Dwóch kapłanów szło głównym holem. Jeden był wyraźnie starszy, zaś drugi przypominał raczej początkującego akolitę. Bambusowe koturny sandałów grały na posadzce miarowy rytm, aż wreszcie jeden z duchownych otworzył drzwi.
Rozległo się ciężkie skrzypienie, zawiasy skarżyły się przez chwilę na wieloletni brak naoliwiania, by chwilę później rozległ się tylko głuchy łomot i szczęk zamka.
Wyszli.
Postanawiam nie ruszać się jeszcze przez jakiś czas, tak na wszelki wypadek. Myślałem, że świątynia będzie o tej porze pusta... Kurczowo trzymam się płaskorzeźb zdobiących niszę nad daszkiem osłaniającym drzwi wejściowe. Prawą podeszwą opieram się o pochwę miecza należącego do Boga-wojownika, a moja lewa dłoń kurczowo trzyma się piersi Pani-o-kręconych-rzęsach – bogini sztuki. Chodzenie po ścianach to też sztuka, mam nadzieję, że Jej Boskość zrozumie i puści to w niepamięć...
Powoli ześlizguję się, usiłuję być w miarę cicho, ale świątynne echo krzyżuje moje plany, złośliwie powtarzając każdy głośniejszy ton. Czas brać się do pracy...
Moim celem jest Złota Misa - artefakt, z którego słynie tutejsza świątynia. Ponoć napił się z niej sam Bóg-wojownik, kiedy odpoczywał po walce z Panem Zła. Jak nietrudno się domyśleć, jest warta fortunę – przy dobrych wiatrach będzie to więc mój pierwszy i ostatni większy skok. Rozglądam się po pomieszczeniu. W tego typu przybytkach nigdy nie gasi się lampionów, tak więc mieszanka żółtego i zielonego światła wręcz idealnie rozświetla pomieszczenie. Ścianę od strony wejścia zdobi płaskorzeźba przedstawiająca scenę odpoczynku Boga-wojownika, z czym zdążyłem się już namacalnie zapoznać. Pozostałe dekorują jedynie skomplikowane oplotowe ornamenty, jak w typowych świątyniach. Moją uwagę przykuwa dopiero ołtarz – będący ogromnym złotym posągiem smoka, który leży skulony na boku jakby spał. Jedno ze skrzydeł jest wyprostowane w taki sposób, że można na nim postawić standardowe sakralne wyposażenie – kadzielnice, świece i przede wszystkim chorągiewki z wizerunkami bogów.
Jest też ona – misa wielkości małej tarczy, usytuowana najbardziej z tyłu. Idę w stronę smoka. Dopiero gdy jestem bliżej, widzę artefakt w pełnej krasie. Cała powierzchnia poprzeszywana jest delikatnymi, cienkimi jak pajęcze nici kanalikami, którymi biegnie zielone światło skradzione z pobliskiej papierowej latarni. Biorę relikt oburącz i lekko stukam paznokciem w dno, a następnie oglądam refleksy. Czas wracać do domu.
- To taca na dary!
W mojej głowie rozbrzmiewa głos. Zupełnie jakbym mówił do siebie w myślach, tyle, że w tym przypadku to nie ja mówię. Czuję, że te słowa są jak najbardziej obce, co tylko potęguje dyskomfort. Moja głowa jest teraz jak tort, w który ktoś trafił sandałem.
Pospiesznie rozglądam się. Mimowolnie mój wzrok spoczywa na chorągiewce z Bogiem-wojownikiem.
- Wasi bogowie nie są chyba zbyt rozmowni – tajemniczy głos ponownie rozbrzmiewa we wnętrzu mej czaszki - nie rysujecie im nawet ust. - Do wtłaczania zdań w czyjąś głowę usta nie są raczej potrzebne – staram się odpowiedzieć, myśląc słowami.
- Racja – odpowiada tamten.
Tymczasem ja powoli osuwam się na kolana, a moje palce gwałtownie wsuwają się we włosy.
– Jednak jestem jedynym w tym pomieszczeniu, któremu nie poszczędzono uśmiechu - dodaje głos.
Zrywam się na równe nogi i miotam przez chwilę po sali, szukając obrazu, posągu – czegokolwiek co miałoby usta. Gdy już niemal tracę nadzieję, przypominam sobie o smoku-ołtarzu. Oglądam z pasją jego pysk, by po chwili stwierdzić, że jest lekko rozchylony, prezentując garnitur ostrych jak brzytwa, drobnych zębów.
- Znalazłeś mnie – grzmi głos w mojej głowie – dodam jeszcze, że jestem największym obiektem w tym przybytku. Gratulacje!
Spluwam na podłogę, po czym pewnie przyjmuję postawę bojową. Jeśli nie wezmę się w garść, kapłani znajdą mnie rano śmiejącego się i gadającego do siebie.
- Kim jesteś? – pytam myślami patrząc na złoty pysk – Jesteś prawdziwym smokiem, który strzeże tego miejsca, czy może jakąś kapłańską sztuczką mającą odstraszać amatorów błyskotek?
- Och, dlaczego od razu tak ostro – odpowiada gad z nutką rozżalenia – jestem zwykłym smokiem i mam swoje smocze sprawy. Nie obchodzą mnie wasze skarby i nie przypominam sobie, by ktoś z waszego gatunku oferował mi posadę strażnika. Obecnie jestem w stanie odrętwienia, mniejsza o to dlaczego, po prostu jest to od czasu do czasu nam smokom potrzebne. Parędziesiąt lat temu znaleźli mnie wasi kapłani. Uznali, żem martwy, po czym przynieśli tutaj i pokryli złotem, tworząc oryginalny ołtarz. Do usług!
Stoję przez chwilę z opadniętą szczęką, lecz gdy sobie to uzmysławiam, szybko przełykam ślinę i kontynuuję tę niecodzienną konwersację. - Nie przeszkadza ci to? – pytam
- W żadnym razie – odpowiada gad – jest mi z tym nawet na rękę. Mam tutaj spokój jak nigdzie indziej, co pozwala mi w skupieniu prowadzić medytację. Raz czy dwa postawią na mnie jakąś misę, albo utnę sobie pogawędkę ze złodziejem, ale nie przeszkadza mi to pod żadnym względem.
Smok, ołtarz, i na dodatek żartowniś... Czuję się coraz bardziej swobodnie. Nie wiem czy oszalałem, czy nawdychałem się kapłańskich ziół, czy może nawet rozmawiam ze smokiem... i szczerze mówiąc, jest mi to teraz obojętne. Wygodnie rozsiadam się na siedzisku przy ołtarzu, tym najbardziej zdobionym, na którym na ogół zasiada arcykapłan.
- Masz jakieś imię? Nie nie, złe pytanie – reflektuję się szybko – nie chcę mieć tego w swojej głowie. Może inaczej: gdzie zatem jest prawdziwa misa?
- Z tego, co zdążyłem już zauważyć, wy ludzie macie z tym problem... – odpowiada tajemniczo
- Nie rozumiem.
- Poszukaj pod moim zadem. Znajdziesz tam poluzowaną płytkę.
No i faktycznie „my ludzie mamy z tym problem”. Czuję się... dziwnie, kiedy wsuwam dłoń pod tylną część prawdziwego, pokrytego złotem smoka, z którym rozmawiam za pomocą myśli. A jeszcze do niedawna byłem przekonany, że macanie wizerunków bogiń jest czymś nie do pobicia...
W końcu znajduję... chyba. Nie przypomina misy, bardziej małą miedzianą czarkę.
- To jest prawdziwa misa! – rozbrzmiewa w mojej głowie głos.
Chowam znalezisko do kieszeni, po czym kieruję się w stronę drzwi. Już chcę coś „powiedzieć”, gdy smok komunikuje się ze mną ponownie. - Zdajesz sobie sprawę, że nie zarobisz na tym gór złota? – pyta zagadkowo
- A niby to czemu? – odpytuję, może mniej zagadkowo ale na pewno konkretniej
- Ponieważ to miejsce nadaje temu przedmiotowi wartość, on sam jest tylko kawałkiem metalu. Kapłani zarabiają krocie na wiernych odwiedzających ten przybytek, każdy chce wypić łyk wody z misy. Jednak myślisz, że jeśli to wykradniesz, świątynia zgodzi się na wyschnięcie wartkiego strumienia złota? Znajdą sobie inny kawałek metalu, wyświęcą go i będzie on pełnił dokładnie tę samą funkcję co ten, który masz w kieszeni. Ty zaś pozostaniesz ze swoim „artefaktem”, a twój trud dostania się tutaj nie będzie wart złamanego Dihrana.
Po cichu ześlizgnąłem się z przypominającej diament kopuły świątyni – jednej z czterech, co jest typowe dla tego typu budynków. Bez słowa ruszyłem przed siebie, tak by nie wzbudzić niczyich podejrzeń – jedynie przedmiot, który ze sobą zabrałem nieco uwierał mnie w bok.
Była to świątynna misa do zbierania datków.
ARHIZ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz