Fanpage na Facebooku

piątek, 5 maja 2017

Druga Połowa

Otwieram oczy.
Coś jest nie tak…
Środek nocy. Siadam na łóżku, czując, jak uczucie senności staje się jedynie wspomnieniem.
Fala bólu przeszywa moją prawą dłoń, która pali, jakby co najmniej spotkała się z żywym ogniem.
Zaciskając zęby, spoglądam na rękę i widzę… jej kolor. Ból ustaje.
Barwa jest doskonale zauważalna nawet o tej porze, w ciemnościach. Nieskalana biel kontrastuje z resztą mojego ciała, z pościelą, ze ścianami, z tym, co jest za oknem. Z całą czarną połową królestwa.
Serce zaczyna mocniej bić.
– Czy oni już wiedzą? – mówię sam do siebie, jednak to tylko potęguje niepokój.
Słyszę pukanie, właściwie walenie w drzwi. Cholera, mogłem nie zadawać tego pytania.
– Otwierać! Królewska straż! – ryczy ochrypły głos, który przywodzi na myśl bardziej wściekłego pijaczynę niż przedstawiciela Korony.
Zrywam się na równe nogi. Nim dobiegam do drzwi, te wylatują z futryny.
Łomot. Wchodzi cała trójka, nie czekając nawet, aż opadnie kurz. Jeden z nich bezceremonialnie chwyta mnie za rękę, niemalże ją wykręcając. Przez chwilę ogląda znamię, po czym odrzuca ze wstrętem dłoń.
– Przemieniony. – Słyszę ciche warknięcie.
Nie da się ukryć, jestem nim. Biel mojej ręki, barwa kontrastująca ze wszystkim, od strażników począwszy, na drzewach za oknem skończywszy, stanowi niezbity dowód.
– Piętnaście minut na zebranie rzeczy osobistych. – Dźwięczy mi w uszach beznamiętnie wypowiedziana formułka.
W panice rozglądam się po pokoju, zakładając w międzyczasie, także kontrastujące z dłonią, spodnie. Nie mam pojęcia, co chcę i powinienem zabrać. Gdy ruszam w stronę łazienki po szczoteczkę, jeden z przybyszy zagradza mi z triumfalnym uśmieszkiem drogę, prezentując zdrowe, czarne jak noc uzębienie.
Zrezygnowany zarzucam na siebie płaszcz i chowam do kieszeni portfel. Nim kończę zakładać pierwszy but, strażnicy dają mi do zrozumienia, że według ich jedynego słusznego pomiaru czasu, piętnaście minut minęło.
Gdy tylko zawiązuję sznurówki, jeden ze strażników niesubtelnie chwyta mnie za ramię i równie nieelegancko wyprowadza z mieszkania. Czuję, jak twarde niczym stal paluchy wbijają się w moje ciało. Napinam mięśnie, jakby w odpowiedzi – to jedyny wyraz buntu, na jaki mogę sobie w tej chwili pozwolić.
Przed wyjściem czeka już na nas powietrzny powóz. Gdy tylko wsiadam do środka, a właściwie zostaję wrzucony, od razu uruchamiają się mechaniczne skrzydła. Siedzę skurczony pomiędzy dwoma zakutymi w czarną stal strażnikami.
– No, mości królewno – rzecze trzeci, pełniący teraz rolę pilota – czas na wycieczkę do Czarno-białego Pałacu.
Lecimy coraz szybciej, coraz wyżej. Pomimo barczystej „obstawy”, okna są na tyle duże, że mogę spokojnie obserwować rozciągającą się pod nami czarną stronę królestwa, gdzie zapewne każdy praworządny obywatel smacznie śpi. Może z wyjątkiem tych, którzy akurat obudzili się ze znamieniem, ich uczciwość jest przecież bez znaczenia.
– Co teraz ze mną będzie? – pytam niepewnym tonem.
– Ślub, królewno, ślub – odpowiada pilot.
Reszta wtóruje mu głośnym, lecz podejrzanie krótkim rechotem. Zupełnie, jakby tak naprawdę nikomu nie było do śmiechu.
– Jedyną osobą w tym kraju, która ma prawo posiadać oba kolory, jest król – dodaje zakuty łeb po prawej stronie, obracając nieznacznie głowę… lub cokolwiek, co znajduje się pod tą grubą warstwą czarnej stali.
Przed oczami staje mi sytuacja sprzed dziesięciu lat. Dawne wspomnienie nabiera wyrazu, mam wrażenie, jakbym ledwo wczoraj obserwował z okna, jak straż wyprowadza mojego sąsiada, Darkclocka spod czwórki. Później ludzie gadali, że został Przemienionym. Nie wiem, ile w tym było prawdy, ale jednego jestem pewien: nigdy później go nie widziałem.
Lądujemy. Wehikuł cicho opada na ziemię. Spodziewałem się jakiegoś szarpnięcia, czegokolwiek, co zwiastowałoby koniec podróży. Tymczasem osiedliśmy lekko niczym piórko. W innych okolicznościach byłbym zachwycony tą, bądź co bądź, pierwszą w życiu przejażdżką powietrznym powozem.
Wychodzimy. Dopiero teraz dostrzegam granicę mrocznej połowy królestwa. Widzę przed sobą idealnie równą, ciągnącą się aż po horyzont świetlistą linię, za którą rozpościera się rażąca w oczy biała część państwa. Biała zupełnie jak moja dłoń.
Prawica strażnika znów zniewala moje ramię choć tym razem nieco delikatniej. Chyba wszyscy czujemy się dość nieswojo, idąc tuż obok morza bieli. Obok krainy, w której żaden z nas nie chciałby się znaleźć.
Wchodzimy na długą, brukowaną drogę. Granica obu części państwa biegnie dokładnie pośrodku, toteż prawa połowa traktu jest barwy mleka, lewa zaś połyskuje ebonitem. Na końcu widnieje królewski pałac, idealnie symetryczny. Jedna strona oślepia bielą, druga zdaje się ledwo widoczna na tle nocy.
Idziemy w milczeniu, aż w końcu stajemy tuż przed czarno-białymi wrotami.
– Jest wasz – rzuca od niechcenia pilot, klepiąc mnie na odchodne w plecy.
– Pójdziecie za mną, Arisie Darkcloud – zagrzmieli jednocześnie obaj odźwierni, jeden jasny, drugi ciemny, każdy stojący po odpowiedniej stronie.
Wrota otwierają się z łoskotem. Idę po dwukolorowym dywanie, mijając rzędy zdobionych kolumn. Marmurowych po prawej, ze skały wulkanicznej po lewej. Coś mi mówi, że lepiej nie oglądać się za siebie i grzecznie podążać jedyną słuszną drogą, ku tronowi.
– Wyjść! – zagrzmiał donośny, lecz na tyle delikatny głos, że mógłby także uchodzić za żeński.
Odruchowo zatrzymuję się, rozmyślając, czy mnie także nie obejmuje rozkaz władcy.
– A ty podejdź bliżej, Przemieniony – dodaje król o wiele łagodniejszym tonem, rozwiewając moje wątpliwości.
Zastanawiam się, dlaczego właściwie w opowieściach władca mówi zazwyczaj basem, skoro rzeczywista barwa jego głosu jest inna. Skupienie się na sprawach tego typu mnie uspokaja. Gdy już mam wrażenie, że w mej duszy pojawia się cień komfortu, słyszę donośny trzask zamykanych drzwi i uświadamiam sobie, że jestem sam na sam najważniejszą osobą w państwie.
Podchodzę niepewnie, starając się wyczuć, co dokładnie znaczy „bliżej”. Nie mogę oderwać spojrzenia od majestatu jego wysokości, który, podobnie jak tron, jest w połowie jasny niczym świeże mleko, co niezwykle kontrastuje z ciemniejszą stroną, przywodzącą na myśl bazalt.
– Wa… – urywam, zdając sobie sprawę, że to raczej władca powinien rozpocząć rozmowę. Ten jednak zachęca mnie gestem, uśmiechając się lekko. Dostrzegam dwukolorowy rząd zębów.
– Wa-wasza wysokość, jestem Prze-przemieniony… – wydukałem.
– Zauważyliśmy. – Król sprawia wrażenie lekko rozbawionego. – Nie, nie zostaniesz stracony – dodał, uprzedzając pytanie, które od początku próbowałem zadać.
Biała ręka monarchy przywołuje mnie gestem, jeszcze bliżej, podczas gdy czarna majestatycznie gładzi dwubarwną brodę. Kiedy dzieli nas już ledwie długość strzały, dostrzegam, że ciało króla jest lekko prześwitujące.
– Nie obawiaj się. – Władca pochyla się w moją stronę, mówi teraz niemal szeptem. – Celowo rozpuściliśmy plotkę o rzekomych egzekucjach Przemienionych, by umożliwić im wykonywanie swojego zadania. A teraz słuchaj uważnie: od ciebie zależą losy Korony i całego kraju. Pójdziesz na białą stronę królestwa i tam spotkasz się ze swoim odpowiednikiem. Później wszystko stanie się dla ciebie jasne. Przyszłość tych ziem leży w twoich rękach.
Mam wrażenie, jakbym dostał czymś gumowym w głowę. Chcę zadać pytanie, dowiedzieć się o co chodzi, jednak język odmawia posłuszeństwa.
Czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Obracam się. Widzę zakapturzoną postać w długiej szacie, całą białą. Czarownik wyciąga wahadełko. Moje oczy, wbrew woli, wodzą za malutkim medalionem koloru śniegu. Obraz staje się coraz bardziej rozmyty. Pozostaje tylko czysta, nieskalana biel.


******


Otwieram oczy. Odruchowo mrużę powieki, broniąc się przed wszędobylską jasnością, która wdziera się aż do wnętrza czaszki. Moje ciało, choć czarne, zdaje się teraz świecić… z wyjątkiem jednej z dłoni, oczywiście.
Siadam na łóżku, powoli pojmując, że jednak nie śnię. Że faktycznie spotkałem króla, który bez słowa wyjaśnienia wysłał mnie do białej części kraju, bym, niczym w kiepskiej książce, ratował świat. Problem w tym, że to dzieje się naprawdę.
Wstaję, czując, jak oczy powoli przyzwyczajają się do wszechobecnej jasności. Czuję lęk, niepokój, a moja kuriozalna „misja” w żadnym razie nie pomaga.
Po dłuższym namyśle podejmuję ryzyko i otwieram drzwi.
Kręte schody wiodą mnie wprost na dół. Przytrzymuję się poręczy, z trudem lokalizując w morzu bieli poszczególne elementy zejścia. Trafiam w końcu do dość obszernej izby, która przypomina karczmę. Niepokoi mnie żarzące się w samym środku palenisko, tylko Biały mógł wpaść na tak nieodpowiedzialny pomysł.
– Witam czarnego gościa – dobiega do mnie głos barmana. Chyba.
Niemrawo podchodzę do lady, mijając po drodze kilku zaciekawionych bywalców. Bogowie, oni wszyscy wyglądają identycznie.
– Nie wiem, kim jesteś, Czarny, ale wczoraj było tutaj kilku ważniaków od króla. – Całe szczęście, że chociaż gospodarz wyróżniał się imponującymi wąsami. – Nie chcę żadnych kłopotów, obcy. Zabierz, co potrzebujesz i wynoś się, nim sprowadzisz na nas problemy.
W żołnierskich słowach proszę o jadło na drogę. Przypuszczam, że moja karta przetargowa „ratuję świat” niezbyt poprawiłaby przychylność karczmarza, toteż postanawiam zachować ją na inną okazję.
Chcę zbierać się do drogi, nie mając oczywiście pojęcia, dokąd zmierzam.
Łoskot otwierających się drzwi.
Stojący w nich dryblas wyprostował się nagle, zupełnie jakby dostał nożem w plecy. Coś mi mówi, że stało się to dokładnie wtedy, gdy mnie spostrzegł. Nie chcę, by Coś mówiło do mnie więcej.
– Co do… A ty czego tu szukasz? – Na parszywej gębie przybysza gości równie zacny uśmieszek.
– Zostaw go, to człowiek króla. – W tym momencie zaczynam darzyć barmana sympatią.
Wielkolud wchodzi powoli do izby, tuż za nim pojawiają się jeszcze trzy draby, zapewne przyboczni.
– Ty, barman! Chyba zapomniałeś, kto jest królem tej dzielnicy. – Faceta aż nosi.
Trafiłem do jakiejś speluny będącej terytorium lokalnego władcy przedmieścia. Cudownie.
– Hagni, wszyscy nie chcemy kłopotów. – Głos barmana staje się coraz mniej opanowany. – Przysłała go Korona, rozumiesz? Daj mu spokój.
Nie rozumie.
Dryblas wykonuje niezrozumiały gest. Chwilę później jego towarzysze stoją już przy szybach. Powietrze wypełnia dźwięk tłuczonego szkła. Typy radośnie wymachują kijami, rozkoszując się sensem życia, pomimo że po oknach zostały już tylko potłuczone szkła. Jeden, zapewne dla podkreślenia wagi dokonanego dzieła, uderza dodatkowo z impetem w blat.
Herszt bandy długim susem przeskakuje palenisko, by w mgnieniu oka znaleźć się tuż przede mną. Jest bardzo szybki, jak na kogoś o takich rozmiarach. Zbyt szybki.
– Czyżbyś zapomniał, komu płacisz za ochronę? Co, wąsalu? – Pomimo że Hagni mówi do barmana, cały czas wpatruje się we mnie. – Więc lepiej się nie wtrącaj, to może się zastanowię jeszcze nad kwestią obniżenia, heh, podatku.
Co tam król, to lokalni bandyci rządzą w mieście.
Wkładam białą rękę do kieszeni, próbując nie komplikować dodatkowo sytuacji.
– No dobra, czarny przyjacielu. – Biali nie są jednak tacy sami. Dowodem niech będzie paskudna gęba Hagniego. – Może pokażesz nam, jak skaczesz przez palenisko? To taki nasz zwyczaj na mieście. Słyszałem, że wy, Czarni, jesteście tchórze.
– Jesteśmy po prostu ostrożni – odpowiadam, starając się zapanować nad głosem. Czuję, że się pogrążam.
– Jesteśmy po prostu ostrożni – odpowiada tamten, parodiując mój sposób mówienia. Odpowiada mu salwa śmiechu, co gorsza, także spośród pozostałych bywalców. Wspaniale.
– Tchórze! – Na twarzy dryblasa maluje się coś pomiędzy radością a gniewem. – Wy, Czarni, chowacie się tylko po kątach. Się wcale nie znacie na odwadze. Tylko gadacie na nas, Białych. Myślisz, że nie wiem, że patrzysz na nas z góry? Że każdy jasnoskóry jest dla ciebie debilem?
Hagni zbliża się, prezentując połyskujący w świetle paleniska długi nóż.
– Myślisz, że nie wiem co se myślisz? O nas wszystkich? – Czuję na policzku zimno stali. Zbir przejeżdża powoli tępą stroną ostrza w dół twarzy, pozorując na koniec poderżnięcie gardła.
– Skacz! – Wskazuje nożem na palenisko. Czuję ulgę, że nie mam już brzytwy przy twarzy.
Spoglądam na kamienny prostokąt, w obrębie którego dziko tańczą płomienie. Nie mam szans.
Huk.
Wszędzie biały dym. Nic nie widzę.
Czuję, jak opary wdzierają się do dróg oddechowych. Duszę się.
Coś zamajaczyło, jakiś kształt. Długowłosa istota, niewiele ciemniejsza niż wszechobecne opary. Coś trzyma w ręku, tkanina?
Odbieram czym prędzej materiał i, starając się wyprzedzić kolejny wdech, przykładam do ust. Nie wiem co to jest, ale działa zadziwiająco dobrze. Choć nadal czuję pieczenie, oddech nie stanowi już sadystycznego wyzwania.
– Za mną, szybko. – Głos niewiasty wydaje się dziwnie znajomy. Delikatna dłoń chwyta stanowczo moją rękę. Kobieta rusza w górę schodów, ciągnąc mnie z siłą o wiele większą, niż bym się spodziewał. Ledwo jestem w stanie dotrzymać kroku mojej, mam nadzieję, wybawicielce.
– Ty! Już nie żyjesz, Czarny! – Hagni nie zamierza odpuścić.
Biegniemy w górę krętymi schodami. Pod nami rozlega się tupot. Wygląda na to, że moi nowi przyjaciele już się stęsknili.
– Na trzy skaczemy.
Patrzę pytająco na długowłosą, łudząc się, że nie mówi o dużym, widniejącym przed nami oknie.
– Razdwatrzy! – Silne pchnięcie i jestem na zewnątrz.
Drugie piętro, złamani…
Szelest. Pył.
Gdzie ja jestem? To stóg siana!
Wiotka dłoń ponownie wbija mi w rękę drobne palce. Potykam się nieporadnie, kiedy niewiasta znów zmusza mnie do biegu.
– Już niedaleko. – Rzuca mi krótkie spojrzenie i wskazuje na latający powóz.
Wsiadamy. Dziewczyna wciska kilka przycisków. Po chwili stalowe skrzydła zaczynają się poruszać. Wehikuł ostro rusza w górę.
– Widzę, że nieźle to sobie obmyśliłaś – przyznaję z aprobatą.
– Improwizowałam. – Długowłosa posyła mi nerwowy uśmiech, po czym skupia się na kontrolce.
– Ale powóz przygotowałaś?
– Co? Nie, tym przyleciał tamten duży.
– Ale potrafisz tym latać?
– Pierwszy raz oglądam to od wewnątrz…
– Aha…
Rozmowę przerywa mocne szarpnięcie, zupełnie jakby pani pilot niedowierzała, że w pełni uznaję jej brak kompetencji. Wehikuł przechyla się coraz bardziej na bok. Przez okno widzę niepokojąco szybko zbliżającą się ziemię.
– Zrób coś! – krzyczę, chyba tylko dla rozładowania emocji.
– Przecież próbuję!
Nieznajoma zaciska zęby. Na jej kredową twarz opadają niesforne kosmyki mlecznobiałych włosów. Wygląda przeuroczo… Na czym ja się skupiam!? Rozbijemy się!
Kolejny wstrząs.
Chyba zahaczyliśmy o drzewo. Mam wrażenie, że straciliśmy jedno z lewych skrzydeł. Maszyna z każdą chwilą gwałtownie zniża lot. Na twarzy mojej wybawicielki maluje się coś na pograniczu manii i skupienia.
Spadamy.
Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła, a i żołądek nie odpuszcza. Ziemia jest coraz bliżej.
Już po nas!
Białowłosa z głośnym stęknięciem pociąga drążek do siebie, podrywając na chwilę latający powóz.
Trzask łamanych skrzydeł. Kadłub uderza w ziemię. Chwilę później maszyna przewraca się na bok.
Leżę wśród białych loków, czując, jak całe ciało przeszywa gorący ból, zupełnie jakby ktoś wlał mi do kręgosłupa wrzątek. Głowa również daje się we znaki, ale chyba jednak nic mi nie jest. Inaczej nie skupiałbym się tak bardzo… na niej.
Jestem tuż przy pergaminowej twarzy. Słyszę nerwowy, urywany oddech.
– Wszy-wszystko w porządku? – pytam niemrawo, próbując przyjąć mniej nachalną pozycję. Niestety ułożenie kadłuba skutecznie mi to uniemożliwia.
Nieporadnie podpieram się rękoma. Moja głowa jest teraz kilkanaście cali nad jej trójkątną buzią. Dłonie opieram tuż obok policzków wybawicielki. Moja czarna ręka wygląda tak nienaturalnie przy jej mlecznobiałej skórze.
Spoglądam na drugą rękę, mającą identyczną barwę co gładkie lico kobiety. A już niemal zapomniałem, że jestem Przemienionym.
Niewiasta powoli otwiera oczy. Długie rzęsy odbijają się w białej tęczówce, przywodząc na myśl gwiazdę. Gdy wpatruję się w głębiej, dostrzegam swoje, ciemne niczym węgiel, odbicie.
Dziewczyna powoli otwiera usta. Jasne wargi delikatnie drgają. Czuję, jak nasze serca zaczynają bić coraz szybciej.
– Długo jeszcze będziesz na mnie leżał i się gapił, zboku!?


******


Siedzimy nad niewielkim, malowniczym jeziorkiem. Rozbity wehikuł idealnie wpasowuje się w krajobraz, dodając szumiącym drzewom szczyptę niebanalności.
Opieram dłonie o powalony konar i wpatruję się w taflę oczka. Zastanawiam się, jak Biali odróżniają zwykłą wodę od, powiedzmy, mleka.
– Musisz uchodzić w swojej krainie za niezwykle bystrego. – Dziewczyna patrzy na mnie, poprawiając grzywkę.
– Emmm, cóż, my Czarni słyniemy nie tylko z rozwagi, ale także ze spostrzegawczości – odpowiadam niepewnie. Coś mi mówi, że to nie był komplement, a ja nauczyłem się już, że kiedy Coś coś mówi, to Czegoś warto słuchać.
Nieznajoma poprawia grzywkę jeszcze raz, i jeszcze raz. Nie zwracam na to większej uwagi, wpatrując się w niesamowite oczy i pełne usta. Oblizała się?
Nagle na mojej twarzy ląduje jej dłoń.
Czarna! Jej dłoń!
– Bogowie!
Odskakuję jak oparzony.
– Ty… Ty jesteś… Jak ja!
Dziewczyna przewraca oczami.
– Kiedy zauważyłaś? – Próbuję brzmieć możliwie inteligentnie.
– Spałam w pokoju nad tobą, kiedy obudził mnie hałas. Zobaczyłam ludzi króla, nadwornego maga i jakiś pakunek. Poczekałam aż pójdą, grzech byłoby nie sprawdzić.
– Pakunek, powiadasz?
– Wyglądało na to, że królewskim zależało na braku zamieszania. Zakradłam się, gdy tylko opuścili twój pokój. Słyszałam też, jak odbyli z barmanem krótką, lecz treściwą rozmowę.
– Zaraz… Weszłaś tuż po tym, jak wyszedł czarownik? Nie obawiałaś się pułapek? Ani tego, że ktoś może wrócić?
– Och, wy Czarni naprawdę jesteście tacy tchórzliwi, jak mówią.
– Och, o waszej lekkomyślności też raczej nie zmyślają. – Kończę z wymuszonym uśmiechem. – Oczywiście są wyjątki – dodaję. W końcu nie chcę jej podpaść.
– Lizus.
Znów poprawia grzywkę. Jej czarna dłoń wygląda zupełnie, jakbyśmy…
– Też ci to chodzi po głowie? – Dziewczyna uroczo przechyla głowę. – Zupełnie, jakbyśmy zamienili się tymi rękami. – Porusza lekko palcami.
– Sugerujesz, że jesteśmy swoimi odpowiednikami?
– A masz jakieś wątpliwości, bystrzaku?
– A płeć?
– Ponoć czarnoskórzy mają analityczne umysły. – Przypominające krople wielkie oczy stają się teraz małymi szparkami. Faktycznie, dziewczyna ma rację. W końcu odmienna płeć również świadczy o przeciwieństwie.
– Jak cię zwą, moje mroczne alter-ego? – Puszcza do mnie oczko. Podoba mi się to przezwisko.
– Aris Darkcloud. – Próbuję brzmieć nonszalancko. Chichot dziewczyny sugeruje, że niezbyt mi się udaje. Jej białe zęby wyglądają tak nienaturalnie.
– Sira Thundersky.
Delikatnie ściskam czarną jak noc dłoń. Oboje wpatrujemy się w swoje ręce. Mam wrażenie, że część mojego ciała należy do kogoś innego. Czuję się naprawdę dziwnie.
– Jak było z tobą? – pytam.
– Po tym, jak zostałam Przemienioną? – odpowiada tonem właściwym dla opisu codziennych czynności. – Normalnie. Obudziłam się rano i poczułam, że jestem inna, nastąpiła zmiana. Udałam się więc, zgodnie z tradycją, na poszukiwanie swojego odpowiednika. Coś sprawiło, że pojawiłam się właśnie w Tej karczmie, właśnie w Tym czasie. Cudowne, nieprawdaż?
Moja szczęka lekko opada. Próbuję odpowiedzieć, jednak język odmawia posłuszeństwa.
– Co z tobą? Chyba nie chcesz powiedzieć, że u was, Czarnych, trzeba siłą wywlekać z łóżek, po czym sam król rozkazuje wam szukać swego odbicia z drugiej części kraju?
Zapada niezręczna cisza.
– Ale dostałaś misję od króla? – pytam niepewnie.
– Od kogo!? A co, musimy ratować świat?
Patrzę w dół, czując, jak czubki butów stają się dla mnie czymś na kształt azylu.
Sira uspokaja się.
– Słuchaj, chcesz powiedzieć, że król kazał ci ratować świat? – Jej ton zdaje się być kunsztowną mieszanką rozbawienia i ciekawości.
– Powiedzieli mi, że ode mnie zależą losy kraju i Korony oraz, że mam cię odnaleźć…
– Aha, czyli ja mam być tą przygłupią, słodką pomocnicą głównego bohatera? Mogę ci się rzucić na szyję?
W mojej głowie szybko powstaje odpowiedni scenariusz. Szczerze mówiąc, nie obraziłbym się.
Nagłe uderzenie w czoło.
– Aua!
– Co ci się w tym łbie kotłuje, co? Zbok!
– No dobra. – Już nawet nie próbuję brzmieć nonszalancko, tym bardziej inteligentnie. – A co mówi ta wasza tradycja? Po co szukacie swojego odpowiednika?
– Jak po co? – Rozbawiony ton perłookiej przyjął teraz barwę szczerego zdziwienia. Chociaż coś. – No przecież tego nikt nie wie. O to w tym wszystkim chodzi, żeby podążać w nieznane, przyjmować to, co zgotuje nam los.
– Ach tak…
Czegokolwiek nie mówić o słabych książkach na temat ratowania świata, tam jednak bohaterowie zawsze wiedzą, przynajmniej z grubsza, co powinni zrobić. Może zatem nasza opowieść nie jest taka zła?
Dziewczyna wiesza się na moim ramieniu.
– Zatem co teraz, mój bohaterze? – Modulowany ton nie pozostawia wątpliwości, że mam do czynienia z sarkazmem. Mimo wszystko jest mi przyjemnie. Uśmiecham się.
– Zbok! Zbok i fetysz! – Na twarzy dziewczyny gości sztuczne oburzenie.
– Mówi się: fetyszysta. Fetysz to przedmiot – poprawiam.
– No niech ci będzie, w końcu sam najlepiej wiesz, co tam po nocach robisz.


Zrywa się dziwny, gwałtowny wiatr.
– Coś mi mówi…
– Że powinniśmy się stąd wynosić.
Dostrzegam ruch po drugiej stronie jeziora. Biały, wydłużony kształt, niczym pionowa kreseczka. Po kilkunastu oddechach przestaję się łudzić – to zbliża się, leci nad wodą wprost na nas.
– Sira? – Mam złe przeczucie.
– Tak? – Dziewczyna nie odrywa wzroku od tajemniczego obiektu.
– Czy też czasem tak masz, że słyszysz w środku głowy taki wewnętrzny głos. Że Coś ci… coś mówi i później to się dzieje?
– Taak. – Słyszę wahanie w jej głosie, ale uznaję to za potwierdzenie.
– Bo Coś mi mówi, że to…
– Wieża. – Sira dokańcza zrezygnowany tonem. – Na bogów, Wieża! Musimy się schować!
Podskakuję jak poparzony. Rzeczywiście, wpatrujemy się w nadlatującą Figurę zamiast działać.
Rozglądamy się pośpiesznie. Potrzebujemy schronienia. Czegoś, co nie przyciągnie uwagi Wieży. Wehikuł odpada, jest nowym elementem otoczenia. Szukam jakiegoś kamienia, kłody, gałęzi, czegokolwiek. Wszechobecna biel nie pomaga.
Tymczasem Wieża jest już doskonale widoczna. Biała Figura, wyglądająca niczym jej malutki odpowiednik z gry wojennej, sunie majestatycznie nad wodą, zachowując idealny pion. Dumnej wędrówce towarzyszy jedynie szum rozchodzących się pod ustrojstwem fal.
Jest las, ale zbyt daleko. Z drugiej strony łąka – samobójstwo.
Białowłosa łapie mnie za rękę, po czym przywieramy do drzewa.
– To szaleństwo! – Co ona sobie myśli, że Wieża przeleci ot tak obok drzewa?
– Ona porusza się tylko w prostych liniach.
Zrozumiałem.
Ustawiliśmy się tak, by drzewo oddzielało nas od jeziora. Teraz pozostało już tylko czekać, aż Figura będzie nas mijać i w odpowiednim czasie przesunąć się dookoła pokrytej korą osłony, by pozostać niezauważonym.
– Skąd wiemy, z której strony będzie mijać drzewo? – Słyszę, że szum wody jest coraz głośniejszy.
– A skąd niby mam to wiedzieć? Improwizuję…
Cudownie.
Swoją drogą, skoro w czarnej połowie królestwa wieże stanowią zagrożenie, dlaczego tutaj nie są malutkie i potulne? Do kitu z takimi przeciwieństwami.
Ustrojstwo jest coraz bliżej, czuję to. Czuję też, bijące coraz szybciej, serce dziewczyny. Zaczynam stresować się jeszcze bardziej.
Bazowe prawdopodobieństwo wynosi 1:2, ale jeśli Figura leci nie do końca prostopadle… Do tego trzeba uwzględnić krzywizny drze…
Mocne szarpnięcie Siry. Zaczynam się już przyzwyczajać.
Czuję, jak chropowata, zimna kora nieprzyjemnie kole w plecy. Tuż przed sobą mam przylgniętą białowłosą, której twarz znajduje się kilka cali przed moją. Jej palce chyba wbiły się w drzewo, tuż przy moich ramionach. W innych okoliczn…
Zza pleców dobiega miarowe buczenie, co chwila rosnące i opadające. Wieża jest po drugiej stronie drzewa, zatrzymała się.
Analizuje.
Czuję się, jakbym zesztywniał. Perłooka towarzyszka również zdaje się jak z kamienia. Nawet oddychać przestała, czuję to doskonale po jej wydatny…
Natężenie dźwięku zmienia się. Wieża powoli mija drzewo, a następnie zaczyna poruszać się prostopadle w bok. Wygląda na to, że próbuje je „okrążyć”. Pozostaje nam przesuwać się tak, by nie zostać zauważonym.
Przywarci do pnia przemieszczamy się w ślimaczym tempie. Nie możemy być zbyt szybcy ani zbyt wolni, z tej odległości zostaniemy od razu dostrzeżeni, a ta Figura ma oczy dookoła… Baszty. Kwadratura zataczanego przez wieżę „koła” nie pomaga.
Każda chwila zdaje się rozwleczona niczym godzina, nie wiem ile czasu upłynęło.
Okrążyliśmy już drzewo do połowy. Wieża coś wyczuła, nie widzi nas, ale podejrzewa naszą obecność.
Za Sirą dostrzegam jakieś kształty. Zaraz, to latające wozy! Kilkanaście kroków od nas.
– Królewskie powozy, za tobą – szepczę białowłosej do ucha, możliwie najciszej.
Całe moje ciało przeszywa narastający pisk.
Wieża. Zostaliśmy wykryci.
Biegniemy ile sił w nogach. Wehikuły się naprawdę niedaleko. Nikt prócz urzędników lub samego króla, nie ryzykowałby tak bardzo. Nie w przypadku Wieży. Tylko im jest posłuszna.
Staram się przebierać nogami najszybciej jak potrafię. Kątem oka dostrzegam, że Figura wyleciała już zza drzewa i teraz kieruje się prosto na nas.
Sira wyprzedza mnie, podaje rękę. Staram się podążać za nią, jest naprawdę szybka! Nie daję rady.
Biegniemy po przekątnej, wymuszając na Wieży „schodkowaty” ruch. Jednak pomimo tego dzieli nas coraz mniejsza odległość. Nie zdążymy.
Źródła mocy trzech wehikułów jednocześnie wprawiają w zsynchronizowany ruch rzędy skrzydeł.
– Cholera! Oni odlatują!
Dwa latające wozy wystrzeliły w górę, jednak trzeci unosi się tuż nad ziemią. Kieruje się w naszą stronę.
Za plecami narasta pisk Wieży. Czuję, że znajdujemy się już w jej zasięgu.
Ciało zaczyna drętwieć, tracę czucie w palcach. Próbuję trzymać Sirę za rękę, ale kończyna odmawia posłuszeństwa.
Czuję wiatr skrzydeł wehikułu. Tak blisko.
Upadam, świat zaczyna wirować. Widzę białą ścianę. Zaraz, to sufit wehikułu!
Wygląda na to, że białowłosa wciągnęła mnie w ostatniej chwili. Oboje leżymy w dziwacznych pozycjach na tylnym siedzeniu. Po tak bliskim spotkaniu z Wieżą, zapewne nie zmieni się to w ciągu najbliższych godzin. Czuję jak paraliż pochłania coraz to nowe obszary ciała. Przez cały czas kontroluję oddech, mam nadzieję, że tak głęboko moc Figury nie sięgnęła.
Najważniejsze, że jesteśmy uratowani. Bezpieczni, w rządowym wehikule.
W końcu dowiem się, na czym polega ta moja wielka „misja”.
Ktoś obraca moją głowę. Nic nie czuję, nie mogę się też ruszać. Jedynie rejestrować obraz. Oby to była jakaś ładna pani urzędnik.
– Heh. I kogo my tu mamy? – Umięśnione ręce kierują mnie w taki sposób, bym patrzył prosto w oczy rozmówcy.
Moją jedyną reakcją jest teraz otwarcie oczu, do granic możliwości. Tuż naprzeciw mej twarzy promienieje uśmiech ogromnego Hagniego, dobrze mi znanego karczmowego króla przedmieścia.


******


Wehikuł, którym lecimy, jest jakiś inny. Zdecydowanie szybszy.
– Masz szczęście, Czarny. – Paskudna gęba Hagniego spogląda na mnie z szyderczym grymasem. W międzyczasie jedna z jego dłoni od niechcenia poklepuje pośladek Siry. Drań!
– Gdyby nie my, gryźlibyście glebę – kontynuuje drab, a ja jakoś nie czuję do niego wdzięczności. – Wieża się nie patyczkuje z nikim, pieprzony stróż prawa.
Hagni przypina mnie powoli do siedzenia, nie spieszy się. Okazuje się, że te tutaj są chyba specjalnie przystosowane do przewożenia gości naszego pokroju. Po kilku chwilach moje ręce i nogi są już elegancko przymocowane żelaznymi obręczami, w pełni gotowe do odzyskania czucia.
To samo robi z Sirą. Widzę tę jego paskudną gębę, sapiącą nad jej śliczną buzią, i czuję, jak cały drżę ze wściekłości, pomimo paraliżu.
– Gotowe. – Na twarzy draba gości triumfalny uśmiech. Takie złożone czynności chyba nie są jego mocną stroną. – Szef chce was widzieć. Po tym, jak daliście drapaka, pogadaliśmy se nieco z barmanem. Nie wiem, o co chodzi z jakimiś nadwornymi magami i groźbami królewskich psów, ale to nie moja działka. Ja mam przyprowadzić was do szefa i tylko to mnie obchodzi.
Wreszcie zamilkł. Taki słowotok, kto by pomyślał. Ciekawe, ile teraz będzie musiał odpoczywać.
Ukradkiem rozglądam się po wnętrzu latającego wozu. Gustowny wystrój, opływowe kształty. Właściwie nawet nie słychać pracy źródła mocy, i do tego ta szybkość. Rządowy gruchot, którym miałem okazję lecieć po czarnej stronie królestwa, to przy tym jakiś żart. Widać „szef” Hagniego opanował kwestie ściągania podatków do mistrzostwa, król mógłby się sporo nauczyć.


******


Dostaję oczopląsu. To takie nienaturalne.
Czarne dywany kontrastują z białymi podłogami i ścianami, świetlisty sufit zdobią mroczne żyrandole. Ciemne meble, jasne narzuty. Kręci mi się w głowie.
Drewniana, zwieńczona kulką laseczka co rusz uderza o lśniący parkiet.
– Witam krajana. Ta gołąbeczka to twój odpowiednik? Świat jest mały, nieprawdaż? – „Szef” zdaje się napawać własnym głosem. Biały, idealnie wyprasowany garnitur nieziemsko kontrastuje z czarną jak noc skórą. Skórą zupełnie jak moja.
– Spisałeś się, Hagni. – Elegant wykonuje niedbały gest, błyskając kunsztownym pierścieniem. – Przelecenie dwunastu mil i powrót bez uszkodzenia mojego wozu było nie lada wyczynem. Rozwijasz się, stajesz się coraz lepszy.
– Heh, dzięki, szefie.
Ironia nie najwyższych lotów, ale wielkolud i tak nie załapał. A może chciał jedynie zadowolić swego pana?
– Ale gdzie moje maniery? Żeby tak zapraszać kogoś takiego jak wy i nawet się nie przedstawić? – „Gospodarz” uchyla teatralnym gestem kapelusza. – Sir Otherthing. Do usług, drodzy goście. – Wskazuje na misternie rzeźbione krzesła. Wzrok Hagniego sprawia, że ani chwilę nie wahamy się, co do spełnienia niewypowiedzianej „prośby”.
Dyskretnie rozglądam się po sali. Oczy już nieco przyzwyczaiły się do feerii barw. Jak ten facet może wytrzymać wśród zmieszanych dwóch kolorów?
Dostrzegam kusznika. Dwóch, trzech. Gdzie indziej majaczy cień halabardy. Wygląda na to, że pilnuje nas więcej ludzi, niż zdawało się na pierwszy rzut oka. Mam nadzieję, że Sira nie będzie tym razem improwizować.
– Zacni przyjaciele. – Teatralny ton tego faceta coraz bardziej działa mi na nerwy. – Zebraliśmy się tu, ponieważ doszły do mnie plotki odnośnie tajnej akcji organizowanej przez samego, miłościwie panującego nam, króla. Dlatego też, jako wzorowy obywatel, poczułem się w obowiązku, by z pomocą mego seneszala Hagniego zaaranżować spotkanie.
Twarz „seneszala” przyjmuje dziwny wyraz. Widać, że biedaka męczy rozterka: wypiąć pierś i przyjąć pochwałę czy może pokornie spuścić głowę w ramach nagany?
– Pozwólcie zatem, że przejdę do rzeczy. – W duchu modlę się, żeby on nie mówił w ten sposób przez cały czas. – Za każdym razem, kiedy udaje mi się zlokalizować takich jak wy, Przemienionych, dowiaduję się, że król wysyła ich z pewną misją. Sęk w tym, że nie wszystkim wam podobnym leży na sercu interes Korony tak bardzo jak mnie, toteż nie zawsze nasza współpraca układa się owocnie. Dlatego też niezwykle raduje mnie fakt, że trafiłem na was, zacni przyjaciele. Tacy wspaniali goście z pewnością podzielą się ze mną wszystkim co wiedzą i nie będę musiał używać żadnej dodatkowej argumentacji. – Długie palce „szefa” powolnym ruchem zawijają i tak już kręcącego się wąsa.
Patrzymy sobie przez moment w oczy. Pomimo że w końcu trafiam na rodaka, jego spojrzenie jest dziwne. Obce.
– Wasza kolej, drodzy goście. – Wreszcie puszcza tego wąsa, znów zaczynam oddychać. – Wydaje mi się, że zasugerowałem wam już dostatecznie, że teraz czas, byście to wy mówili, a ja słuchał.
Sira mocno szturcha mnie w bok. Co to ma znaczyć? Mam mówić? Milczeć?
Kopnięcie. Czyli jednak mówić.
– Sir Otherthingu. – Mój głos brzmi po barwnej przemowie „gospodarza” nie lepiej, niż krakanie starego kruka. – Wiesz wszystko to, co my. Król wysłał nas, jak sam to określił, z misją ratowania kraju. Rozkazano mi znaleźć swojego odpowiednika. Wtedy wszystko miało stać się jasne. Sira towarzyszy mi już od jakiegoś czasu i… nadal nie wiemy, o co chodzi. Całość wygląda na opowieść wyjętą rodem z kiepskiej książki.
Ostatnią uwagę mogłem sobie darować.
„Szef” cmoka z dezaprobatą. Hagni rusza w moją stronę, lecz Sir powstrzymuje go gestem. „Seneszal” wraca na miejsce.
Przełykam ślinę.
– W takim razie pozostaje mi jedynie zachęcić was do czytania nieco am-bit-niej-szej literatury. – Znów zaczyna bawić się wąsem. – Rozumiem więcej, niż wam się wydaje, robaczki. Pytam jeszcze raz: jaki jest cel waszej podróży?
– Powiedziałem wszystko, co wiem.
Sala rozbrzmiewa śmiechem Otherthinga. Dźwięczny głos wypełnia pomieszczenie, odbijając się od ścian i tworząc istną kakofonię. Jednocześnie podwładni „szefa” zdają się reprezentować przeciwny biegun, nieruchomi i milczący niczym posągi.
Zapada nagła cisza.
– Przenosicie coś – szepcze Sir. – A ja chcę to mieć! – dodaje z dzikim wrzaskiem.
Wzdrygam się. Czy on jest zrównoważo… W jakim stopniu on jest szalony?
– Hagni. – Głos „szefa” znów kipi nonszalancją.
Drab szybko podchodzi do tronu i pociąga za jakiś sznurek, którego wcześniej nie zauważyłem. Z sufitu wysuwa się sporej wielkości mapa całego królestwa. Pieczołowicie wykonane rysunki, kunsztowne napisy. Jestem pod wrażeniem.
– Z moich… badań wynika, że wszyscy Przemienieni, prędzej czy później, zmierzają do tego miejsca. – Sir niedbałym gestem wskazuje na małą zatoczkę na południu, leżącą po białej części kraju, ale tuż przy granicy z czarną. – Udało mi się też ustalić, że coś przenosicie. Ale już spieszę z wyjaśnieniami, drodzy goście, wszak wasze pospolite umysły zapewne czują się nieco zdezorientowane. Nie chodzi o jakiś przedmiot, to coś bardziej subtelnego. W tej grocie musi być coś transcendentalnego i tylko wy jesteście w stanie to zdobyć. Zapewne trzeba będzie upuścić nieco krwi czy coś w ten deseń. Poradzicie sobie.
– A co jeśli odmówimy? – słodki głos Siry odbija się echem od czarno-białych ścian.
– Słucham? Odmówimy? – Sir teatralnie nadstawia ucho. – Nie, kochani. W moim planie nie ma nic o odmawianiu. Od teraz pieczę nad wami trzyma Hagni i jego ludzie. Dostaniecie ode mnie latające wozy i pieniądze. Zadbam o was jak należy, moi mili. Zaś mój seneszal będzie dla was sługą i strażnikiem. Od teraz jest do waszej dyspozycji, w ramach wykonywania moich poleceń oczywiście. Nalegam, zacni przyjaciele, niech nikomu nie przyjdzie do głowy mnie zdradzić. Brzydzę się krwią i przemocą… A teraz wybaczcie, szacowni goście, mam mnóstwo spraw na głowie. Nie zawiedźcie mnie.
Nagła ciemność. Czuję, jak brakuje mi powietrza. Zaraz, chyba mam worek na głowie.
Prowadzą nas. Właściwie nie wiem, co z Sirą.
Zmierzam do wyjścia z pałacu. Tak jak wcześniej, nie jest mi dane poznać, jak trafić do sali audiencyjnej.


******


Grota Mudan, tak się zwie.
Stoimy z Sirą tuż przed wejściem do jaskini. Wzdycham ciężko, gdy widzę wschodnią część horyzontu – czarną jak noc kreskę. Moją rodzinną połowę królestwa.
– Idziemy, gołąbeczki. Reszta czeka. – Słyszę za plecami głos Hagniego. Jakoś słabo wziął sobie do serca rozkaz bycia do naszej dyspozycji.
Obracam się. Nie idą z nami?
– Jaskinia nie ma rozwidleń – rzekł jeden z ludzi osiłka, ten od trzymania mapy. – Na końcu znajdziecie ścianę. Tam powinno czekać na was to… To, co macie znaleźć. Jeśli nie wrócicie po dobie, wkraczamy.
– Ale…
– Ruchy, ruchy! Szef nie lubi czekać – przerwał szorstko Hagni, podkreślając ostatnie zdanie kopniakiem.
Odskakuję, zdążyłem już nieco poznać jego maniery.
Wchodzę z Sirą do środka. Zewsząd otaczają nas ciemności, chłód i wilgoć.
Po chwili oczy przyzwyczajają się do mroku. Okazuje się, że jest tu nawet całkiem widno, spodziewałem się kompletnych ciemności.
– To bez sensu – odzywam się, gdy oddalamy na tyle, że tamci nas nie słyszą.
Korytarz przechodzi w dużą salę, całość zdaje się choć częściowo stworzona ludzką ręką.
– No tak, nie mielibyśmy dokąd odejść.
– Tylko dlaczego nie poszli z nami? – pyta Sira.
Do moich uszu dobiega dźwięk. Jakby szelest.
Hałas coraz bardziej przybiera na sile, aż w końcu przeradza się w bzyczenie, zupełnie jakby do jaskini wpadł rój wściekłych owadów.
– Ofiara! – krzyczymy jednocześnie.
„Upuścić trochę krwi”. Wszystko staje się jasne! Ten cały pieprzony Otherthing wierzy, że jeżeli umrzemy rytualną śmiercią, otrzyma… coś. Zapewne sam nie wie co! Jednak chce to mieć za wszelką cenę.
W mgnieniu oka sala wypełnia się drobnymi owadami przypominającymi ćmy. Jedne ciemne, drugie jasne.
Nie ma ucieczki.
Czarne insekty z szybkością błyskawicy obsiadają mnie ze wszystkich stron. Nim do reszty zakrywają mi głowę, dostrzegam uwięzioną przez biały rój Sirę.
Malutkie ząbki wbijają się w skórę. Irytujące łaskotanie przeradza się po chwili w piekący ból, zupełnie, jakbym cały płonął.
Upadam. Zaczynają miotać mną niekontrolowane drgawki.
Wstrzymuję oddech. Czołgam się w stronę dziewczyny, a przynajmniej tam, gdzie była jeszcze kilka chwil temu. Nim skonam, nim oszaleję z bólu, chcę chwycić ją za rękę. Choćbym miał czuć jedynie całun z owadów.
Wodzę dłonią po omacku. Czuję, jak krew spływa po skroniach. Insekty przegryzają się coraz głębiej, mokre są także moje plecy i nogi.
Złapałem!
Czuję dotyk delikatnej dłoni. Chcę coś powiedzieć, ale ćmy z powodzeniem szturmują mój nos i usta.
Moja dłoń uwalnia się. Czuję nadal pieczenie, ale chyba nie ma owadów. O co chodzi?
Instynktownie staram się pochwycić Sirę. Tysiące drobnych żuwaczek wgryzają się coraz głębiej.
Wreszcie czuję w dłoniach jej ramiona, przyciskam mocno. Ból w klatce ustaje. Chyba już wiem o co chodzi.
– Krew! – krzyczę, wypluwając insekty – Czarna krew zabija białe owady i na od…
Moja jama ustna staje się celem zmasowanego ataku. Czuję smak posoki.
To co chcę zrobić jest ohydne, ale nie mam wyboru.
Przytulam Sirę i całuję mocno, udając, że moje usta nie kryją dziesiątek insektów.
Całe moje ciało przeszywa mocny dreszcz. Owady w mojej buzi zniknęły, a właściwie zmieniły się w jakby… cukier puder?
Całuję ją, wodząc zakrwawionymi dłoniami po ciele i zrywając pozostałości ubrań. Jej krew koi moje rany, niszcząc jednocześnie krwiożercze ćmy. Wygląda na to, że moja wykazuje analogiczne działanie.
Leżymy nadzy w wielkiej jaskini, wśród czarno-białego pudru.
– Skąd wiedziałeś, że nasza krew ma takie właściwości? – Słodki głos perłookiej odbija się delikatnym echem.
– Improwizowałem…
Delikatnie gładzę jej policzek, potem schodzę niżej.
Rzuca się na mnie.
– Czy-czy na pewno powinniśmy? – dukam – W końcu to jakby kazirodztwo…
Kładzie mi palec na usta.
– Potraktuj to jako wieczorną chwilę dla siebie.
Czuję jej ciepło, jej oddech. Mam wrażenie, że bicie naszych serc wygrywa tę samą melodię. Niczym dwie ciecze, czarna i biała, wirujemy i stajemy się jednym.


******


Otwieram oczy. Gdzie ja jestem?
Widzę pałac czarno-białego króla. Spoglądam na dłonie, jedną ciemną, drugą jasną. Król miał rację, wszystko stało się zrozumiałe.
– Wasza wysokość? – podchodzi do mnie jakiś urzędnik, świetlisty. Obok stoi jego mroczny odpowiednik.
– Cieszymy się, że znów czujcie się dobrze – dodaje drugi – ostatnio wyglądaliście dość… niewyraźnie.
Słowa dygnitarza przywodzą mi na myśl króla, kiedy to widziałem go siedzącego dumnie na tronie. Miałem… Miałam? Miałom? Później się nad tym zastanowię.
W każdym razie wydawało mi się, że jego ciało prześwituje. Nie było mi dane rozumieć wtedy tak wiele rzeczy.
Grota Mudan. Kochając się w jaskini staliśmy się jednym. Jestem teraz kompletnym bytem, białą Sirą i czarnym Arisem. Posiadam wspomnienia obojga i jestem w takim samym stopniu każdym z nich. Jestem czernią i bielą jednocześnie, mądrzejszy niż każde z osobna. Dlatego to właśnie ja muszę rządzić państwem.
Dopiero teraz mogę pojąć odwieczny cykl. Jednocześnie wiem, jaka czeka mnie cena za Dopełnienie. Znam wiszące nade mną widmo, czuję, jak z każdą chwilą moje ciało ulega dezintegracji. Mam jeszcze czas, pozostało mi kilkadziesiąt lat. Odwieczny cykl. Zdaję sobie sprawę z czegoś jeszcze. Widzę wyraźnie pewne miejsce z przyszłości.
Przywołuję gestem urzędników.
– Zbierzcie Wielką Radę – rozkazuję – za dwadzieścia dwa lata pojawią się następni Przemienieni. Czas omówić wstępne przygotowania.



ARHIZ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz