego. Zapewne nie jest to jego pierwsza rozmowa ze strażnikiem. Pytanie tylko, jak wygląda jego doświadczenie ze strażą anańską.
– Od zwiedzania jest dzień i centrum miasta, obcy. Wyraźnie słyszałem rozmowy… Czyżby konspiracja? – W międzyczasie wojownik podnosi broń do góry, by zasygnalizować reszcie, że mogą być potrzebni. Cudownie.
– A lubię czasem do siebie pogadać, panie władzo. Wszak nikogo innego tu nie ma. – odpowiada mój kompan, bezczelnie wskazując na mnie. Co on sobie myśli!?
– A więc zakłócanie spokoju! – syczy strażnik, dziwnym trafem kierując twarz w moją stronę. – Chłopaki! Zatrzymać tego cudzoziemca.
Zabrali go. Właściwie spodziewałem się jakiejś akcji. Prób ucieczki, szybkiego manewru rodem z opowieści o szpiegach. A tutaj nic. Po prostu poszli, a on razem z nimi.
Zostałem sam. Przeklęty Ristalāt’h, który „w ogóle był w niewielu miejscach”. A teraz musi szturmować posiadłość możnego rodu. Tyle, że całe życie zajmowałem się robieniem ozdobnych krat do okien…
Dostrzegam kątem oka jakiś ruch. To kartka. Deszcz na dobre przykleił ją do bruku, wygląda jakby miała się za chwilę rozpuścić. Delikatnie rozprostowuję papier. Widzę szereg koślawych znaków, starających się o bycie podobnym do pisma kapłańskiego uproszczonego, którym wszyscy piszemy na co dzień. Bez wątpienia wiadomość od Zeryjczyka.
„Nie ruszaj się nigdzie! Zabrali mnie, niech myślą, że jesteś sam. Zwieję za godzinę lub dwie, mam plan”.
O jakimkolwiek planie mowa, musi być lepszy niż mój: wejść i zginąć u progu.
Pada coraz mocniej, jak zwykle o tej porze. Mniej więcej po północy deszcz ustanie a chmury ustąpią, odkrywając rozgwieżdżone niebo – boski wachlarz Pana Nocy.
Jednak teraz strugi deszczu obficie spływają po mej chuście i szacie. Kiedyś słyszałem plotki, że w barbarzyńskich krajach robią ubrania, przez które przechodzi woda. To nie może być prawda. Przyglądam się latarniom. Pozłacane daszki z powodzeniem chronią ich serca – zielone lub żółte lampiony. Przez szum deszczu przebija się dźwięk łopocących proporców i uderzających koralików. Ponoć są kraje, gdzie tych dźwięków nie słychać wcale. To nie może być prawda.
– Cholera, jestem mokry jak żaba pod wodospadem!
Wzdrygam się.
– Tęskniłeś?
– Powiedzmy – odpowiadam, żałując w duchu, że udało mu się uciec.

******

Rozgwieżdżone niebo, odgłosy cykających owadów, powiewających sztandarów i uderzających o siebie koralików. I my.
– Tak więc mówisz, że jest u was taki zwyczaj, że bogaci wstawiają w okna ozdobne kraty?
Kiwam głową.
– Oczywiście ty potrafisz takową zamontować… oraz zdemontować.
– Jeżeli mam odpowiednie narzędzia.
Zeryjczyk wyjmuje małe zawiniątko. Jego przemoczone, czarne ubranie połyskuje w świetle księżyca. Obcy prezentuje mi szereg… narzędzi. Haczyki, wytrychy, coś przypominającego szczypczyki do jedzenia. Dostrzegam też kilka rzeczy podobnych do tych, którymi pracowałem za… za życia.
– I mówisz, że rozkład pomieszczeń będzie mniej więcej taki sam w każdej budowli, bo inaczej wasi bogowie się obrażą?
Kiwam głową.
– To jesteśmy w domu. Z drzewa wespniemy się na gzyms tamtej wieży, a później zeskoczymy na posiadłość, wprost na to złote coś w kształcie diamentu.
– Kopuła.
– Może i kupiła. Z góry opuszczamy się na taras i wtedy do akcji wkraczasz ty. Rozbrajasz okno, wpadamy do środka. Robisz swoje i spadamy. Głowa rodu na pewno będzie spać na górze?
– Na pewno.
– To ruszajmy wreszcie.
– A możesz to powtórzyć?
– Przecież przerabiamy to już piąty raz!

******

Każda noc w De’iksanie jest taka sama. Najpierw burza, później cisza i ciepłe, słodkawe powietrze. I tylko jedno wprawne oko dostrzega dwa, przemykające kilkanaście stóp nad ziemią cienie.
– Przytrzymaj i ciągnij – szepczę, podważając kratę. Stary dobry model „Przyczajonej ważki”, każdy zdejmuje się w ten sam sposób.
Głuche szczęknięcie, wyszła.
– Na bogów, ile to waży? – stęka Zeryjczyk.
– Tylko nie upuść, obcy. – Ostrożnie biorę kratę i opieram o łukowatą barierkę tarasu.
– Dińyorak! – syczy Zeryjczyk – Tak się nazywam.
– Dobrze, eee, Dinyarāk’h – odpowiadam, starając się nie przekręcić dziwacznego imienia. Ostatnią rzeczą, na której mi teraz zależy, to uczenie się zeryjskich nazw.
– Emm, po prostu mów mi obcy.
Jesteśmy w środku. Przed nami rozciąga się długi korytarz. Nasze kroki tłumi czerwony dywan z tradycyjnym wzorem przedstawiającym aloesy.
– Gdzie teraz? – szepcze Zeryjczyk.
– Gdzieś powinna być komnata, w której przechowują rodowe makaty oraz biżuterię.
– I że niby będzie tam spał?
– Nie, ale może tam medytować.
Szybko odnajdujemy łukowate, ożebrowane drzwi. Otwarte. Powoli wchodzimy do środka. Wita nas ciepłe światło zielonego lampionu, który wisi tuż nad czerwonym proporcem, na którym napisano Pismem Jedwabnym: „włócznia nad paprocią, skrzydło ćmy ostateczną bronią”. To proporzec rodowy!
Przed nim klęczy na siedzisku mężczyzna w zdobionej szacie. Z racji, że jest we własnym domu, nie ma na głowie diademu ani chusty, pozwalając swobodnie leżeć długim, czarnym włosom, z typowymi dla naszego narodu żółtymi końcówkami. Bezbłędnie rozpoznaję go po kształcie czułek. Salān Księżycowy Chód, zabójca mojej córki.
Dobywam oba miecze sayatār, ich krzywe ostrza opalizują przy blasku lampionu.
– Spodziewałem się ciebie, Tsat’ha’īs. – Słyszę nagle. Mężczyzna ani drgnął. Skąd wie, że to ja?
– Teraz odpowiesz za swoją zbrodnię – mówię starając się zachować groźny ton.
– Kiedy wreszcie zrozumiesz, że to był wypadek!? – Salān w mgnieniu oka podrywa się na nogi, po czym chwyta za powieszony na ścianie sayatār.
– Co to ma być? Nie pisałem się na pojedynek szermierski. – Słyszę rozdygotany głos Zeryjczyka. Ostatnie słowa dobiegają jakby z oddali.
– Tsat’ha’īs, jesteś sam – słowa sączą się powoli z ust głowy rodu – tylko ty i ja.
– Zabiłeś moją córkę, a później zmarła moja żona. Przez ciebie!
Ruszam na wroga. Koturny sandałów stukają o bambusową matę. W moją stronę wystrzeliwuje wraże ostrze. Wykonuję półobrót i tnę lewym mieczem. Zdaję sobie sprawę, że mając oręż w obu dłoniach jestem wystawiony na atak.
Moje ostrze przecina powietrze.
– Na bogów, odrzuć jeden miecz i walcz normalnie. To pojedynek a nie rytualne zabójstwo!
Ignoruję słowa oponenta, sam nie wiem dlaczego. Rozumiem, że ma rację, jednak coś… ktoś każe mi nie puszczać ostrza. Czyżby Niebieska Pani, władczyni umarłych?
– Giń! – krzyczę, wyprowadzając kolejne cięcie. Po kilku oddechach widzę tuż przed twarzą błysk wrogiej broni. W ostatniej chwili blokuję drugim mieczem.
Tępy ból w klatce piersiowej, wróg powala mnie solidnym kopniakiem. Nie mogę złapać oddechu. Jestem ranny?
– Popełniłeś błąd, przychodząc tutaj. – Przywódca rodu wykonuje zamach.
Ciemność, coś jest na mojej twarzy. Sztandar rodowy? Szybko odrzucam tkaninę.
– Myślałeś, że cię zostawiłem, co?
Zeryjczyk jest tuż za moim wrogiem i przyciska jego szyję drzewcem rodowego proporca. To koniec. Zaciskam palce na rękojeściach.
Żółte światło. Ktoś wszedł do pomieszczenia.
– Tato!
Mała dziewczynka upuszcza deltoidalny lampion.
– Seymarī! Uciekaj! – charczy Salān Księżycowy Chód, mój kompan jeszcze bardziej tamuje mu dopływ powietrza.
Czas staje w miejscu. Przed oczami jawi mi się moje własne dziecko, Ahmeā. Są tak łudząco do siebie podobne. Czuję w sercu coś dziwnego, jakby coś pękło, uwalniając tajemniczą zawartość. Czuję jak po policzku spływa mi łza.
– Zeryjczyku, puść go.
– Co? – Obcy zachowuje się, jakby zrozumiał polecenie na opak.
– Puść go!
Przywódca rodu kaszle.
– C-co ty robisz? – pyta, z trudem łapiąc oddech.
– Dokonuję właściwego wyboru!
Moje ostrza upadają na matę. Wciąż nie mogę oderwać wzroku od migdałowatych, żółtych oczu dziewczynki.
– Przeklęci Anaosi, ażeby was… Strażnicy! – Zeryjczyk szarpie mnie za ramię.
Czuję się jak wybudzony z letargu. Biegniemy ile sił w nogach do okna, którym weszliśmy. Jeszcze tylko kilka kroków.
– Nie tak prędko.
O framugę opiera się zamaskowana postać. Zielone zdobienia na brązowym stroju wskazują jasno.
– Tsat’halāt’h, szpieg najwyższego kapłana!
– We własnej osobie. Obserwuję was od samego początku tej waszej, grzmijcie bogowie, akcji. – Mężczyzna wyjmuje sztylet. – Sądząc po krzykach, twoja powinność została spełniona, umarły. Czas zatem na dobre udać się tam, gdzie formalnie już jesteś. Czyżbyś zapragnął powrotu do życia? Wiesz, czym to grozi?
– Bogowie, co za naród… – utyskuje Zeryjczyk – Nie ma na to żadnego, noo, haczyka?
– Nie, chyba, że…
Do mych uszu dobiega dźwięk dzwonka. Tego dzwonka.
– Czystokrwisty!
– Co?
– Nie teraz, obcy. Muszę tam biec, szybko!
– Ale, że jak?
Czuję zimno. Zimno płynące ze szklanego, wypełnionego trucizną ostrza. Nie wiem, jakim cudem, Tsat’halāt’h jest tuż przy mnie.
– Nigdzie nie pójdziesz. Albo odbierzesz sobie życie teraz, albo udasz się ze mną do świątyni, gdzie zostanie wykonany wyrok. Podaj mu sztylet, obcy! – syczy skrytobójca.
Dźwięk dzwonka jest coraz cichszy. Wraz z nim zanika moja ostatnia nadzieja.
– C-co? Ja? – pyta teatralnym tonem Zeryjczyk.
– A widzisz tu jeszcze kogoś? – Tsat’halāt’h zdaje się coraz bardziej zdenerwowany.
Biorę prosty sztylet mojego kompana. Może i nie jest to ostrze sayatār, ale z pewnością uda mi się nim podciąć żyły. Klękam, przyjmując pozycję wojownika.
– Żaden Tsat’halāt’h nie będzie przebywać w siedzibie mojego rodu, bez mojej zgody!
Mimowolnie obracam się. Za plecami stoi kilku uzbrojonych mężczyzn, a na ich czele Salān Księżycowy Chód. Wszyscy mierzą ostrzami w stronę skrytobójcy.
– Biegnij, jest jeszcze nadzieja. – Ciche słowa mej niedoszłej ofiary są ledwo słyszalne. – Jestem ci to winien, a nie lubię mieć niespłaconych długów. Biegnij!
Biegnę. Pokonuję korytarz, z trudem utrzymuję równowagę na schodach. Dźwięk dzwonków jest już ledwo słyszalny.
Dostrzegam otwarte na oścież drzwi. Wybiegam na zewnątrz.
– Straże! Nie dopuśćcie umarłego do Czystokrwistej! – słyszę dobiegający z okna wrzask skrytobójcy.
Dwóch wybiega wprost na mnie. Z trudem unikam grotu ukrytego za pękiem frędzli, po czym wykonuję przewrót. Zostawiam ich za sobą.
– Gonić go! Tam jest! – Słyszę pokrzykujących wojowników. Nie oglądam się za siebie, jednak wiem, że z każdym oddechem jest ich coraz więcej.
W oddali dostrzegam kołyszące się światło fioletowej latarni. Dźwięk ceremonialnych dzwonków znów przybiera na sile. Jeszcze tylko jedna przecznica.
Drzewce z impetem uderza w mą piszczel, od razu zwalając mnie z nóg. Po chwili czuję na plecach ciężar drugiego strażnika.
– Mamy cię, ptaszku. Myślałeś, że nas oszukasz? Idziemy wprost do świątyni, zginiesz ostateczną śmiercią jeszcze dziś.
Dwóch wojowników łapie mnie z obu stron, trzeci idzie tuż za mną. Z przodu kolejna dwójka. Nie mam szans. Czekam na śmierć. Śmierć zdrajcy. Śmierć, która sprawi, że ważka Niebieskiej Pani nie przyleci po mą duszę.
Obraz ciemnieje. Moją głowę rozrywa dobiegający z jej wnętrza przeraźliwy pisk. Siedzę? Leżę? Chyba siedzę na bruku. Masuję skronie, otwierając powoli oczy. Widzę fioletowe światło.
Przede mną stoi lektyka. Wszędzie pełno elitarnych wojowników, Gwardzistów Masataha. Za mną klęczą eskortujący mnie strażnicy.
Lektyka Czystokrwistego. Padam na twarz.
– Sak’hayī! Wasza świątobliwość! Pozwól mi mówić! – krzyczę nie odrywając twarzy od chłodnego bruku.
Czuję jak potężna siła wbrew woli podnosi moją twarz. Zamykam oczy, lecz powieki zostają po chwili siłą otwarte. Patrzę wprost na nią. Siedzącą pod ozdobionym fioletowymi lampami i złotymi frędzlami palankinem. Kobietę niespotykanej urody, o ogromnych oczach i długich rzęsach jak u bogów. Czystokrwistą.
Jej wola każe mi patrzeć jej prosto w oczy. Walczę z samym sobą, by przypadkiem nie zerknąć na jej piękne, paprociokształtne czułki.
– Chciałeś zakłócić moją podróż, umarły. Dlaczego? – Władczy ton Czystokrwistej zdaje się odbijać we wnętrzu mej głowy.
– Sak’hayī! Wasza świątobliwość! Przyszedłem błagać cię o akt łaski. Uczyń mnie na powrót żywym!
– Jak śmiesz!
Siła woli niewiasty przygwożdża mnie do ziemi. We wnętrzu mej głowy rozbrzmiewa upiorny pisk, przechodzący w ostry ból. Świat zaczyna wirować, barwy blakną. Ból jest nie do zniesienia.
Ustaje. Z trudem łapię powietrze. Nawet nie marzę o podniesieniu wzroku.
– O potężna pani! – takim akcentem włada tylko mój Zeryjczyk.
– Masz się do mnie zwracać Sak’hayī, barbarzyńco! – syczy Czystokrwista.
Do moich uszu dobiega jęk cudzoziemca. Czy on ma w ogóle pojęcie, że ona może go zabić siłą woli?
– Wy-wybacz, Sak’hayī…
– Mów, barbarzyńco!
– Byłem przy nim…
– Pomagałeś mu? Wiesz czym to grozi!?
– Emmm, nie, ale… On nie zabił. Darował mu! Zaniechał zemsty!
Wsłuchuję się w słowa cudzoziemca. Chyba jednak zrozumiał więcej, niż mi się wydawało. Znów, wbrew woli, spoglądam w jej cudowne oczy. Boję się, że niechcący zerknę nie tam gdzie trzeba i zginę na miejscu.
– Tłumacz się, umarły. – Jej głos stał się spokojny, nawet nieco dobrotliwy. Jednak wiem, że nastrój może zmienić się w mgnieniu oka.
– Nie chcę się mścić…
– Ale wcześniej chciałeś. Zdecydowałeś, by odprawiono twój pogrzeb!
– Chciałem…
– Ale?
– Chciałem go zabić, mogłem to zrobić i wtedy… Nie wiem, jak to powiedzieć.
– Może po prostu słaby z ciebie kłamca?
– On mówi prawd…
– Zamilcz, Zeryjczyku!
Czystokrwista podnosi się. Powłóczysta szata faluje, doskonale zgrana ze złotymi włosami. Zewsząd otaczają mnie Gwardziści Masataha. Niewiasta chwyta oburącz moją twarz. Czuję zimne, aksamitne palce. Wola kobiety zmusza mnie do ponownego spojrzenia w jej żółte oczy. Coś mnie ciągnie do tyłu. Spadam?
Widzę, jak zmierzam w stronę lektyki, biegnę schodami, czuję na szyi zimne, szklane ostrze skrytobójcy… Jakby czas biegł w przeciwnym kierunku.
Stoję nad moją ofiarą, pragnę zemsty.
– Seymarī! Uciekaj! – charczy Salān Księżycowy Chód. I widzę ją. Moją córeczkę. Wypuszczam miecz z dłoni.
Mocne szarpnięcie wybudza mnie z transu. Klęczę przed palankinem, Czystokrwista znów patrzy na mnie z siedziska. Jej siła woli zaciska moje oczy. Czuję ostry ból powiek, jakby lizały je języki ognia.
– Odtąd twe oczy będą zdobić pionowe, czerwone pasy. Znak odkupienia. Porzuciłeś zemstę, pozwoliłeś swemu sercu powrócić do świata żywych.

******

– Co teraz zrobisz?
– Nie wiem, Zeryjczyku. Wciąż prawnie jestem umarłym, nie ma tu dla mnie miejsca.
Cudzoziemiec przeciąga się.
– Może zatem… pójdziesz ze mną?
– Włóczyć się po świecie i zarabiać na przekrętach? Być agentem do wynajęcia? Dzięki, ale wolę moje kraty okienne.
– Wiesz, ostatnia noc dała mi nieco do myślenia. Co prawda nadal nie rozumiem was, Anaosów, ale czuję, że chyba czas na zmianę. Na coś nowego – wskazuje na najbliższy budynek – jak myślisz, ile dałby jakiś nadziany kupiec z Ashtery za takie coś w swoim oknie?
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że…
– Widzisz, przyjacielu. Kiedy zeszłej nocy podważaliśmy tę kratę, jakby coś we mnie pękło.



Ratasā sae’ut’hā wiratanata’n k’haysā, sae’ut’hā ahdā, saetsit’hā basā,
Darmā ahsahtazi’ēy ki ildā asyaēy ih Nāey pak’hasī.
„Gniew zburzy mury warowni, roztrzaska tarczę, utnie głowę,
Miłość tego nie uczyni, ale to gniew korzy się u jej stóp.”
Przysłowie anańskie, autor nieznany.



ARHIZ

Link do opowiadania na Fantastyka.pl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz